sobota, 13 listopada 2010

Jazz Passengers "Reunited" - czyli powrót fake jazzu?

Curtis Fowlkes: tb, voc; Roy Nathanson: as, ss, voc; Bill Ware: vib; Bradley Jones: b, voc; E.J. Rodriguez: dr; Sam Bardfeld: viol.; Marc Ribot: g; + Elvis Costello: voc; Deborah Harry: voc ; Susi Hyldgaard: voc; Rob Thomas: viol; Russ Johnson: tp; Tanya Kalmanovitch: viol; Ruben & Patricia Munne: intro dialogue.

Wytwórnia: Justin Time
Rok Wydania: 2010



Czym jest fake jazz? Jest to prawdopodobnie jedno z tych pojęć, które spokojnie można próbować definiować samodzielnie. Wyznacznikiem jest na pewno muzyka Lounge Lizards, tyle że, o ile fake jazz powstał w odniesieniu do pierwszej płyty "Lounge Lizards", która odstaje gatunkowo od pozostałych i ma w sobie dużo no-wave'owego brudu , o tyle ja bez wahania wrzuciłbym do tej szufladki większość ich płyt, dzieła powiązanych z Luriem muzyków oraz pewnie wiele innych albumów, wygodnie osadzonych na dnie pojemnej szuflady z napisem 'downtown jazz'. Charakterystyczną cechą fake jazzu jest bowiem dla mnie łatwość w zabawie konwencjami muzycznymi oraz przede wszystkim pachnąca Zappą pastiszowość w stosunku do wykorzystywanych gatunków muzyki popularnej. Jest to rodzaj zdrowej, pozbawionej krytykanctwa, ciepłej ironii, znanej nam także z rysunków Mleczki, takie zabawne przejaskrawienie, będące pretekstem do zaprezentowania pewnej prawdy.
Jazz Passengers jest zespołem trzymającym się dość sztywno powyższych założeń. "Reunited" jest płytą w głównej mierze wokalną, ale piosenki wyśpiewywane zarówno przez regularnych członków zespołu, jak i przez zaproszonych gości, podlegają ciągłym frywolnym modyfikacjom i służą odnajdywaniu ich drugiego dna. I tak np. otwierający utwór "Wind walked by" z delikatnej ballady, emocjonalnie wyśpiewanej przez Elvisa Costello, przeradza się w psychodeliczny, rozwibrowany i rozkołysany, lekko pijany jazz, który spokojnie mógłby stanowić podkład jednej z piosenek Toma Waitsa. Doskonały utwór tytułowy "Reunited" brzmi za to, jak hołd składany Johnowi Luriemu. Mamy tu delikatne, nadające powtarzalną frazę pizzicato smyczków, uzupełnione przez wymieniające się męskie wokale, momentami tchnące Zappą, a momentami Prince'em (sic!). Wszystko po to, byśmy mogli przede wszystkim napawać się tym, co muzycy wyrabiają w tle - rewelacyjnymi gitarowymi przybrudzeniami Ribota i perkusjonalnymi popisami Rodrigueza. Na koniec, tchnąca klimatem mocno nakrapianej imprezy, zbiorowa improwizacja dęciaków i mamy perełkę, na którą czeka wielu stęsknionych fanów muzyki Lounge Lizards.
Podobnie dobrze jest z "Tell me" i "Spanish Harlem" - utwory, które - gdyby nie wypełniające tło, przeróżnej maści detale, przy kolejnych odsłuchach stające się daniem głównym - mogłyby spokojnie wypełnić niejedną płytę mainstreamowych wokalistów jazzowych.
Na "Reunited" znajdują się dwa utwory instrumentalne. "Seven" to kolejne przypomnienie, że pamięć o Lounge Lizards jest w tych muzykach żywa. W czasie zaledwie sześciu minut kompozycja ta przechodzi wiele transformacji. Zaczyna się od delikatnego trio puzonu, wibrafonu i saksofonu, przechodzi w żywiołowe uderzenie całego zespołu w rytmie przypominającym brzmienie perkusji Calvina Westona, by na chwilę się wyciszyć, robiąc miejsce dla licznych interakcji, dialogów i wspaniałych solówek - w tym naprawdę doskonałej Marca Ribota. Puenta jest energetyczna i soczysta.
"The National Anthem" bazuje na utworze znanym z repertuaru Radiohead. Rockowa proweniencja hitu zostaje podtrzymana, a rozpędzony rytm nasycają Jazz Passengers rewelacyjnym zbiorowym improwizowaniem 'na temat'.
Z ciekawostek warto dodać, że w dwóch bonusowych utworach ("Think Of Me", "One Way Or Another") udziela się wokalistka Blondie - Debbie Harry, która śpiewa... jazzowo.
Podsumowując płyta Jazz Passengers jest przeznaczona dla wszystkich tych, którzy chętnie wracają do płyt Luriego i spółki. Mamy tu ten sam duch i fakejazzową atmosferę. Instrumentalnie "Reunited" dostarcza wielu miłych wrażeń, a jedynym 'ale' jest pytanie, czy muzyka tak mocno osadzona w tradycyjnej piosence jazzowej i soulowej będzie strawna dla ucha zaangażowanego w bardziej pokręcone dźwięki. Z drugiej strony, może ta płyta - wydana przecież przez raczej mainstreamową wytwórnię Just In Time - będzie stanowić łącznik między tymi światami i przyciągnie do nowojorskich brzmień raczej zdystansowanego słuchacza.
Dla mnie jest rewelacyjną odskocznią.

Marcin Kiciński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz