wtorek, 30 listopada 2010

Barry Guy New Orchestra, Kraków 2010 - relacja c.d.

Inne miałem zamiary co do tej relacji, ale musiałem je zmienić. Krakowski klimat, podkręcony spotkaniami w Alchemii, wyrwał mnie zupełnie z codziennej rutyny, niwecząc wszystkie plany. I nie chodzi mi tu tylko o wieczorne koncerty, choć na pewno to one wzbudziły we mnie tę rozkoszną beztroskę. W znacznej mierze za wspaniały charakter całego festiwalu i cudowne rozprężenie odpowiadają wszyscy ci, którzy tam codziennie przebywali, a nierzadko, aby się pojawić, musieli przebyć grube kilometry lub liczyć się z bolesnymi wyrzeczeniami.
Mam wrażenie, że grupę zawziętych słuchaczy wypełniających Alchemię tworzą ludzie z pewnym pierwiastkiem buntu, poszukiwacze wolności, stęsknieni za normalnością i swobodą, której próżno szukać w naszych pracach, relacjach płytkich acz koniecznych lub czasem nawet w tych bliskich i chyba najważniejszych. Może dlatego ta wolna muzyka, pozornie chora i bezładna, w naszych głowach tworzy siatkę zupełnie zrozumiałych dźwiękowych połączeń i zależności i wzbudza reakcję tak silną emocjonalnie, że czuje się ją wręcz cieleśnie. Może to ten - wytworzony przez grupę pokręconych muzyków i kilkadziesiąt zebranych osób - duch obezwładnia nas niczym mistyczna siła i każe nam po każdym udanym secie wyć z radości i wołać o więcej. Może to dzięki takim właśnie spotkaniom, wygłodzeni i zmęczeni codziennym obcowaniem z zaledwie zapachem wolności, jaki stanowią zbiory wypełniające nasze półki muzyczne, możemy się wspólnie rozsiąść i poczuć, że nareszcie spożywamy pełne danie!

Relacja z pierwszego dnia była podsumowaniem wrażeń na gorąco, chciałem opisać wszystko, oddając jak najwięcej detali, które mocno wybrzmiewały mi w głowie. Teraz, gdy minął ponad tydzień od koncertu finałowego, wspomnienia, choć lekko przymglone, paradoksalnie wyostrzają kontury, dzięki czemu mogę zwrócić uwagę na to, co wzbudziło największe uczucia i pozostało na dłużej.
Każdy z kolejnych wieczorów obfitował w wiele rewelacyjnych muzycznych konfrontacji, ale nie ulega też wątpliwości, że każdy miał tę jedną, która wyzwalała największe pokłady wspólnego entuzjazmu. Było to tych kilka wariacji idealnie utrafionych, złożonych z muzyków o tej samej dyspozycji i stanie ducha, o zbieżnych celach i gotowych dzielić się swą energią w podobny sposób.
Drugiego dnia (pierwszy pomijam, ponieważ szczegółowo zrelacjonowałem go w oddzielnym tekście) na miano koncertu wieczoru zasłużył kwartet złożony z klarnecisty Hansa Kocha, Per Ake Holmlandera na tubie oraz perkusistów Paula Lyttona i Raymonda Strida. Koch znany jest mi przede wszystkim z trio Koch / Schutz / Studer, które balansuje gdzieś na granicy jazzu, muzyki improwizowanej i eksperymentu, szukającego wspólnego mianownika między mocno improwizowanym klarnetem a dość czytelną rytmicznie sekcją, czerpiącą garściami z różnych rejonów muzyki popularnej. Zarówno Strid jak i Lytton nie są perkusistami, którzy mieliby ochotę stanowić łatwe oparcie rytmiczne. Obaj należą raczej do grupy poszukiwaczy brzmień i kontrapunktu, co wizualnie przekłada się na jarmarczną wręcz ekspozycję drobnych blaszek, pudełeczek, deseczek, łańcuchów i mnóstwa przedmiotów, których przeznaczenie na pewno nie ma zbyt wiele wspólnego z klasycznymi perkusjonaliami. W mojej ocenie budują oni w ten sposób zdecydowanie lepszą oprawę dla igrającego z ciszą i szeptem Kocha niż rockowo grający Fredy Studer. Cudownie uzupełniani przez basowe brzmienia tuby Holmlandera, któremu nieobce są zarówno ucieczki w rejony zupełnie niebasowe, jak i skłonność do wchodzenia w krnąbrne dialogi, stanowili tego dnia uosobienie wirującej sonorystyki.
Czwartek przyniósł nam koncert, który właściwie zdeklasował wszystko, co dane nam było wcześniej usłyszeć. Tarfala Trio czyli Mats Gustafsson, Barry Guy i Raymond Strid stworzyli widowisko wizualno - muzyczne, które rozwijając się powoli i leniwie, stopniowo wyewoluowało do rozmiarów freejazzowej mszy prowadzonej przez trzech kaznodziei. Początkowo drażniła mnie pewna opieszałość Strida, który jakby nie nadążał za rozbuchanymi i - jak zawsze - doskonale rozumiejącymi się Gustafssonem i Guyem. Tak naprawdę dopiero po wszystkim pojąłem, że celowo postanowił on ustawić się z boku, by wyhamowywać skłonne do gwałtowności duo i zbudować w słuchaczach dodatkowe napięcie. Kiedy bowiem już wyszedł ze swoich perkusyjnych szmerów i postanowił nadać całości rytm, efektem była dzika transowa ballada, wobec której nikt na sali nie pozostał obojętny, a cudowne trio zostało wielokrotnie nagrodzone owacją i zmuszane do kolejnych bisów, w żaden sposób nie odstających od głównej części koncertu.
Warto chyba też wspomnieć o pierwszym koncercie tego dnia, mianowicie trio Parker / Guy / Lytton z gościnnym udziałem Agusti Fernandeza. Pianista ten już wcześniej wykazywał się niebywałą wrażliwością, jednak obcowanie z dość skostniałą formułą tego trio to zawsze nie lada sprawdzian. Agusti zdał go wzorowo, idealnie wkomponowując się w całość. Rewelacyjnie wychodziło mu akcentowanie wyszukanymi akordami lub uzupełnianie i tak gęstej struktury muzycznej krótkimi i bardzo celnymi dysonansowymi pasażami. Dzięki niemu ta muzyka ożyła.

Piątek stanowił pewnego rodzaju sprawdzian dla większej grupy muzyków, ponieważ na scenie pojawił się (aż) oktet złożony z Herba Robertsona, Trevora Wattsa, Matsa Gustafssona, Johannesa Bauera, Per-Åke Holmlandera, Raymonda Strida, Agusti Fernandeza i Paula Lyttona. Całość była improwizowana i momentami przypominała zjawiska znane z tentetów Petera Brotzmanna. Sola pojedynczych muzyków kontrapunktowane były przez mobilizujące się ad hoc duety i tria dęciaków. Czasami na pierwszy plan wychodził grzmiący puzon Bauera, innym razem zabrzmiał groźny baryton Matsa. Pierwsze skrzypce postanowił jednak zagrać Trevor Watts, który w finale, na cześć Marka Winiarskiego, pokierował orkiestrę w stronę folkowej, skocznej melodii (przypominającej trochę to, co wyczyniało czasem Globe Unity Orchestra).

Finał odbywał się w trącącej filharmoniczną atmosferą sali koncertowej galerii Manggha. Nie tylko wnętrze nasuwało akademickie skojarzenia. Wyrwani z "alchemicznego" półsnu, nagle stanęliśmy obok galowo ubranych VIPów i studentów akademii muzycznej. Sala wypełniła się po brzegi, a gdy pojawili się muzycy, idealnie odbili widniejące na widowni podziały. Część ubrana w koszule z kołnierzem, część w tych samych t-shirtach, co zwykle. Nie ulegało jednak wątpliwości, że orkiestra czuje prestiż swojego wystąpienia, gdy nie bez tremy jej członkowie odnajdywali się za pulpitami na nuty.
Zanim zaczęli grać, Barry Guy wprowadził nas w arkana powstania utworu, który to napisał specjalnie na 10-lecie istnienie orkiestry (i chyba specjalnie dla żony - Mayi Homburger, która - jak się po chwili okazało - odegrała rolę pierwszych skrzypiec), opowiedział pokrótce o architektonicznych inspiracjach oraz zaprezentował graficzny zapis kompozycji.
Już po usłyszeniu pierwszych dźwięków moją uwagę zwróciło zupełnie inne brzmienie instrumentów. Nie mam nic do zarzucenia Alchemii - jest to bodaj najlepszy jazzowy klub w Polsce, wdzięczny jednak byłem za jej niepojemne gabaryty, które zapewne wymusiły takie właśnie umiejscowienie finału. Przestrzeń Mangghi i jej fenomenalna akustyka uszlachetniły każdy pojedynczy dźwięk, a przecież dźwięków czekało nas wiele. Miały się one gdzie rozchodzić, rozwijać i gasnąć, bezproblemowo znajdowały sobie miejsce, nie wchodząc na siebie nawzajem. Cudowna selekcja instrumentów uczyniła ten koncert prawdziwą ucztą dla uszu. A kompozycja wymagała odpowiednich warunków. Wbrew potencjałowi orkiestry, która składa się raczej z osób skłonnych do uderzenia, całość rozwijała się wokół - stanowiącej oś utworu - partii skrzypiec. Brzmiało to trochę jak koncert skrzypcowy we współczesnej aranżacji freeimprov. Kolejne instrumenty w różnych konfiguracjach i z różnym natężeniem wiły się wokół głównej linii, wyznaczanej przez Mayę Homburger. Utwór rozwijał się niespiesznie i tylko momentami pozwalał na tkwiące w naturze zespołu rozbuchanie. Wolność została partyturowo ograniczona na rzecz genialnego konceptu współczesnej kompozycji. To zupełnie nowy kontekst, w którym sprawdzić musieli się zarówno muzycy, jak i słuchacze, o ile jednak ci pierwsi codziennie odbywali wielogodzinne próby, o tyle my - w pewnym sensie - stanęliśmy w obliczu zupełnie nowej wartości, do której niekoniecznie musieliśmy być przygotowani. Podobało się wszystkim.
Drugi punkt programu to utwór Inscape Tableaux, dla wykonania którego powołana została 10 lat temu New Orchestra. Znałem tę kompozycję, ale czy pamiętałem? Celowo nie przypominam sobie przed koncertami planowanego materiału. Pragnę odsłuchu możliwie najbardziej niewinnego - nieskalanego oczekiwaniami i porównaniami. Szanowni Państwo, to co wydarzyło się podczas tych kilkudziesięciu minut przerosło jakiekolwiek moje przypuszczenia. Wszystkie "jam sassion" z Alchemii stanęły mi przed oczami, najintensywniejsze momenty wspólnej ekstazy eksplodowały w tym utworze, co chwilę zmieniając swoje oblicze i rysując dynamiczną amplitudę o olbrzymiej skali. Utwór rzucał muzyków w coraz to inne obszary, wymuszając na nich nie tylko baczne obserwowanie partytury, ale i siebie nawzajem. Często zdarzały się pantomimiczne napominania sąsiada, który mógłby zaspać, przeoczyć swój moment, bez którego całość zabrzmiałaby fałszywie - bo nie tak, jak wymyślił sobie to Guy. Gdzieś w połowie koncertu utwór wszedł w etap mocno widowiskowy, a to za sprawą game pieces, znanego pewnie polskiemu słuchaczowi bardziej od strony Zornowskiej Cobry. W ruch poszły tabliczki, a Guy stanowiący do tej pory jedynego dyrygenta orkiestry musiał poszukać wsparcia u Gustafssona, z którym wespół ustawiali przeróżne warianty instrumentalne, a także wywoływali kolejnych muzyków do krótkich solo. Widowisko widowiskiem, ale jak potężnie, naturalnie i beztrosko brzmiała w tym momencie cała orkiestra! Jakim była żywiołem, ile w tym wszystkim było radości i uniesienia! Energia promieniowała ze sceny niczym pozytywna radiacja, zarażając oniemiałą widownię i pewnie gdyby nie lekko nobliwa atmosfera miejsca i niejasna proweniencja części publiczności, wylibyśmy wszyscy jak na niejednym freejazzowym koncercie. Kiedy przekaz się zatrzymał, a muzycy po finalnym fortissimo opadli niemo z sił, nastąpiła zamiana ról i to ta naładowana energią publiczność postanowiła ją oddać z powrotem na scenę, wymuszając niewielką choć porcję muzyki. Nie udało się, ale to dobrze. Guy widział, że dali nam wszystko, że więcej byśmy nie pomieścili. Energia zebrana w nas po części rozeszła się w intensywnych oklaskach, po części po tupanej podłodze, większość jednak pozostała w trzewiach. Uwalnia się teraz porcjami i pozwala jakoś przeżyć w tym świecie tak mało wolnym.

Marcin Kiciński


Barry Guy New Orchestra
17-19.11 Alchemia
20.11 Manggha

Barry Guy – bass, conductor, composer, leader
Evan Parker – tenor sax, soprano sax
Mats Gustafsson – baritone sax, fluteophone
Hans Koch – bass clarinet
Per-Ake Holmlander – tuba
Herb Robertson – trumpet, flugelhorn
Johannes Bauer – trombone
Augusti Fernandez – piano
Raymond Strid – drums, percussion
Paul Lytton – drums, percussion

Special guests
Trevor Watts – alto sax, soprano sax
Maya Homburger – baroque violin

1 komentarz:

  1. pieknie opisany koncert finałowy, którego ja, pisząc na gorąco nie ogarniałem jeszcze w myślach. Natomiast nie zgodziłbym się w kwestii koncertu Evan/Augusti/Barry/Paul - że jest to trio + Augusti, panowie nagrali razem płytę "Topos" i jest do według mnie pełnoprawny kwartet, z muzyką mocno odbiegającą od koncepcji tria. przypomnę nieśmiało, że relacje bardziej na bieżąco z poszczególnych dni można znaleźć na jazzowyalchemik.blogspot.com :) (in english)

    OdpowiedzUsuń