wtorek, 30 listopada 2010

Barry Guy New Orchestra, Kraków 2010 - relacja c.d.

Inne miałem zamiary co do tej relacji, ale musiałem je zmienić. Krakowski klimat, podkręcony spotkaniami w Alchemii, wyrwał mnie zupełnie z codziennej rutyny, niwecząc wszystkie plany. I nie chodzi mi tu tylko o wieczorne koncerty, choć na pewno to one wzbudziły we mnie tę rozkoszną beztroskę. W znacznej mierze za wspaniały charakter całego festiwalu i cudowne rozprężenie odpowiadają wszyscy ci, którzy tam codziennie przebywali, a nierzadko, aby się pojawić, musieli przebyć grube kilometry lub liczyć się z bolesnymi wyrzeczeniami.
Mam wrażenie, że grupę zawziętych słuchaczy wypełniających Alchemię tworzą ludzie z pewnym pierwiastkiem buntu, poszukiwacze wolności, stęsknieni za normalnością i swobodą, której próżno szukać w naszych pracach, relacjach płytkich acz koniecznych lub czasem nawet w tych bliskich i chyba najważniejszych. Może dlatego ta wolna muzyka, pozornie chora i bezładna, w naszych głowach tworzy siatkę zupełnie zrozumiałych dźwiękowych połączeń i zależności i wzbudza reakcję tak silną emocjonalnie, że czuje się ją wręcz cieleśnie. Może to ten - wytworzony przez grupę pokręconych muzyków i kilkadziesiąt zebranych osób - duch obezwładnia nas niczym mistyczna siła i każe nam po każdym udanym secie wyć z radości i wołać o więcej. Może to dzięki takim właśnie spotkaniom, wygłodzeni i zmęczeni codziennym obcowaniem z zaledwie zapachem wolności, jaki stanowią zbiory wypełniające nasze półki muzyczne, możemy się wspólnie rozsiąść i poczuć, że nareszcie spożywamy pełne danie!

Relacja z pierwszego dnia była podsumowaniem wrażeń na gorąco, chciałem opisać wszystko, oddając jak najwięcej detali, które mocno wybrzmiewały mi w głowie. Teraz, gdy minął ponad tydzień od koncertu finałowego, wspomnienia, choć lekko przymglone, paradoksalnie wyostrzają kontury, dzięki czemu mogę zwrócić uwagę na to, co wzbudziło największe uczucia i pozostało na dłużej.
Każdy z kolejnych wieczorów obfitował w wiele rewelacyjnych muzycznych konfrontacji, ale nie ulega też wątpliwości, że każdy miał tę jedną, która wyzwalała największe pokłady wspólnego entuzjazmu. Było to tych kilka wariacji idealnie utrafionych, złożonych z muzyków o tej samej dyspozycji i stanie ducha, o zbieżnych celach i gotowych dzielić się swą energią w podobny sposób.
Drugiego dnia (pierwszy pomijam, ponieważ szczegółowo zrelacjonowałem go w oddzielnym tekście) na miano koncertu wieczoru zasłużył kwartet złożony z klarnecisty Hansa Kocha, Per Ake Holmlandera na tubie oraz perkusistów Paula Lyttona i Raymonda Strida. Koch znany jest mi przede wszystkim z trio Koch / Schutz / Studer, które balansuje gdzieś na granicy jazzu, muzyki improwizowanej i eksperymentu, szukającego wspólnego mianownika między mocno improwizowanym klarnetem a dość czytelną rytmicznie sekcją, czerpiącą garściami z różnych rejonów muzyki popularnej. Zarówno Strid jak i Lytton nie są perkusistami, którzy mieliby ochotę stanowić łatwe oparcie rytmiczne. Obaj należą raczej do grupy poszukiwaczy brzmień i kontrapunktu, co wizualnie przekłada się na jarmarczną wręcz ekspozycję drobnych blaszek, pudełeczek, deseczek, łańcuchów i mnóstwa przedmiotów, których przeznaczenie na pewno nie ma zbyt wiele wspólnego z klasycznymi perkusjonaliami. W mojej ocenie budują oni w ten sposób zdecydowanie lepszą oprawę dla igrającego z ciszą i szeptem Kocha niż rockowo grający Fredy Studer. Cudownie uzupełniani przez basowe brzmienia tuby Holmlandera, któremu nieobce są zarówno ucieczki w rejony zupełnie niebasowe, jak i skłonność do wchodzenia w krnąbrne dialogi, stanowili tego dnia uosobienie wirującej sonorystyki.
Czwartek przyniósł nam koncert, który właściwie zdeklasował wszystko, co dane nam było wcześniej usłyszeć. Tarfala Trio czyli Mats Gustafsson, Barry Guy i Raymond Strid stworzyli widowisko wizualno - muzyczne, które rozwijając się powoli i leniwie, stopniowo wyewoluowało do rozmiarów freejazzowej mszy prowadzonej przez trzech kaznodziei. Początkowo drażniła mnie pewna opieszałość Strida, który jakby nie nadążał za rozbuchanymi i - jak zawsze - doskonale rozumiejącymi się Gustafssonem i Guyem. Tak naprawdę dopiero po wszystkim pojąłem, że celowo postanowił on ustawić się z boku, by wyhamowywać skłonne do gwałtowności duo i zbudować w słuchaczach dodatkowe napięcie. Kiedy bowiem już wyszedł ze swoich perkusyjnych szmerów i postanowił nadać całości rytm, efektem była dzika transowa ballada, wobec której nikt na sali nie pozostał obojętny, a cudowne trio zostało wielokrotnie nagrodzone owacją i zmuszane do kolejnych bisów, w żaden sposób nie odstających od głównej części koncertu.
Warto chyba też wspomnieć o pierwszym koncercie tego dnia, mianowicie trio Parker / Guy / Lytton z gościnnym udziałem Agusti Fernandeza. Pianista ten już wcześniej wykazywał się niebywałą wrażliwością, jednak obcowanie z dość skostniałą formułą tego trio to zawsze nie lada sprawdzian. Agusti zdał go wzorowo, idealnie wkomponowując się w całość. Rewelacyjnie wychodziło mu akcentowanie wyszukanymi akordami lub uzupełnianie i tak gęstej struktury muzycznej krótkimi i bardzo celnymi dysonansowymi pasażami. Dzięki niemu ta muzyka ożyła.

Piątek stanowił pewnego rodzaju sprawdzian dla większej grupy muzyków, ponieważ na scenie pojawił się (aż) oktet złożony z Herba Robertsona, Trevora Wattsa, Matsa Gustafssona, Johannesa Bauera, Per-Åke Holmlandera, Raymonda Strida, Agusti Fernandeza i Paula Lyttona. Całość była improwizowana i momentami przypominała zjawiska znane z tentetów Petera Brotzmanna. Sola pojedynczych muzyków kontrapunktowane były przez mobilizujące się ad hoc duety i tria dęciaków. Czasami na pierwszy plan wychodził grzmiący puzon Bauera, innym razem zabrzmiał groźny baryton Matsa. Pierwsze skrzypce postanowił jednak zagrać Trevor Watts, który w finale, na cześć Marka Winiarskiego, pokierował orkiestrę w stronę folkowej, skocznej melodii (przypominającej trochę to, co wyczyniało czasem Globe Unity Orchestra).

Finał odbywał się w trącącej filharmoniczną atmosferą sali koncertowej galerii Manggha. Nie tylko wnętrze nasuwało akademickie skojarzenia. Wyrwani z "alchemicznego" półsnu, nagle stanęliśmy obok galowo ubranych VIPów i studentów akademii muzycznej. Sala wypełniła się po brzegi, a gdy pojawili się muzycy, idealnie odbili widniejące na widowni podziały. Część ubrana w koszule z kołnierzem, część w tych samych t-shirtach, co zwykle. Nie ulegało jednak wątpliwości, że orkiestra czuje prestiż swojego wystąpienia, gdy nie bez tremy jej członkowie odnajdywali się za pulpitami na nuty.
Zanim zaczęli grać, Barry Guy wprowadził nas w arkana powstania utworu, który to napisał specjalnie na 10-lecie istnienie orkiestry (i chyba specjalnie dla żony - Mayi Homburger, która - jak się po chwili okazało - odegrała rolę pierwszych skrzypiec), opowiedział pokrótce o architektonicznych inspiracjach oraz zaprezentował graficzny zapis kompozycji.
Już po usłyszeniu pierwszych dźwięków moją uwagę zwróciło zupełnie inne brzmienie instrumentów. Nie mam nic do zarzucenia Alchemii - jest to bodaj najlepszy jazzowy klub w Polsce, wdzięczny jednak byłem za jej niepojemne gabaryty, które zapewne wymusiły takie właśnie umiejscowienie finału. Przestrzeń Mangghi i jej fenomenalna akustyka uszlachetniły każdy pojedynczy dźwięk, a przecież dźwięków czekało nas wiele. Miały się one gdzie rozchodzić, rozwijać i gasnąć, bezproblemowo znajdowały sobie miejsce, nie wchodząc na siebie nawzajem. Cudowna selekcja instrumentów uczyniła ten koncert prawdziwą ucztą dla uszu. A kompozycja wymagała odpowiednich warunków. Wbrew potencjałowi orkiestry, która składa się raczej z osób skłonnych do uderzenia, całość rozwijała się wokół - stanowiącej oś utworu - partii skrzypiec. Brzmiało to trochę jak koncert skrzypcowy we współczesnej aranżacji freeimprov. Kolejne instrumenty w różnych konfiguracjach i z różnym natężeniem wiły się wokół głównej linii, wyznaczanej przez Mayę Homburger. Utwór rozwijał się niespiesznie i tylko momentami pozwalał na tkwiące w naturze zespołu rozbuchanie. Wolność została partyturowo ograniczona na rzecz genialnego konceptu współczesnej kompozycji. To zupełnie nowy kontekst, w którym sprawdzić musieli się zarówno muzycy, jak i słuchacze, o ile jednak ci pierwsi codziennie odbywali wielogodzinne próby, o tyle my - w pewnym sensie - stanęliśmy w obliczu zupełnie nowej wartości, do której niekoniecznie musieliśmy być przygotowani. Podobało się wszystkim.
Drugi punkt programu to utwór Inscape Tableaux, dla wykonania którego powołana została 10 lat temu New Orchestra. Znałem tę kompozycję, ale czy pamiętałem? Celowo nie przypominam sobie przed koncertami planowanego materiału. Pragnę odsłuchu możliwie najbardziej niewinnego - nieskalanego oczekiwaniami i porównaniami. Szanowni Państwo, to co wydarzyło się podczas tych kilkudziesięciu minut przerosło jakiekolwiek moje przypuszczenia. Wszystkie "jam sassion" z Alchemii stanęły mi przed oczami, najintensywniejsze momenty wspólnej ekstazy eksplodowały w tym utworze, co chwilę zmieniając swoje oblicze i rysując dynamiczną amplitudę o olbrzymiej skali. Utwór rzucał muzyków w coraz to inne obszary, wymuszając na nich nie tylko baczne obserwowanie partytury, ale i siebie nawzajem. Często zdarzały się pantomimiczne napominania sąsiada, który mógłby zaspać, przeoczyć swój moment, bez którego całość zabrzmiałaby fałszywie - bo nie tak, jak wymyślił sobie to Guy. Gdzieś w połowie koncertu utwór wszedł w etap mocno widowiskowy, a to za sprawą game pieces, znanego pewnie polskiemu słuchaczowi bardziej od strony Zornowskiej Cobry. W ruch poszły tabliczki, a Guy stanowiący do tej pory jedynego dyrygenta orkiestry musiał poszukać wsparcia u Gustafssona, z którym wespół ustawiali przeróżne warianty instrumentalne, a także wywoływali kolejnych muzyków do krótkich solo. Widowisko widowiskiem, ale jak potężnie, naturalnie i beztrosko brzmiała w tym momencie cała orkiestra! Jakim była żywiołem, ile w tym wszystkim było radości i uniesienia! Energia promieniowała ze sceny niczym pozytywna radiacja, zarażając oniemiałą widownię i pewnie gdyby nie lekko nobliwa atmosfera miejsca i niejasna proweniencja części publiczności, wylibyśmy wszyscy jak na niejednym freejazzowym koncercie. Kiedy przekaz się zatrzymał, a muzycy po finalnym fortissimo opadli niemo z sił, nastąpiła zamiana ról i to ta naładowana energią publiczność postanowiła ją oddać z powrotem na scenę, wymuszając niewielką choć porcję muzyki. Nie udało się, ale to dobrze. Guy widział, że dali nam wszystko, że więcej byśmy nie pomieścili. Energia zebrana w nas po części rozeszła się w intensywnych oklaskach, po części po tupanej podłodze, większość jednak pozostała w trzewiach. Uwalnia się teraz porcjami i pozwala jakoś przeżyć w tym świecie tak mało wolnym.

Marcin Kiciński


Barry Guy New Orchestra
17-19.11 Alchemia
20.11 Manggha

Barry Guy – bass, conductor, composer, leader
Evan Parker – tenor sax, soprano sax
Mats Gustafsson – baritone sax, fluteophone
Hans Koch – bass clarinet
Per-Ake Holmlander – tuba
Herb Robertson – trumpet, flugelhorn
Johannes Bauer – trombone
Augusti Fernandez – piano
Raymond Strid – drums, percussion
Paul Lytton – drums, percussion

Special guests
Trevor Watts – alto sax, soprano sax
Maya Homburger – baroque violin

CIMP - PREMIERA 2010



TOMAS ULRICH / ROLF STURM / MICHAEL BISIO / CARGO CULT
LONELY HOUSE (COVERS)
Tomas Ulrich (Cello)
Rolf Sturm (Guitar)
Michael Bisio (Bass)
Cargo Cult (Primary)

niedziela, 28 listopada 2010

NOT TWO - PREMIERY LISTOPAD 2010




JASON STEIN'S LOCKSMITH ISIDORE
THREE KINDS OF HAPPINESS
Jason Stein - bass clarinet
Jason Roebke - bass
Mike Pride - drums


RAFAL MAZUR / KEIR NEURINGER
UNISON LINES
Rafal Mazur - acoustic bass guitar
Keir Neuringer - alto saxophone

MATHKA - PREMIERY 2010




MARTIN KÜCHEN
THE LIE & THE ORPHANAGE
Martin Küchen - bs, as, ts and pocket radio



MATSUTAKE
SINGIN' SKIN

Komeda 2010

Jazz jest rodzajem melancholii z dużą domieszką nonszalancji i autoironii, której nikt w Polskim Jazzie nie uosabiał pełniej niż Krzysztof Komeda Trzciński. Jego wpływ wykraczał daleko poza muzykę, był fenomenem, który dostrzegło bystre oko Andrzeja Wajdy i uwieczniło w znanym filmie Niewinni Czarodzieje. Bo przecież Tadeusz Łomnicki z blond włosami, śmigający lambrettą po Krakowskim Przedmieściu to nikt inny jak Komeda właśnie. Co najmniej od roku 1997, w którym ukazał się album Tomasza Stańki Litania poświęcony Komedzie, obserwujemy renesans zainteresowania muzyką tego wybitnego jazzmana, i to tak w kraju, jak i za granicą. A ponieważ koniec roku się zbliża, postawmy pytanie: jakie płyty „Komedowskie” nagrane w tym roku warto umieścić w swojej kolekcji?

