Mamy za sobą pierwszy z czterech wieczorów poprzedzających sobotni - finałowy - koncert orkiestry i odsłuchane cztery koncerty małych składów, wyłonionych spośród dwunastu muzyków BGNO. Cokolwiek się nie napisze, będzie to pewnie trywialne, dlatego najlepiej wrażenia podsumuje chyba fakt, że siedząc w hostelu spowitym deszczową aurą i pisząc te słowa, tak na prawdę wiercę się niecierpliwie odliczając godziny do kolejnego koncertu.
Pierwszy wieczór rozpoczął solowy występ Agusti Fernandeza. Solo piano bywa dla mnie formą trudną, dlatego przygotowany byłem raczej na przeczekanie tego półgodzinnego seta. Cudownym zaskoczeniem było więc totalne podejście do instrumentu, wydobywające z fortepianu zarówno jego perkusyjne, jak i strunowe oblicze. Agusti właściwie nie wychodził spod otwartego skrzydła, preparując brzmienia przy użyciu drewnianych deseczek oraz niezidentyfikowanych metalowych obiektów. To, co udało mu się w ten sposób stworzyć, miało więcej wspólnego z monumentalną kompozycją muzyki współczesnej niż z jazzem. Narastające, gniewne pomruki, wybrzmiewające uderzenia oraz burzliwe przeciągnięcia różnej maści narzędziami po basowej części strun składały się na niepokojący utwór pełen gwałtownych zwrotów akcji, przyspieszeń i zwolnień, grę z ciszą i echem. Nie wiem ile wstępnych założeń przed występem miał Agusti, czy w jego głowie istniał jakiś zarys tego, co chciał przekazać, jednak to, co dane było mi usłyszeć, brzmiało jak realizacja świetnie napisanego scenariusza, gdzie Agusti był reżyserem, a jego niesamowite umiejętności i wspaniała wyobraźnia - głównymi bohaterami.
Następnie do Fernandeza dołączył Barry Guy. Może to odważne słowa, ale moim zdaniem każdy, kto tylko słyszał tego niesamowitego kontrabasistę, a nie widział go w akcji, słyszał tak naprawdę połowę.Skoncentrowanie dwóch zmysłów wzroku i słuchu na akcie powstawania muzyki pozwala uporządkować dźwięki i tym samym przyswoić więcej. Poza tym sposób obcowania Guy'a z instrumentem, absolutna symbioza ciała, umysłu i kontrabasu, to widowisko jedyne w swoim rodzaju. Guy tańczy z kontrabasem i niczym para kochanków unoszą się razem na muzycznej fali lub walczą ze sobą w miłosnym uniesieniu. Nie ma wątpliwości, kto jest stroną dominującą. Struny poddają się nieśmiało naporowi silnych palców, lubią być pod ich pełną kontrolą. Czuć obustronną satysfakcję, gdy muzyk je czule głaszcze, drapieżnie chwyta lub karcąco trąca, a one w nieskończoność wibrują albo głucho i gwałtownie milkną.
Agusti zasiadł klasycznie za klawiaturą i zupełnie słusznie ustawił się w roli komentatora tego intymnego, basowego zajścia, podążając konsekwentnie za jego tempem i dynamiką. Czasami zajrzał do wnętrza fortepianu, ale tylko po to, by nie pozostać w tyle za zmieniającymi się barwami narzucanymi przez Guya.Pierwszy wieczór rozpoczął solowy występ Agusti Fernandeza. Solo piano bywa dla mnie formą trudną, dlatego przygotowany byłem raczej na przeczekanie tego półgodzinnego seta. Cudownym zaskoczeniem było więc totalne podejście do instrumentu, wydobywające z fortepianu zarówno jego perkusyjne, jak i strunowe oblicze. Agusti właściwie nie wychodził spod otwartego skrzydła, preparując brzmienia przy użyciu drewnianych deseczek oraz niezidentyfikowanych metalowych obiektów. To, co udało mu się w ten sposób stworzyć, miało więcej wspólnego z monumentalną kompozycją muzyki współczesnej niż z jazzem. Narastające, gniewne pomruki, wybrzmiewające uderzenia oraz burzliwe przeciągnięcia różnej maści narzędziami po basowej części strun składały się na niepokojący utwór pełen gwałtownych zwrotów akcji, przyspieszeń i zwolnień, grę z ciszą i echem. Nie wiem ile wstępnych założeń przed występem miał Agusti, czy w jego głowie istniał jakiś zarys tego, co chciał przekazać, jednak to, co dane było mi usłyszeć, brzmiało jak realizacja świetnie napisanego scenariusza, gdzie Agusti był reżyserem, a jego niesamowite umiejętności i wspaniała wyobraźnia - głównymi bohaterami.
Następnie do Fernandeza dołączył Barry Guy. Może to odważne słowa, ale moim zdaniem każdy, kto tylko słyszał tego niesamowitego kontrabasistę, a nie widział go w akcji, słyszał tak naprawdę połowę.Skoncentrowanie dwóch zmysłów wzroku i słuchu na akcie powstawania muzyki pozwala uporządkować dźwięki i tym samym przyswoić więcej. Poza tym sposób obcowania Guy'a z instrumentem, absolutna symbioza ciała, umysłu i kontrabasu, to widowisko jedyne w swoim rodzaju. Guy tańczy z kontrabasem i niczym para kochanków unoszą się razem na muzycznej fali lub walczą ze sobą w miłosnym uniesieniu. Nie ma wątpliwości, kto jest stroną dominującą. Struny poddają się nieśmiało naporowi silnych palców, lubią być pod ich pełną kontrolą. Czuć obustronną satysfakcję, gdy muzyk je czule głaszcze, drapieżnie chwyta lub karcąco trąca, a one w nieskończoność wibrują albo głucho i gwałtownie milkną.
Jeszcze nie opadły emocje, które wytworzył Barry Guy, a na scenie pojawił się kolejny muzyk, słynący z dość niepoprawnej, absolutnie intymnej relacji z instrumentem. Zobaczyć Matsa Gustafssona solo i umrzeć, mógłby powiedzieć niejeden fan saksofonu i coś w tym chyba jest, bo od kiedy dane mi było usłyszeć płytę "Education of Lars Jerry" zawsze marzyłem, aby zobaczyć go solo na żywo. Mats rozpoczął tak, jakbym sobie tego życzył. Ledwo słyszalne uderzenia klapkami saksofonu i przyspieszony oddech muzyka stworzyły znaną fanom, a pewnie nie lada zaskakującą dla laików, oprawę. Gustafsson powoli rozpędzał się wplatając w gęstą siatkę delikatnych dmuchnięć, głośnych wydechów i perkusyjnych stuknięć coraz głośniejsze dźwięki, by nagle okazać swoje drugie oblicze i wydobyć z barytonu przejmujący okrzyk. Mats gra tak, jakby chciał rozerwać dźwięk, a jego siłowanie się w tym zamiarze powoduje, że słuchacz faktycznie otrzymuje wrażenie rozszczepiania się brzmienia na części składowe. "Przeraźliwe ryki" skomentował niejednokrotnie przypadkowy słuchacz płyty Gustafssona. Odwołałby te słowa, gdyby mógł zobaczyć, jak na scenie wygląda wydobywanie tych pozornie odrzucających dźwięków.
Kolejny koncert miał być wykonany przez kwartet, który z powodu komunikacyjnych kłopotów Herba Robertsona i jego finalnej absencji, został okrojony do trio. Hans Koch na klarnecie basowym, Johannes Bauer na puzonie i Per Ake Holmlander na tubie. I znów zaskoczenie i znów walka. Tym razem ofiarą napaści padły trzy instrumenty dęte, a sprawcami ataku było trzech panów chcących podstępnie przełamać ich homogeniczność. Wynikiem tego była cudowna sonorystyczna opowieść złożona z dźwiękowych niuansów i skrywanych tajemnic, które zdradzały łamane instrumenty pod wpływem wirtuozerskiego serum prawdy. Żaden z trzech muzyków nie był zainteresowany tym, co jest na powierzchni, co jest oczywiste i znane, a żeby tego było mało, wszyscy współpracowali ze sobą, by nie tylko wydobyć na światło dzienne indywidualne tajemnice,ale przede wszystkich odnaleźć wspólny mianownik między ich zeznaniami i ułożyć je w jedną prawdę na temat ich współudziału. Piękny koncert, chyba jeden z najlepszych, jakie słyszałem.
Jako ostatnie na scenie pojawiło się trio legenda - Evan Parker, Barry Guy i Paul Lytton. Niestety nie czuję się powołany do relacjonowania tego wydarzenia, ponieważ jako osoba, która od zawsze miała problem z formułą proponowaną przez to trio, wolałbym chyba przeczytać wrażenia pasjonatów, których tego dnia w Alchemii na pewno nie brakowało.
Marcin Kiciński
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz