poniedziałek, 27 grudnia 2010

DER ROTE BEREICH "7", Intakt, 2010


Frank Möbus - guitar
Rudi Mahall - bass clarinet
Oliver Steidle - drums

Wytwórnia: Intakt
Rok wydania: 2010







W listopadzie miała premierę siódma płyta działającej  od 1992 w różnych konfiguracjach i składach niemieckiej grupy Der Rote Bereich.  Osiemnaście lat wspólnego grania? Wow! To robi wrażenie, pozwólcie zatem, że zanim przejdę do muzyki, zatrzymam się chwilę przy tworzących trio muzykach, którzy, kto wie, czy są  Wam znani, bo tak to już niestety z jazzem jest, że im jest lepszy, tym trudniej do niego dotrzeć i tym mniej ludzi go słucha.
Gitarzysta Frank Mobüs jest jednym z dwóch muzyków tworzących grupę od samego początku, na płycie dominują właśnie jego kompozycje, a dźwięk jego instrumentu w dużej mierze nadaje osobowość muzyce. Kształcił się w Bostonie, w Berklee College of Music, który jest dla muzyków jazzowych mniej więcej tym czym dla Harry’ego Pottera i jego kumpli Hogwart. Prywatne lekcje dawał mu Jerry Bergonzi, grający dekadę z Dave’m Brubeckiem, co tylko potwierdza zauważaną nie tylko przeze mnie prawidłowość, że aby grać dobrze i długo free trzeba mieć solidne podstawy muzyczne, najlepiej zarówno klasyczne jak i jazzowe. Nota bene z Bergonzim nagrali w tym roku świetną płytę pt. Three Point Shot nasi Piotr Lemańczyk i Jacek Kochan, który to album jest niedostępny w Polsce – jeden z wielu nonsensów w jakie obfituje dystrybucja muzyki jazzowej w Polsce. Ponieważ zbytnio się rozpisałem to podsumuję wątek Mobüsa jednym zdaniem: nagrywał bądź koncertował z całą śmietanką awangardy po obu stronach Atlantyku, a obecnie uczy w Berlińskim Instytucie Jazzowym u boku takich postaci jak Kurt Rosenwinkel czy John Hollenbeck (gdybym był młodym polskim jazzmanem kochającym free zrobiłbym wszystko, żeby dostać stypendium na tej uczelni).
Poza Mobüsem, drugim muzykiem współtworzącym tę formację od samego początku jest klarnecista Rudi Mahall. Zawsze miałem słabość do chłopaków grających na tym instrumencie i kiedy wszyscy zachwycali się grą Charlie Parkera, mnie bardziej podobał się „sound” Paula Desmonda, który co prawda też grał na alcie, ale dobywał z niego dźwięk bardzo podobny właśnie do klarnetu (od którego jak się potem dowiedziałem zaczynał swoją muzyczną edukację). Potem przyszła fascynacja Ericiem Dolphym, którego Out To Lunch chyba nie tylko ja uważam za jedną z najlepszych płyt w historii jazzu? Brzmienie Mahalla bardzo mi się podoba, w zadziwiający sposób potrafi on równie dobrze odnaleźć się w ciszy jak i atakować kaskadą dźwięków, tak że jego granie przypomina mi z jednej strony takich wybitnych klarnecistów jak Jimmy Giuffrie czy Don Byron, ale z drugiej i Petera Brotzmanna, chociaż maniery wymienionych muzyków bardzo różnią od siebie.
Grającego na perkusji Olivera Stiedle znam najmniej, dlatego studiując jego biografię, ze zdziwieniem znalazłem informację, że grał z Tomaszem Stańko? Gdzie i kiedy? Wie ktoś może? Wszakże nawet gdybyśmy nie wiedzieli z kim grał i tak jedno przesłuchanie płyty wystarczyłoby nam, aby się przekonać o tym, że jest muzykiem nieprzeciętnym, grającym no właśnie jak?
W ten sposób przeszliśmy do samej muzyki, o której chciałbym powiedzieć, że ma przede wszystkim styl. Narażę się pewno w tym momencie wielu kolegom piszącym o free jazzie, ale uważam, że większość kapel grających free nie ma stylu. Nie sposób jednej od drugiej rozróżnić po brzmieniu, ponieważ są do siebie podobne jak miliard Chińczyków. Otóż brak stylu oznacza brak klasy i owocuje nudą, bo żeby się dopracować swojego stylu trzeba mieć po prostu duszę artysty, naśladownictwo, nawet najbieglejsze nie wystarczy. I tę oryginalność w muzyce Der Rote Bereicht bardzo wyraźnie słychać, a jej cechą wyróżniającą jest umiejętne łączenie ekspresji i samokontroli, ekstrawersji i introspekcji, pewności siebie i autoironii: jest to styl kamikadze, który dociska pedał gazu w swoim Mitsubishi Zero do deski i pod którego zmrużonymi oczami usłyszycie pisk opon.

Maciej Nowotny
(kochamjazz.blox.pl, kochamjazz.blogspot.com)

niedziela, 26 grudnia 2010

Theo Bleckmann "I Dwell In Possibility", Winter & Winter, 2010


Theo Bleckmann: voice, and autoharp, chime balls, chimes, finger cymbals, flutes, glass harp, hand-held fan, Indonesian frog buzzer, iPhone, lyre, melodica, miniature zither, nut shell shakers, rotary pan flute, shruti box, tongue drum, toy amp, toy boxes, toy megaphones, vibra tone, water bottle

Wytwórnia: Winter & Winter
Rok wydania: 2010




Z wytwórnią Winter&Winter drogi nasze rozeszły się już dość dawano. Od dłuższego czasu nie znalazłem tam czegoś, co przykułoby moją uwagę. Ba, nawet nie chce mi się za bardzo zgłębiać ich katalogu. Może są tam wartościowe dzieła, ale estetyka tej muzyki, z którą się ostatnio tam spotkałem na tyle mi jest odległa, że nie. Basta. Niegdysiejsze JMT - jak najbardziej. Obecne W&W już niekoniecznie.

Nowa płyta Theo Bleckmanna zauroczyła mnie jednak od pierwszego wysłuchania i tak już zostało do dziś.
Muzyka jest solowym przedsięwzięciem wokalisty. Sam jest tu sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Wszystkie dźwięki, wszystkie kompozycje pochodzą od niego. Genialny głos, genialna wrażliwość na dźwięk i genialna wyobraźnia. Głos Bleckanna osadzony został w różnego rodzaju nakładkach, w dźwiękach przeróżnych instrumentów, na których gra muzyk, które mają jedną cechę: jest ich stosunkowo niewiele i są przedziwnego autoramentu, nigdy jednak nie są typowe (butelki z wodą, iPhone, miniaturowa cytra, dzwonki i wiele, wiele innych), . W ten sposób powstała muzyka... niemal opierająca się na powietrzu.
Wszyscy mawiają, że jednym z najtrudniejszych zadań, jakie może sobie postawić przed sobą muzyk jest nagranie solowej płyty czy zagranie solowego koncertu i wyjść z tego obronną ręką. Sztuka ta udała się Bleckmannowi w dwójnasób co najmniej. Przede wszystkim, w tej bardzo komunikatywnej muzyce, zawarty jest artyzm. Niesamowite wręcz możliwości wokalne (choć różne od ekwilibrystyki McFerrina) wykreowały świat dźwięków, które chce się słuchać wciąż i wciąż. Homogeniczne połączenie muzycznych światów odległych od siebie o kilkaset lat, spowodowało, że powstała w ten sposób jakaś nowa jakość.

To przykład muzyki, gdzie nie tylko zostały zatarte wszelkie granice pomiędzy gatunkami, ale muzyki, która wprost każe zaprzestać szufladkowania muzyki w gatunki. Ta płyta, to doskonały przykład po prostu muzyki. Muzyki, która jest piękna i urokliwa sama w sobie. Nic dodać - nic ująć.
Słuchać, bo warto i mam nadzieję, że słuchać będzie jej można jeszcze długie lata po tym, jak przestanie już kusić nowością.

Paweł Baranowski
(pavbaranov.blogspot.com)

Cukunft "Itstikeyt / Fargangenheit", LadoABC, 2010; Postaremczak / Zimpel / Wójciński / Szpura "Hera", Multikulti, 2010


Raphael Rogiński / guitar, Paweł Szamburski / clarinets, Michał Górczyński / clarinet, Paweł Szpura / drums, Kuba Kossak / bassoon, Adam Różański / percussion, Piotr Kaliński / percussion, Tomasz Duda / sax, flute, bass clarinet

Wytwórnia: Lado ABC
Rok wydania: 2010




Po pierwszych wysłuchanych nutach wydawało mi się, że Cukunft drepcze po bardzo grząskim gruncie. Natychmiastowe skojarzenia ze sceną tzadikową, konotacje brzmieniowe  Rogiński – Ribot: „klapa” - pomyślałem. Coś mnie jednak zatrzymało przy tej płycie i kazało słuchać dalej ,i od nowa, i jeszcze raz, i kolejny. Taka reakcja na to koszerne zjawisko jest dla mnie tym bardziej zaskakująca, że - delikatnie rzecz ujmując - czkawką odbija mi się „jewish music series” i eksploatowana przez długi czas klezmerska stylistyka. O co zatem chodzi?

Pierwsza płyta tego podwójnego wydawnictwa pt. "Itstikeyt” (Raphael Rogiński / guitar, Paweł Szamburski / clarinets, Michał Górczyński / clarinet, Paweł Szpura / drums) składa się z koncertowych, bardzo przaśnych, dynamicznych, tradycyjnych melodii, gdzie siła zespołu jest prezentowana w absolutnie bezpretensjonalny, bezpośredni i radosny sposób. Panowie pędzą niczym rydwan z napisem „jewish party” ciągnięty przez cztery rwące freejazzowe rumaki, które z jednej strony potrafią wybornie zgrać się, by skumulować wspólną energię, a z drugiej strony chętnie wyrywają się pojedynczo, zmuszając resztę zespołu do wzmożonego wysiłku. Nie brak temu wyścigowi swoistych potyczek, tyle że zadziorność, którą słychać, ma sobie wiele poczucia humoru i koleżeńskiej - żeby nie powiedzieć chłopięcej - rywalizacji, a szorstkość  brzmienia nasuwa skojarzenia z garażową zabawą z pewną nutką postpunkowej estetyki spod znaku Leonida Soybelmana. Cechy te czynią ich wspólną grę porywającą i niezmiernie zaraźliwą.

Płyta „Fargangenheit” (Raphael Rogiński / guitars, Kuba Kossak / bassoon, Adam Różański / percussion, Piotr Kaliński / percussion, Tomasz Duda / sax, flute, bass clarinet, Paweł Szamburski / clarinet) prezentuje zupełnie odmienne podejście do materiału klezmerskiego. Wyciszone ballady, w których pierwsze skrzypce gra gitara Rogińskiego, tak potwornie podobna do stylistyki uprawianej przez Marca Ribota, w pierwszym odruchu wywołują sprzeciw. Po chwili jednak zaczyna dominować czar bardzo pięknych aranżacji i angażując nas mocniej w słuchanie, nakazuje oddać Rogińskiemu honor. Gitarzysta jest świadom obranego brzmienia i poniekąd drwi z ryzyka. Puszcza oko i wyzywa słuchaczy na pojedynek.  To do nas należy bowiem znalezienie wartości dodanej, której na płycie nie brakuje. To my powinniśmy docenić w muzyce Cukunftu to, czego od lat niestety brakuje na licznych produkcjach Tadzik Records – świeżości tkwiącej w niuansach. Bo o ile Ribot, którego uwielbiam, często u Zorna brzmi jak bezduszna maszyna do generowania gitarowych subtelności, tak subtelności Rogińskiego na nowo wzruszają.




Wacław Zimpel: clarinet, bass clarinet
Paweł Posteremczak: soprano and tenor saxophones
Ksawery Wójciński: double bass
Paweł Szpura: drums

Wytwórnia: Multikulti
Rok wydania: 2010




Hera zdobyła już spore uznanie. Najwyższa ocena u guru freejazzowego bloga – Stefa (http://freejazz-stef.blogspot.com/), raczej nieskorego do nagradzania albumów pięcioma gwiazdkami, to nie lada nobilitacja w skali globalnej.
Moja przygoda z ich muzyką nie była jednak tak oczywista, a ocena wahała się od euforycznej rekomendacji po gwałtowną negację. Ambiwalencja ta wzięła się z pierwszego przesłuchania, kiedy mój potęgujący się aplauz został brutalnie przerwany przez ostatni utwór, w którym brzmienie zespołu zbyt drastycznie nasunęło mi skojarzenia z osobą Petera Brotzmanna (jak się później okazało nie do końca słusznie). Rozeźliło mnie to i odrzuciło na trochę od płyty. Powroty na szczęście pomogły ustabilizować się emocjonalnie i ukonstytuować prawo, jakie dałem w niniejszej recenzji Rogińskiemu, a którego pierwotnie odmówiłem Zimpelowi. Peter Brotzmann ze swoim brzmieniem nie jest już tylko jednym z muzyków sceny improwizowanej, jest symbolem, jest krokiem milowym, jest źródłem, z którego można czy nawet należy czerpać, a Wacław Zimpel czerpie z tego źródła, przyznać finalnie muszę , bez przesady. Gdy wielokrotnie odwołujemy się w przypadku licznych saksofonistów do coltrane’owskich czy colemanowskich inspiracji, robimy to w sposób zupełnie oczywisty, nie mając pretensji o nawet dosadne zapożyczenia. Brotzmann zasłużył, by się na nim oprzeć, a sposób na wykorzystanie tego potencjału przez Zimpela wymaga aprobaty.  Bo Hera to projekt wolnych poszukiwaczy, którzy przytłoczeni wielością znanych im muzycznych zjawisk, miotają się w dookreśleniu i chęci zaznaczenia własnego pomysłu na muzykę. Brzmi to jak zarzut, a jest komplementem, bo robiąc to, robią to szczerze, odważnie i z pełnym oddaniem.
To, co mnie ewidentnie uwodzi w tej płycie i o czym nie mogę nie wspomnieć, nawet po powyższej puencie, to jej pierwsze dźwięki. „Monreale” to genialna, mroczna, narastająca kompozycja, nasuwająca skojarzenia zarówno z mityczną postacią dość niesympatycznej bogini, jak i skutkami uzależnienia od wiadomego specyfiku. Brzmi jak nic, co do tej pory miałem okazję posłuchać w adekwatnej stylistyce. Pulsujące dźwięki wrzynają się w umysł i przejmują kontrolę, by przejść stopniowo w sugerowane przez Zimpela wyważone free, a z czasem w gwałtowne zespołowe uderzenie poprowadzone przez Postaremczaka. Cała płyta jest niezwykle energetyczna i emocjonalna. Czuć zaangażowanie całego zespołu i otwartość na różne ścieżki rozwoju improwizacji, jeśli miałbym jednak coś poradzić muzykom, to właśnie szukanie swojej niszy gdzieś na starciu improwizacji i kompozycji, którą zaprezentowali w „Monreale”. Takiej fantazji mogą bowiem im pozazdrościć nawet najwięksi tej sceny.


Jak łatwo zauważyć, obie prezentowane płyty nie mają ze sobą muzycznie wiele wspólnego (z wyjątkiem uczestnictwa na obu płytach Pawła Szpury, nota bene grającego w każdym przypadku zupełnie inaczej). Dlaczego zatem je zestawiam? Otóż zarówno Hera jak i Cukunft są projektami młodych polskich muzyków, którzy - mimo że czerpią garściami z dokonań tuzów preferowanych przez siebie gatunków - robią to bez kompleksów, a nawet z pewną dozą bezczelności. Czują się na tyle mocni, by stanąć oko w oko z podejrzeniem o plagiat, ponieważ wiedzą, że pod płaszczykiem oczywistych skojarzeń jest coś więcej, coś, co ustawia ich między najważniejszymi muzykami europejskiej sceny improwizowanej  – ich silna, gotowa do wyzwań osobowość muzyczna poparta doskonałym warsztatem instrumentalnym i osłuchaniem.
Poza tym, czy przypadkiem nie tak zaczynali również najwięksi?

sobota, 25 grudnia 2010

Sing Sing Penelope & DJ Strangefruit “Electrogride”, Stowarzyszenie Artystyczne Mózg, 2010

Wojciech Jachna – tp
Aleksander Kamiński – ss
Daniel Mackiewicz – rhodes, perc, tabla, voice
Sebastian Gruchot – viol., electronics
Patryk Węcławek – b, berimbau
Rafał Gorzycki – dr, perc
DJ Strangefruit Pal Nyhus – live electronics

Wytwórnia: Mózg
Rok wydania: 2010



Pierwotnie miał to być projekt sceniczny – eksperyment muzyków związanych z bydgoską sceną post-yassową i norweskiego reprezentanta muzyki elektronicznej – Påla Nyhusa. Ze względu na wydarzenia w Smoleńsku, artyści zostali zmuszeni do odwołania trasy koncertowej, ale na szczęście pomysły zmaterializowali w przeciągu kilku dni w studio Mózg. Efekt tych starań znacząco odbiega od tego, co pojawiło się na „Stirli People In Jazzga”, a które tak bardzo sobie chwalimy. Koncertowe improwizacje, w których uczestniczył także legendarny trębacz Andrzej Przybielski, nabrały niespotykanych do tej pory na płytach Sing Sing Penelope rumieńców i intensywności. „Electrogride” to już bardziej impresywne motywy, gdzie ambientowo-jazzowe zlodowacenia swoją namacalnością wywołują coś na kształt omamów słuchowych i halucynacji. W pewnym sensie jest to nawiązanie do tego, co Wojtek Jachna i Jacek Buhl zaprezentowali na „Panjabu”. W nagraniach czuć powiew znad skandynawskich fiordów, brzmienie niektórych instrumentów (zwłaszcza trąbki) jest poddane licznym modyfikacjom. „Electrogride” zawiera w sobie jednak jeszcze mniej pierwiastka żywego, jest bardziej oderwane od rzeczywistości i przy dłuższym kontakcie wywołuje efekt lekkiego otępienia. Dawkować w ograniczonych ilościach.

Piotr Wojdat
(Screenagers.pl)

Faruq Z. Bey & the Northwoods Improvisers "Emerging Field", Entropy Stereo, 2010


Faruq Z. Bey - s
Mike Carey - bcla, s
C. R. Shelton - s
Mike Gilmore - marimba,
Nick Ashton - dr
Mike Johnston - perc

Wytwórnia: Entropy Stereo
Rok wydania: 2010




Wstyd się przyznać, ale Faruq Z.Bey, muzyk istniejący na muzycznej scenie lat już niemal czterdzieści jest moim tegorocznym odkryciem. Najpierw przyszło zauroczenie dość starą już płytą zespołu Griot Galaxy "Opus Krampus" wydaną dla nieistniejącej już chyba (przynajmniej od lat nie wydaje niczego i co gorsza nikt tych nagrań też nie wznawia) wytwórni Sound Aspects. Teraz od bodaj dwu miesięcy jestem pod wrażeniem "Emergency Field".

Bey płytę nagrał z obecnym swoim zespołem Northwoods Improvisers, sekstetem o dość interesującym składzie: trzy instrumenty dęte drewniane (saksofony i klarnet basowy), marimba, bas i perkusja. Zwracam uwagę na skład, albowiem jednym z cudowniejszych aspektów tej płyty jest brzmienie tego zespołu. Miejscami niemal mistyczne. Świetna sekcja, grająca dość swobodne, choć zarazem i przewidywalnie. Nad nią zawieszone dźwięki niemal lewitującej marimby. Całość tej sekcji brzmi na wskroś źródłowo, czarno, transowo afrykańsko. Nad sekcją trzy mocne z jednej strony, z drugiej doskonale kontrolowane w dozowaniu emocji dęciaki, które opowiadają po kolei swoje długie opowieści, niekiedy tylko komentowane przez zgiełk sąsiadów.
Brzmienie, które od pewnego czasu kojarzy mi się z trawestacją credo ECM - free o stopień powyżej ciszy.

Sama muzyka? Cóż, nic nowego, a jednak ujmująca pięknem. Gdzieś odniesienia do amerykańskiej, niezależnej sceny jazzowej lat 1970. Może do Art Ensemble of Chicago? Choć to inne brzmienie, a bohaterowi tych słów życie odmieniło raczej dwóch innych muzyków: Coltrane i Sanders, to właśnie w tych rejonach mógłbym szukać jakichś inspiracji. Emerging Field jest jednak o wiele bardziej wyciszoną i poukładaną muzyką od swoich dalekich protoplastów. Nie jest tak swobodna.

Nie wiem też, czy dla wszystkich, czy wyłącznie dla mnie, jest to taka muzyka, która trafia wprost do serca, czy duszy. Kiedy sekcja rozpoczyna swój trans i dołączają się saksofony, muzyka ta jakby tkwiła we mnie od dawna. Od lat. Nawet jeszcze przede mną. Istniała już kiedy ja nastałem. Wplotłem się w jakiś kosmogoniczny sposób w te dźwięki na długo przed ich usłyszeniem. Może dlatego mam jakieś nieodparte wrażenie, że to głęboko prawdziwa muzyka. Prawdziwa w naturalny sposób. Jak przyroda, która nas otacza. W której istniejemy. Tak ja istnieję w tej muzyce.

Gorąca rekomendacja. Posłuchajcie, jeśli tylko będziecie mogli. Ręczę, że i ciekawe i bardzo komunikatywne (źródłowo, a jakże) granie.

Paweł Baranowski
(pavbaranov.blogspot.com)

Jazzpospolita “Almost Splendid”, Ampersand, 2010


Michał Przerwa-Tetmajer – guitar
Michał Załęski – keyboards, synthesizer
Stefan Nowakowski – acoustic and electric bass
Wojtek Oleksiak – drums

Wytwórnia: Ampersand
Rok wydania: 2010





Środowiska muzyczne niemające wiele wspólnego z jazzem i jego okolicami dały zeszłorocznej EPce warszawskiego kwartetu wysokiej wartości kredyt w formie wstrząsająco pozytywnych not i pochlebnych recenzji. Jazzpospolita została okrzyknięta nadzieją białych, a kilku opiniotwórczych dziennikarzy znacząco przyczyniło się do tego, że na debiut długogrający czekaliśmy z niekłamaną niecierpliwością. Może nie wszyscy, i nie każdy z równym entuzjazmem, ale towarzyszyło temu większe napięcie niż w przypadku tegorocznych albumów dawno już uznanych marek w rodzaju Pink Freud czy Baaby. Mówiąc wprost, wokół Jazzpospolitej rozpętała się prawdziwa medialna burza, którą co rusz podsycały główne ośrodki szeroko pojętego niezalu.

To, co panowie zaprezentowali na swoim poprzednim wydawnictwie, okazało się stylistyczną mieszanką, która przy sprzyjających okolicznościach idealnie wpasowałaby się w gusta jazzowych konserwatystów (bez urazy!). Nie świadczy to jednak o ogólnej słabości czy zbyt mocnym przywiązaniu do jednego słusznego wzorca. Połączenie elementów fusion, dubowych pogłosów i post rocka w stylu Tortoise, czy dajmy na to Pivot, po wyparciu wszelkich radykalnych rozwiązań i oddaniu pałeczki pierwszeństwa kompozycyjnej przystępności, trafiło głównie do tych, którzy przedkładają powierzchowne słuchanie różnej muzyki nad dogłębną fascynację jednym konkretnym nurtem. Podobne zjawisko mogliśmy zaobserwować kilka lat temu z wrocławskim duetem Skalpel – tyle że na szerszą skalę. Nu jazzowy projekt może być zresztą niezłym wykładnikiem tego, co prezentuje Jazzpospolita. Oczywiście Igor Pudło (jego solowa płyta właśnie ukazała się nakładem Ninja Tune – pod szyldem Igor Boxx) i Marcin Cichy osiągnęli sukces dzięki znakomitemu pomysłowi (i jego realizacji) samplowania polskiego jazzu z lat 60. i 70. W przypadku bohaterów tej recenzji mamy do czynienia ze znakomitym obeznaniem w temacie, w końcu to wyuczeni instrumentaliści. Chillująca i niezobowiązująca atmosfera jest jednak wspólnym mianownikiem jednych i drugich; sprawia jednocześnie, że pomimo innych środków wyrazu, może korespondować i współgrać na tej samej płaszczyźnie i w podobnych warunkach.

O samej płycie niewiele, bo i też większe zmiany trudno wynotować. Można to oczywiście zapisać in minus, ale „Almost Splendid” to po prostu kontynuacja obranej drogi. Koktajlowy jazz, którego silną stroną są gitarowe układanki Przerwy-Tetjmajera i wspomniane już wcześniej nawiązania do innych nurtów, dawno nie miał się tak dobrze. Jeśli jednak nie słyszeliście zeszłorocznego wydawnictwa, to zacznijcie właśnie od niego. To tam czai się kwintesencja ich stylu, i to pozbawiona słabszych momentów.

Piotr Wojdat
(Screenagers.pl)

niedziela, 19 grudnia 2010

Dave Liebman Group "Turnaround: The Music of Ornette Coleman ", Jazzwerkstatt, 2010


Dave Liebman -  tenor and soprano saxophones, wooden flute
Vic Juris - electric and acoustic guitars
Tony Marino – bass
Marko Marcinko - drums

Wytwórnia: Jazzwerkstatt
Rok wydania: 2010


 

Dave Liebman nie jest artystą, który mnie kiedykolwiek jakoś złapał za serce. Tym razem jednak jest inaczej, bo jego najnowsza płyta z tej samej wytwórni, dla której nagrał „Komedowską” płytę nasz Adam Pierończyk, jest naprawdę całkiem dobra, a nawet więcej niż całkiem.
Artysta już składał hołd innemu tuzowi jazzu - Coltrane’owi (płyta „Homage to John Coltrane”), ale tym razem wziął na warsztat jednego z moich ulubionych jazzmanów, Ornette’a Colemana.
Przy tego rodzaju płytach pewnie zawsze pojawia się pytanie, jak sobie artysta poradził z pierwowzorami. Ja uważam, że całkiem nieźle.
Faktem jest, że ten, kto szuka na tej płycie jakichś obrazoburczych interpretacji muzyki Colemana, będzie zawiedziony, Liebman stroni bowiem od bardziej śmiałych wtrętów interpretacyjnych. Czasami tylko zaskakuje, jak w przypadku „Lonely Woman”, utworze zagranym na flet drewniany i syntezator gitarowy. Mnie ta jego zachowawczość w interpretacji „evergreenów” Ornette’a nie przeszkadza.
Trzeba zaznaczyć, że Liebman skupił się wyraźnie na pierwszym okresie drogi twórczej Colemana z czasów „Tomorrow Is The Question” i „Change Of Century”, czyli przełomu lat 50-tych i 60-tych, choć pojawia się jeden utwór o 25 lat późniejszy, a jest nim „Kathelin Gray” z genialnej płyty „Song X”.
Powiem szczerze, że żadnego z muzyków towarzyszących Liebmanowi nie znam, ale szczególnie zauroczył mnie Viv Juris – świetny gitarzysta (przy tej okazji zwracam uwagę na znakomite call and response saksofonu i gitary w „Turnaroumd” lub kapitalny dialog saksofonu i gitary akustycznej w „Kathelin Gray”).
Gorąco polecam tę płytę, choć zdaję sobie sprawę, że jest ona może dla niektórych cokolwiek staroświecka.

Robert Żurawski

Mats Gustafsson Solo, Poznań, Klub Dragon, 12.12.2010, Cykl Nowy Wiek Awangardy



Do poznańskiego klubu Dragon wchodzi się jak do owej osławionej mordowni z „Wilka stepowego” Hermanna Hesse; brak szyldu na zewnątrz, a w środku wielki, zwisający czarny diabeł znad baru. Kiedy już uda nam się chyłkiem ominąć ponurą personę, trzeba za barem odnaleźć mało rzucające się w oczy drzwiczki, które – tu kolejna niespodzianka – wyprowadzają nas w pole, tj. w oficynę wąską a mroczną, gdzie „niebo gwiaździste nade mną”, jak zwykł był mawiać staruszek Kant. Dalej należy odnaleźć schodki, które prowadzą do drzwiczek, które prowadzą do schodków, które prowadzą do zakrętasów, które prowadzą do labiryntów, które prowadzą do schludnej, kameralnej i we własny bar zaopatrzonej sali koncertowej na pierwszym piętrze. Akustyka i nagłośnienie bez zarzutu, siedzenia nie dla leniwych ( brak oparcia ), wybór w barze jako taki i, co najistotniejsze, nie dociera tu żaden niepożądany dźwięk z zewnątrz, żadnej komunikacji miejskiej, gwaru ulicznego itp. – błogosławieństwo oficyny.

Matsa Gustafssona nikomu rekomendować nie trzeba, to klasa sama w sobie, creme de la creme muzyki improwizowanej (a może muzyki w ogóle?...), dlatego od razu przejdę do rzeczy.
Koncert solowy, jak wiadomo, to nie lada wyzwanie dla każdego muzyka. Trzeba zagospodarować całą czasoprzestrzeń muzyczną samemu bez możliwości wsparcia się na kimkolwiek, żadnej taryfy ulgowej. Dlatego też Mats, jak zawsze zresztą, wyszedł na salę w wielkim skupieniu, które już od pierwszych dźwięków, i nie jest to eufemizm, przerodziło się w magię, w coś, co można by nazwać próbą wydobycia ciszy z dźwięku. Brzmi to nieco paradoksalnie, gdyż zwykle to raczej dźwięk wydobywa się z ciszy – i tak jest w istocie. Idzie mi jednak nie o dosłowność tego sformułowania, o jego literalne, logiczne rozumienie, co raczej o fakt niebywały: oto Gustafsson, za pomocą kilku delikatnych puknięć palcami w ustnik saksofonu, kilku niemalże niesłyszalnych dmuchnięć, wyeksponował „materialną” obecność ciszy. Nie ma dźwięku bez ciszy, z czegóż miałby się on wydobyć? Muzyka to nie tylko matematycznie dające się zapisać stosunki między dźwiękami, ale przede wszystkim coś, co wydarza się w naszej egzystencji. Otóż właśnie koncert szwedzkiego saksofonisty i kompozytora był tego rodzaju wydarzeniem. Można by rzec, iż artysta postawił nas ( nagich i bezbronnych ) wobec samego faktu rodzenia się muzyki tu i teraz. Ale dość tego mędrkowania…

W pierwszym secie, w całości zagranym na tenorze, usłyszeliśmy dwa długie utwory, w których Mats zaprezentował oszałamiający wachlarz technicznych możliwości gry na saksofonie. Prócz podstawowych sposobów artykulacji mieliśmy tutaj całą gamę niekonwencjonalnych pomysłów: stukot klapek, pukanie palcami tudzież palcami uzbrojonymi w obrączki po niemalże całym instrumencie, krzyk przez ustnik, zatykanie rury udem itp., dzięki czemu koncert nabrał również walorów widowiska o charakterze performance'u. Sam sposób zachowania się Gustafssona na scenie angażuje i wciąga widza (słuchacza), nie pozwalając ani przez chwilę na bycie obojętnym. Drugi set to dominacja barytonu. Siła przedęć i tempa osiągane na tym - nie najłatwiejszym przecież - instrumencie mogły wprawić w osłupienie nie tylko laika. Podobno ktoś kiedyś powiedział, że Mats tak dmie w saksofon, jakby chciał go wyprostować – intuicja trafna raczej co do siły, nie intencji…Mimo owej mocy cały ten barytonowy set przypominał mi raczej dokonania z „Catapult” niż z „edukacji Larsa”, nie brakowało momentów wręcz lirycznych, takich jak w bodajże czwartym numerze z katapulty ( napisanym przez jego dwunastoletnią podówczas córeczkę Alvy ). Oczywiście nie obyło się bez biesa, który – nota bene – miał coś wspólnego z Aylerowskim duchem.


Tekst: Andrzej Podgórski
Fotografie: Anna Chojnacka

Witold Oleszak / Roger Turner DUO BUTOH - The Music for an Absent Dancer - zdjęcia

ROGER TURNER - perkusja
WITOLD OLESZAK - fortepian
25.11.2010, MAŁY DOM KULTURY, klub Dragon, POZNAŃ

Wszystkie fotografie wykonała Anna Chojnacka








Cuong Vu "Vu-Tet", Artistshare, 2007


Cuong Vu: trumpet
Chris Speed: tenor saxophone, clarinet
Stomu Takeishi: fretless electric bass
Ted Poor: drums

Artistshare
Rok wydania: 2007





Nie będę ukrywać: nigdy (jeśli pamięć ma zawodna, nie myli mnie) nie byłem wielkim admiratorem estetyki fusion. Ba, z wiekiem nie cenię jej coraz bardziej. Wielkie nagrania, niemal kroki milowe stawiane przez tych absolutnie największych w czasach tworzenia się tej stylistyki (czy gatunku, jak kto woli), nie wzruszają mnie niemal wcale. Zwyczajnie nudzą.

Od czasu do czasu, pojawiają się jednak jakieś nagrania, które powodują, że z zainteresowaniem ich posłucham, choć - generalnie - wrzucam je do jednego wora z etykietką fu-sio!-n.

Takim wyjątkiem na tej scenie często bywa Wietnamczyk z pochodzenia Cuong Vu. Pisałem o nim już nie jeden raz i nie raz też wsłuchiwałem się w grane przezeń dźwięki. Czy to fusion, czy nie fusion nawet nie jest to pytanie. Jeśli jednak gdzieś szukać punktów odniesienia dla tej muzyki, to prawdopodobnie właśnie u styku dźwięków przynależących z jednej strony do jazzu, z drugiej do rocka. Jeśli nawet nie "dźwiękami", to estetyką.

Z tą ostatnią, w przypadku Vu-Tetu byłby zresztą pewien problem. Ot, dźwięki niemal jak z filmów, do których muzykę pisał Komeda, zderzają się z ostrymi, chropawymi solami Chrisa Speeda, przesterami, szumami lidera, ostrą, niemal jak z metalowej kapeli perkusją Jima Blacka. Ot, kogel-mogel, w którym miesza się wszystko co Cuong Vu i jego goście uznają za stosowne. Muzyka ta raz ostra, raz jak do rany przyłóż.

Nie mam pojęcia, czy za lat kilka będę pod wrażeniem tych dźwięków, czy przebrzmią one jak wiele podobnych stylistycznie nagrań. Niemniej jednak zasługuje ona na bardzo mocną czwórkę co najmniej. Zwłaszcza, że gra tu w rewelacyjnej formie jeden z moich ulubionych saksofonistów - Chris Speed. Szczególnie tam, gdzie jeńców nie bierze i jego saksofon po prostu rozstrzeliwuje słuchaczy tyradami krótkich, urywanych dźwięków. W tych, ostrych nagraniach Vu-Tet sprawuje się niesamowicie dzielnie. Jest przekonujący i już wołam o jeszcze. Jest jednak i druga odsłona tej płyty. Owa do rany przyłóż. Tu niestety muzyka operuje często wyłącznie plamami dźwiękowymi, niewiele oferując oprócz nich. O ile - wyobrażam sobie - w ścieżce filmowej sprawdziłaby się znakomicie, to w domu fragmenty te wywołują u mnie pawłowowski gest ręki w kierunku pilota. Byle do przodu, byle do przodu...

Paweł Baranowski
http://pavbaranov.blogspot.com/

czwartek, 16 grudnia 2010

Albert Beger Electroacoustic Band "Peacemaker", Anova Music, 2010


Albert Beger -  tenor and soprano saxophones
Ido Buckelman - electric and  acoustic guitars
Assaf Hakimi – bass
Avi Elbaz - laptop and electronics
Dan Benedikt - drums and percussion

Wytwórnia: Annova Music
Rok wydania: 2010





Tego izraelskiego saksofonisty prawdopodobnie nigdy bym nie poznał, gdybym przez przypadek   nie posłuchał  dwóch, jak się później okazało, znakomitych płyt  „Evolving Silence Vol. 1 i 2”, na których artysta ten zagrał  z takimi tuzami współczesnego jazzu jak Hamid Drake i William Parker.
Ujął mnie wtedy dwoistością swojej muzycznej natury: z jednej strony drapieżnością i agresją godną Alberta Aylera, z drugiej niesamowitym liryzmem i spokojem.
Tak jest też na płycie „Peacemaker”- łagodność i liryzm  mieszają się  z twardymi i agresywnymi liniami saksofonu.
Płyta ma formułę suity. Zaczyna się urokliwymi, by nie powiedzieć, ckliwymi frazami saksofonu z akompaniującą cichymi dźwiękami akustyczną gitarą  i szmerami jakichś elektronicznych wynalazków. Tak się dzieje w pierwszym utworze pt. „Long Story”- spokojnie, wietrznie i lirycznie, ale już w kolejnym  „Triangle” zaczyna się mocna jazda. Zespół wyraźnie się rozkręca, leci ciekawym funkiem (co szczególnie słychać w partiach sekcji rytmicznej), aby w końcówce osiągnąć aylerowsko - hendrixowskie szaleństwo.
I znowu początek „Facing You” to fajna zabawa dźwiękami, tyle że tym razem w roli głównej występuje bas. Chwilę później wchodzi na scenę saksofon i tu już nie ma przebacz.
Centralną częścią płyty wydaje się być utwór „Nigun”, na którym zsamplowane i zniekształcone śpiewy modlących się Żydów stanowią tło dla prawdziwie klezmerskiej muzyki kwintetu, z tym że  im dalej do końca utworu,  tym bardziej staje się ta muzyka zdeformowana i coraz bardziej free. Kapitalny utwór.
Dochodzimy w końcu do opus magnum- najdłuższego na płycie utworu „Peacemaker”.
Dzieje się na nim , oj dzieje, ale nie będę tego szczegółowo opisywał. Odkryjcie to sami.

Znakomity free jazz (?), free-improv (?), do posłuchania nawet dla mniej zaawansowanych.  Tak chyba można zachęcić do posłuchania tej ciekawej płyty.

Robert Żurawski

Angles "Every Woman is a Tree", Clean Feed, 2008


Johan Berthling (b),
Kjell Nordeson (d),
Magnus Broo (t),
Martin Küchen  (as),
Mats Äleklint (tb),
Mattias Ståhl (vib),

Wytwórnia: Clean Feed
Rok wydania: 2008



Absolutnie rewelacyjna płyta utwierdzająca mnie jedynie w przekonaniu, że wszelkie plebiscyty na płytę roku są bez sensu. Gdybym ją znał w roku 2008, to ani chybi byłaby ona jednym z moich absolutnie pewnych typów do płyty roku. Nie znałem. Znam dzisiaj. Jest rok 2010, w dodatku kończący się. Czy coś to dla tej płyty zmienia? Nic. Jedynie można, mając tę dwuletnią perspektywę, stwierdzić, że ani na jotę, muzyka tu zawarta nie zestarzała się.

Sprawcami całego "zamieszania" jest szóstka skandynawów, spośród których polskiej publiczności, najbardziej znanym może być Magnus Broo, albowiem w naszym kraju bywał. Czy pozostali - tego już nie pomnę. Szóstka owa ukryła się pod Aniołami z iście anielską - jak na moje uszy - muzyką. Być może to nie jest istotne, bo etykietek nie lubimy (ponoć, ponoć w dobrym tonie tak twierdzić ;)), niemniej jednak w pewien sposób ułatwiają one życie, a w zasadzie komunikację, być może zatem nie jest to istotne, ale zaprezentowaną tu muzykę, prawdopodobnie wielu ze słuchaczy odbierać będzie jako free jazz.

Niech i tak będzie. Grunt, że w muzyce tej, pomimo wielu elementów ją strukturyzujących jest otwartość i swoboda. Free? Jeśli tak, to to, które za swego ojca chrzestnego ma Ornette Colemana, a nie Evana Parkera. Są tu zatem i melodie (choć trudno by mi było pewnie je zanucić), skądinąd bardzo piękne, co tym bardziej do tradycji twórcy Lenely Woman muzykę tę zbliża. Są też wspaniałe sola, głównie dęciaków: Magnusa Broo, Martina Küchena oraz Matsa Äleklinta. Trrąbka, saksofon i puzon. Zestaw zupełnie wystarczający jak na moje uszy i bodaj jeden z najlepszych we współbrzmieniu. Jednakże, choć owych dęciaków mnóstwo, charakter brzmieniu tego zespołu nadaje wibrafonista - Mattias Ståhl. To dzięki niemu muzyka stała się ulotna, niemal zwiewna, pomimo absolutnej mocy kreowanej przez pozostały kwintet (dla porządku, skład uzupełnia sekcja Johan Berthling - kontabas i Kjell Nordeson - perkusja; sekcja mocna, o kolorycie nieco zbliżonym np. do tego jaki reprezentowany jest w zespołach Vandermarka).

Dużo by można mówić, uwierzcie mi jedynie, że dla tych skrzących się wielu barwami dźwięków warto jest pokłonić się nad nazwiskami niekoniecznie (przynajmniej u nas) z pierwszych stron gazet.

Paweł Baranowski
http://pavbaranov.blogspot.com/

środa, 15 grudnia 2010

NOT TWO - PREMIERY



 
 
ROB BROWN / DANIEL LEVIN
NATURAL DISORDER

Rob Brown - alto sax
Daniel Levin - cello


 
GERARD LEBIK / ARTUR MAJEWSKI FOTON QUARTET
ZOMO HALL

Gerard Lebik - tenor sax, contra alto clarinet
Artur Majewski - trumpet
Jakub Cywinski - bass
Wojciech Romanowski - drums


OLUYEMI THOMAS, IJEOMA THOMAS, MICHAEL BISIO, KENN THOMASS
POSITIVE KNOWLEDGE - EDGEFEST EDITION

Oluyemi Thomas - bass, musette, flute, soprano, percussion
Ijeoma Thomas - voice , percussion
Michael Bisio - bass
Kenn Thomass - piano


ROSA LUXEMBOURG NEW QUINTET
NIGHT ASYLUM

Heddy Boubaker - alto sax, flutes, percussion, gaïta, objects
Fabien Duscombs - drums, percussion, objects, melodica
Françoise Guerlin - voice, objects
Piero Pepin - trumpet, melodica, toy piano, percussion, objects
Marc Perrenoud - electric bass & guitar


SWEDISH AZZ
MERRY AZZMAS

Mats Gustafsson - alto, slide saxes & live electronics
dieb13 - turntables
Kjell Nordeson - vibraphone
Per-Åke Holmlander - cimbasso
Erik Carlsson - drums & selected percussion

LP-EP 7''

SLOWDOWN RECORDS - PREMIERA

TRICPHONIX STREET BAND
THE DUDES

Maciek Trifonidis - soprano saxophone
Daniel Polkowski - tenor saxophone
Ray Dickaty - tenor saxophone
Tomasz Duda - bariton saxophone
Bolek Jezierski - alto saxophone
Daniel Grzeszykowski - tenor saxophone
Maciek Rodakowski - tenor saxophone
Piotr Janiec - tuba
Szymon Tarkowski - bass
Wojtek Sobura - drums
feat:
Jarek Kulik - conga
Marcin Banasiak - drums
Dominik Trębski -trumpet

wtorek, 14 grudnia 2010

Piotr Wyleżoł "Piano Trio" (2006), "Children's Episodes" (2009), "Live" (2010)

Polscy pianiści jazzowi mają nazwiska trudne do wymówienia dla obcokrajowców: Lesław Możdżer, Paweł Kaczmarczyk czy Piotr Wyleżoł. To chyba jedyny powód, dla którego nie są równie znani i doceniani w jazzowym świecie jak ich - mający nieco łatwiejsze nazwiska - zagraniczni koledzy w rodzaju Enrico Pieramuziego, Esbjorna Svenssona czy Brada Mehldau’a. Odnotujmy więc, że Piotr Wyleżoł, artysta którego sylwetkę chcę dzisiaj nakreślić, nagrał niedawno płytę dla wydawnictwa Fresh Sounds, która od lat wydaje płyty właśnie Mehldau’a, najjaśniejszej chyba młodej gwiazdy amerykańskiego mainstreamu. Wielki sukces, a co najważniejsze nieprzypadkowy, bo będący efektem wielu lat wytrwałej pracy, której owoców bez trudu możecie skosztować, jeśli przeczytacie ten post do końca, a następnie poprosicie św. Mikołaja o stosowne podarunki…

Najpierw parę słów o ludziach, którzy siódmego dnia pomogli Panu Bogu stworzyć ten jazzowy światek: Bill Evans – bez niego nie wyobrażam sobie cool jazzu, a przede wszystkim kwintesencji jazzowej elegancji, jaką jest trio: fortepian, kontrabas i perkusja. Evans, LaFaro, Motian – Mane, Tekel, Fares – synonim równowagi, harmonii proporcji, pełni. No i nasz Mietek Kosz z jego nieznośną lekkością improwizacji, uderzeniem delikatnym jak skrzydła motyla o poranku wśród gasnących gwiazd. Ale do rzeczy, bo te wszystkie wolne skojarzenia prowadzą nas nieuchronnie do drugiej płyty w dorobku Piotra Wyleżoła zatytułowanej po prostu Piano Trio (do pierwszej, o tytule Yearning niestety nigdy nie udało mi się dotrzeć). Nagrana z towarzyszeniem najwyższej jakości muzyków w osobach: grającego na kontrabasie Michała Barańskiego i na perkusji Łukasza Żyty przypomniała nam, że polska pianistyka jazzowa nie tylko samym Marcinem Wasilewskim stoi. Jedna po drugiej, kompozycje Piotra Wyleżoła (kapitalny Dr Holmes!!!), przeróbka Steve Wondera (Taboo To Love), kompozycja Bronisława Suchanka (Lonesome Dancer) i absolutnie rewelacyjne, monkowskie w klimacie Double Exposure samego Herbie Nicholsa sprawią, że prędzej pożegnacie się z pieniędzmi, samochodem czy licznymi kochankami niż z tą rewelacyjną płytą, skoro raz zawita do Waszej kolekcji. A przecież to dopiero początek.

Po niej następuje wspomniany wyżej, ubiegłoroczny, bardzo ważny debiut dla Fresh Sound zatytułowany Children’s Episodes, na której to płycie Piotr i jego wspaniali kompani ani na moment nie obniżają lotów, a jak trudno jest po znakomitej płycie nagrać jeszcze lepszą - tego nie muszę nikomu chyba tłumaczyć. Wyróżnikiem muzyki Wyleżoła są bardzo melodyjne kompozycje, prawdziwe wampy, zgrabne i pełne seksapilu, jak piękne warszawianki, przemykające latem gdzieś między Ogrodem Saskim a Marszałkowską. Nie sposób oczu od nich oderwać i kiedy śmigają po stołecznych chodnikach tak lekko, jak wspomniane wyżej motyle, to chciałoby się rzec, że tańczą tak, jak nutki w tych piosenkach, jakie komponuje dla nas Piotr (na przykład Nicholas Patu, Dr Holmes czy Snake). Ale nie brakuje też momentów pełnych powagi, refleksji i głębi, jak w tytułowym Children’s Episodes (pióra Davida Dorouzki) czy szaleństwa, jak w improwizacji na temat Introspection Theloniusa Monka.

Trzecia płyta Wyleżoła, którą musicie mieć, póki nie znikną one z dystrybucji, a wtedy będziecie sobie z żalu długo i boleśnie pluć w brodę, to nagrany w tym roku, tak wspaniałym dla polskiego jazzu, album zatytułowany po prostu Live. Album ten to niestety porażka roku, na szczęście tylko pod względem edytorskim. Okładka brzydka i kompletnie bez związku z muzyką na płycie, a to niestety nie wszystko: krzywo wydrukowany tekst z tytułami utworów, w tytule Dr Holmes z kropką czyli kłania się znajomość ortografii i wreszcie pomyłka na liście utworów, gdzie bonus track to właśnie rzeczony Dr Holmes, a nie Snake, jak wydrukowano na okładce. Wszakże poza tymi qui pro quo ta płyta to sam miód, bo po raz pierwszy od lat Piotr staje na czele formacji innej niż trio i pojawia się tu w kwintecie z Adamem Pierończykiem (saksofon tenorowy i altowy), Davidem Dorouzką (gitara), Adamem Kowalewskim (kontrabas) i Krzysztofem Dziedzicem (perkusja). Wszyscy muzycy na tej płycie grają zjawiskowo: Pierończyka po prosu nie poznacie, gra miękko i lirycznie, jak sam Coleman Hawkins; Dorouzka to wielki talent, gra bezpretensjonalnie, jak niegdyś Jim Hall czy – obecnie - John Abercrombie; Adam Kowalewski ma głęboki i mocny bas, który nie raz przyprawi Was o ciarki na plecach; a gra Krzysztofa Dziedzica to po prostu poezja, jak mawiają Francuzi, chapeau bas! I tym optymistycznym akcentem pozwolę sobie zachęcić Was do przesłuchanie wszystkich wyżej opisanych płyt.



Maciej Nowotny
http://kochamjazz.blogspot.com/
http://kochamjazz.blox.pl/

sobota, 11 grudnia 2010

TZADIK RECORDS - PREMIERY



 
 MEDESKI, MARTIN AND WOOD
THE STONE: ISSUE FOUR

Billy Martin: Drums, Percussion
John Medeski: Piano, Melodica
Chris Wood: Bass


JOHN ZORN
THE DREAMERS THE GENTLE SIDE

Joey Baron: Drums
Trevor Dunn: Bass
Marc Ribot: Guitars
Jamie Saft: Keyboards
Kenny Wollesen: Vibes
John Zorn: Alto Sax
Cyro Baptista: Percussion

LP (180gr Vinyl)

piątek, 10 grudnia 2010

GREENLEAF MUSIC - PREMIERA

 


DONNY MCCASLIN
PERPETUAL MOTION
Donny McCaslin - ts
Adam Benjamin - Fender Rhodes
Tim Lefebvre - b
David Binney - as, electronics
Antonio Sanchez - dr
Mark Guiliana - dr
Uri Caine - Fender Rhodes and p

CD / MP3 / FLAC

środa, 8 grudnia 2010

Adam Pierończyk "Komeda – The Innocent Sorcerer", Jazzwerkstatt 2010


Adam Pierończyk – soprano & tenor saxophone
Gary Thomas – tenor saxophone
Nelson  Veras – guitar
Anthony Cox – double bass
Łukasz Żyta – drums, percussion, typewriter

Wytwórnia: Jazzwerkstatt
Rok wydania: 2010





Adama Pierończyka lubię od zawsze, a w zasadzie od jego pięknej płyty „Few Minutes In The Space” z 1997 r. Trochę wody w Wiśle upłynęło od mojej pierwszej fascynacji tym młodym muzykiem (rocznik 1970). Przez te 13 lat zdążył wydać parę znakomitych płyt, począwszy do kapitalnego, elektrycznego „Digivooco” z 2001 r., słusznie uznanego przez Jazz Forum płytą roku, poprzez wyrafinowany, ale nieco mniej udany „Amusos”  z 2003 r., na którym ciekawie zaprezentowała się wokalistka Mina Agossi, następnie -dokumentujący brazylijskie inspiracje - akustyczny „Busem Po Sao Paulo” z 2006 r.,  po rewelacyjny „El Buscador” z tego  roku. Ostatnia płyta została wydana także w niemieckiej wytwórni Jazzwerkstatt.
Gwoli takich wstępnych przedbiegów  przed właściwą recenzją muszę dodać, że na płycie „Komeda” pojawił się Gary Thomas, dawny współpracownik Pierończyka z czasów  „Digivooco”. Wracając do meritum, Adam Pierończyk do tematu: „muzyka Komedy” podszedł nieszablonowo. Nietuzinkowość nie zasadza się tylko na tym, że na płycie poświęconej Komedzie brakuje jego instrumentu czyli fortepianu, ale również na tym, że Pierończyk nie trzyma się niewolniczo kompozycji Komedy.
Ostatnimi laty wysypało się trochę płyt z Komedą. Były one bardziej lub mniej udane, ale jakoś mnie szczególnie nie zachwyciły. Do Komedy podchodzili tak różni artyści, jak Komeda Project („Crazy Girl” z 2007 r., „Requiem”  z 2009 r.), Słowacki NBS Trio („Plays Komeda” z 2010 r.) czy choćby Marysia Sadowska („Tribute To Komeda” z 2006 r.), ale chyba najbardziej udanym hołdem dla twórcy „Astigmatic”  była płyta Stańki z 1997r. - „Litania”.
Pierończyk nie prezentuje wyłącznie najsłynniejszych utworów Komedy, ale również te mniej znane, jak „Wicker Basket”, „After The Catastrophe” bądź „Roman II”. Fortepian został na tej płycie zastąpiony przez gitarę, na której gra Nelson Veras. Gitara zaś stworzyła przestrzeń, którą pięknie wypełniają saksofony Pierończyka i Gary Thomasa, często grając unisono, a czasami kontrapunktując się. Nie można nie wspomnieć o kapitalnej grze basisty Anthony Coxa i rewelacyjnej wręcz Łukasza Żyty. Łukasz Żyta częściej gra na różnorodnych instrumentach perkusyjnych niż na klasycznej perkusji, co dało więcej powietrza pozostałym muzykom. Nie mogę nie wspomnieć o wykorzystaniu maszyny do pisania jako instrumentu perkusyjnego. W utworze „Sleep Safe And Warm” brzmi ona wręcz cudownie.
Każdy z utworów mógłby być szczegółowo omówiony, bo naprawdę jest tego wart. Ta płyta nie ma słabych punktów i dla mnie jest jednym z najmocniejszych kandydatów do jazzowej płyty roku. No może mogłaby z nią konkurować inna płyta Pierończyka, wcześniej wspomniana „El Buscador”.
Gorąco polecam tę płytę. Idealna na prezent pod choinkę.

Robert Żurawski

wtorek, 7 grudnia 2010

Adam Lane´s Full Throttle Orchestra "Ashcan Rantings", Clean Feed 2010


Adam Lane (b), Avram Fefer (as), David Bindman (ts), Igal Foni (d), Matt Bauder (ts), Reut Regev (tb), Taylor Ho Bynum (t), Tim Vaughn (tb)

Wytwórnia: Clean Feed
Rok wydania: 2010





Może to głupi argument, ale naprawdę niewiele jest dwupłytowych wydawnictw, które byłbym w stanie przesłuchać za jednym posiedzeniem. Mimo więc dużego aplauzu dla dotychczasowych dokonań Adama Lane'a, przeraził mnie rozmiar tego albumu. Jak się jednak okazało, tego artystę cechuje tak cudowna fantazja oraz taka łatwość tworzenia melodii, że te dwa krążki przerobiłem już wielokrotnie i ciągle chcę do nich wracać.
Kompozycje Lane'a tchną dużym szacunkiem dla tradycji oraz ochotą na bigbandowy charakter przedsięwzięcia. Aranżacje w pełni wykorzystują potencjał tkwiący w zespole, a dęte przeplatanki układają się w zgrabne melodie, których inspiracji szukać należy w odległych muzycznych światach. Sam Lane gra do tego bardzo energetycznie, nadając całości sprężysty groove. Wychodzi z tego wrzący tygielek rytmów i tematów, który dodatkowo podgrzewają liczne solówki i zespołowe improwizowane wymiany.
To, co jest jednak najważniejsze na tej płycie, to konsekwentne poszukiwanie nowych nazwisk, na które trzeba zwrócić uwagę. Już na poprzednim cleanfeedowskim wydawnictwie "New Magical Kingdome" widać było, że Lane wyciąga z niszy talenty, by za pośrednictwem portugalskiej oficyny pokazać je jazzowemu światu. Tu jest podobnie. Czy znacie Davida Bindmana? Gdzie przed płytami Lane'a grał rewelacyjny Igal Foni? Co powiecie o doskonałych puzonistach Vaughnie i Regevie? Druga sprawa to stawianie przed nowymi wyzwaniami muzyków z trochę innych bajek. Matt Bauder to rewelacyjny młody saksofonista, doceniony i zatrudniany przez Anthony Braxtona, a przeze mnie uznany głównie za fenomenalny, acz muzycznie kompletnie inny od rzeczonego, projekt Memorize The Sky. W Full Throttle Orchestra musi grać względnie tradycyjny jazz i chyba na tyle mu się to spodobało, że właśnie wydał solową płytę, gdzie trzyma się w pewien sposób podsuniętej mu przez Lane'a stylistyki. Mnie się podoba to jeszcze bardziej, bo trzymając się dość przystępnej formuły, razem z Taylorem Ho Bynumem (ale nie tylko) uszlachetnia całość sonorystycznymi wstawkami, które w zestawieniu z bigbandowymi motywami dają efekt nietuzinkowy.
Dzięki takiemu podejściu dostajemy świeży projekt, który doskonale się słucha. Świeży nie tyle przez nowatorstwo kompozycyjne, co bardziej przez aranżację, sposób wykonania, dbałość o detal oraz - przede wszystkim - dzięki zaproszonym gościom, którzy wzbogacają album swoją unikatową i nieznaną nam wcześniej ekspresją.

Marcin Kiciński

niedziela, 5 grudnia 2010

SLAM RECORDS - PREMIERY STYCZEŃ 2011





OUTWARD BOUND TRIO
THE PATH
Tsikandilakis Antonis : piano
Neonakis Dimitris : electric guitar
Iliakis Yiannis : drums



MARK ANDERSON / PAUL DUNMALL / PHILIP GIBBS / TONY HYMAS
21ST CENTURY V-BOP
Mark Anderson – drums
Paul Dunmall - tenor & soprano sax
Philip Gibbs – guitar
Tony Hymas – keyboard


CHARLES HAYWARD / HAN-EARL PARK / IAN SMITH + LOL COXHILL
MATHILDE 253
Charles Hayward (drums, percussion and melodica)
Han-earl Park (guitar)
Ian Smith (trumpet and flugelhorn)
Lol Coxhill (saxophone)


sobota, 4 grudnia 2010

CADENCE JAZZ RECORDS - PREMIERY 2010



JIMMY BENNINGTON / PERRY ROBINSON QUARTET
THE SPIRITS AT BELLE'S
Jimmy Bennington (Drums),
Perry Robinson (Clarinet),
Mathew Golombisky (Bass),
Daniel Thatcher (Bass)




HAN BENNINK / FRODE GJERSTAD
HAN & FRODE
Han Bennink (Drums),
Frode Gjerstad (Saxophone)



DOMINIC DUVAL / CECIL TAYLOR
THE LAST DANCE VOLUMES 1 AND 2
Dominic Duval (Bass)
Cecil Taylor (Piano)


BRIAN LANDRUS
FORWARD
Brian Landrus (Saxophone),
George Garzone (Saxophone),
Allan Chase (Saxophone),
Jason Palmer (Trumpet),
Michael Cain (Piano),
John Lockwood (Bass),
Rakalam Bob Moses (Drums),
Rupac Mantilla (Percussion)

środa, 1 grudnia 2010

Małe Instrumenty "Grają Chopina", Wydawnictwo Format, 2010


Paweł Romańczuk - toy piano
Paweł Czepułkowski - toy piano
Maciek Bączyk - toy piano

Wydawnictwo Format
Rok Wydania: 2010






Co do cholery po raz kolejny robią Małe Instrumenty w Impropozycji? Czego ta muzyka dla dzieci szuka w naszym obłąkanym świecie? Zabawkowe pianinka, Chopin, książka edukacyjna?!
Kochani, już ja Wam udowodnię, że mamy do czynienia z nie lada perwersją, prowokacją i obsesją, że Paweł Romańczuk to muzyczny wariat, a jego świta to banda dewiantów. To chłopcy z naszej bajki!

Jestem pewien, że czujne i wyćwiczone ucho każdego z Was w lot wychwyciłoby, o co w tym wszystkim chodzi, gdybyście tylko mieli możliwość posłuchania choć małego fragmentu ich muzyki. Ponieważ jednak tylko słowa mam w tym momencie do dyspozycji, posłużę się nimi najlepiej jak potrafię. Oto co znalazłem na pierwszych stronach książki "Fenomen Toy Piano" Pawła Romańczuka, do której dołączona jest rzeczona płyta: "Z natury jakościowej zabawkowego pianina nie są one (dźwięki) idealnej wysokości i rzadko układają się w pełną harmonię. Zawsze dobiega do naszych uszu coś przykuwającego uwagę, co wystaje spoza ram "pięknego tonu", tworząc mikrotonowe grupy dźwięków." I dalej: "Próby ujęcia tego zjawiska przez porównanie do innych funkcjonujących instrumentów o zbliżonej barwie, zawsze prowadzą do odpowiedzi, że żaden instrument nie brzmi tak, jak toy piano. Ilekroć przysłuchamy się dźwiękom celesty, dzwonków orkiestrowych, nie wspominając o pianinie czy fortepianie, zawsze dojdziemy do wniosku, że w toy piano barwa jest inna, a towarzyszące dźwięki dają niepowtarzalny charakter. W ten sposób prostota i ubogie, ograniczone możliwości zabawki, w połączeniu z wymykającymi się się spod kontroli producentów efektami dźwiękowymi, dały przedziwny instrument o współczesnym charakterze, wpisujący się w potrzeby rozwoju dzisiejszej muzyki z tak charakterystycznymi dla niej poszukiwaniami i eksperymentowaniem z nietypowymi źródłami dźwięku". Zapytam zatem, czy takich wypowiedzi spodziewalibyśmy się po wiernym interpretatorze Chopina dla dzieci? Czy słowa klucze: "mikrotony" i "eksperymenty" nie nasuwają Wam przypadkiem słusznych skojarzeń?

Idźmy jednak dalej bo poszlak jest zdecydowanie więcej. Już stopka redakcyjna przynosi czytelny dowód! "Nagrań dokonano w sierpniu 2010r. w Studio Rogalów Analogowy - realizacja Wojciech Czern". Czy mówi Wam coś nazwa Obuh Records? Czy pamiętacie, kto mógłby być tak szurnięty, by wydać na LP ścieżkę dźwiękową do "Rękopisu znalezionego w Saragossie" autorstwa Pendereckiego? Tak kochani, to ten sam fetyszysta, który realizuje dźwięk na analogowym sprzęcie i w sposób, którego nie uraczycie w tradycyjnych studiach. Nie ma co ukrywać, to jest skandalicznie inny dźwięk i mimo że skalany digitalną płytą, której wady pewnie tylko lampowy wzmacniacz jest w stanie zniwelować, czuje się, że ktoś w perfidny sposób zastawił tu na nas nie lada zasadzkę. Gotowiśmy pewnie sprawić książeczkę naszym pociechom, które zakatowałyby płytę na swoim jamniku, kiedy to jej miejsce jest, a jakże, w Waszym szanownym odtwarzaczu.

Wracając jednak do kwestii muzycznych. Czy jest to zatem Chopin? Wątpliwość zupełnie uzasadniona w kontekście powyższych zwyrodnień. Przyznaję się bez bicia, że do końca nie wiem, bo nie znam Chopina prócz kilku hitów, których nie znać nie można i które na tej płycie rozpoznaję. Znam za to Steve'a Reicha, znam AMM, znam Fritha, znam teorię plądrofonii i wszystko to jakoś gdzieś miejscami mi pobrzmiewa, gdy słucham tej płyty. Minimalistyczna repetycja na tych, z założenia delikatnie rozstrojonych, pianinkach to pomysł godny samych mistrzów gatunku. Akompaniowania pozytywce nie powstydziliby się John Oswald czy Chris Cutler, a poza-klawiszowe (smyczkowe na przykład) zmagania z instrumentami przypominają eksperymentatorów z sonorystycznego świata free improv.
Czy jest to w takim razie zamach na Chopina? Nie, moi drodzy, aż daleko ci dewianci się nie posunęli. Nie ma tu bowiem kpiny czy nawet ironii. Jest za to coś innego, może równie złego - mianowicie precyzyjna kalkulacja i weryfikacja materiału pozostawionego przez naszego eksportowego kompozytora. Przedstawiona nam selekcja jest ewidentnie wynikiem obsesyjnej pracy lidera zespołu, który wyszukał dokładnie to, co w utworach Chopina najlepiej koreluje z jego własnym szaleństwem i cudowną niedoskonałością używanych instrumentów. Nie podejrzewam zatem większości tytułów z tej płyty o częste bywanie na okładkach płyt Deutsche Grammophon czy repertuarów Konkursu Chopinowskiego.

Podsumowując niniejszym: odzieram Małe Instrumenty z ich perwersyjnego kostiumu zespołu dla dzieci. Odbieram im prawo do zabawiania najmłodszych i wzywam do pokuty za wszystkie grzechy, niech odpowiedzą przed naszym szacownym gronem muzycznych popaprańców. Będzie nią wypalenie piętna zespołu niestosownie intrygującego, fetyszystycznego dźwiękowo i diabelsko obiecującego.

Marcin Kiciński