Po pierwsze zwróćcie uwagę na NBS Trio. Rozumiem Wasze zdziwienie, bo mi także ta nazwa nic nie mówiła. I nic dziwnego, bo zespół tworzą Klaudius Kovac (fortepian), Robert Ragan (bas) i Peter Solarik (perkusja) ze Słowacji. NBS znaczy Nothing But Swing i - jak sama nazwa wskazuje - że grają jazz nawiązujący do złotych lat 50tych i 60tych, przy czym ich wycieczka w stronę Komedy siłą rzeczy powoduje, że na płycie więcej jest cool jazzu, którego Komeda był jednym z najważniejszych eksponentów na Starym Kontynencie. W ogóle trzeba wyrażać się o tej płycie z najwyższym uznaniem! Jej poziom muzyczny jest niesamowicie wysoki, a i Komeda jest tu zarazem tym Komedą, którego kochamy, rozpoznawalnym, czytelnym, znajomym, a jednocześnie zagranym tak świeżo, bezpretensjonalnie i z takim urokiem, że po prostu dawno nie pamiętam tak świetnej komedowskiej płyty, a przecież nie brakuje ich bynajmniej.

Druga płyta to krążek formacji Kattorna o tytule Straying To The Moon, płyta nagrana przez bardzo młody, polsko-duński skład w osobach Dawida Główczeskiego (saksofon altowy i tenorowy), Grzegorza Rogali (puzon), Łukasza Pawlika (fortepian), Maxa Nauty Simonsena (bas) i Krzysztofa Szmańdy (perkusja). Jest to płyta kompletna, jakich nie tak dużo na naszym rynku muzycznym, bo oprócz rewelacyjnej - moim zdaniem - warstwy muzycznej, wyróżnia się i projekt graficzny płyty, za który należy pochwalić Kubę Karłowskiego. A oto, co widzimy na okładce: bezwietrzna noc, nagi mężczyzna, być może lunatyk, do połowy zanurzony w ciemnej, spokojnej i gęstej jak ołów wodzie, przyciągany jak przez magnes ku wiszącemu nad ciemnym lasem Księżycowi w pełni. Kto zna biografię Komedy, jego obsesje i lęki, ten wie, że żaden szczegół w tym obrazie nie jest przypadkowy. Dalej jest tylko jeszcze lepiej (oczywiście muzycznie). Doprawdy, trudno byłoby mi ułożyć się spokojnie do snu z myślą, że nie mam tej płyty w swojej kolekcji.

Ale najsmakowitszy kąsek zachowałem dla Was na koniec: to najnowsza, wydana zaledwie kilka dni temu płyta Adama Pierończyka, zatytułowana nie inaczej jak Komeda – Innocent Sorcerer i nagrana z takimi muzykami jak Gary Thomas (saksofon tenorowy), Nelson Veras (gitara), Anthony Cox (kontrabas) i Łukasz Żyta (perkusja). Zdziwiłbym się, gdyby nagranie to nie spowodowało sporego szumu na naszej scenie jazzowej, bo w muzyce, jaką usłyszeć można na tej płycie, ogniskuje się jak w soczewce wszystko to, co w nowoczesnym jazzie wydaje mi się najważniejsze: szacunek dla tradycji, odwaga do awangardowych eksperymentów, witalność i dodatkowo śmiałość, by z tym genialnym Polskim Jazzem pchać się w świat. Płyta roku? Muzyk roku? Kto wie?

Maciej Nowotny
http://kochamjazz.blox.pl/

sobota, 27 listopada 2010

czwartek, 25 listopada 2010

Rodrigo Amado - Searching for Adam, Not Two, 2010


Rodrigo Amado - tenor & baritone saxes
Taylor Ho Bynum - cornet, flugelhorn
John Hebert - double bass
Gerald Cleaver - drums

Wytwórnia: Not Two
Rok Wydania: 2010





Po recenzjach kilku płyt około jazzowych, czy też post-jazzowych pora na pozycję, która co do jazzowego charakteru swojej zawartości, po przesłuchaniu nie pozostawia żadnych wątpliwości.

Bohaterem wydawnictwa jest Rodrigo Amado, portugalski saksofonista (na płycie dzieli swój czas między tenor i baryton) i fotograf, znany z Lisbon Improviastion Players czy nagrań tria tworzonego z mocarną sekcją Kent Kessler i Paal Nilssen-Love. Towarzyszą mu dzielnie: Taylor Ho Bynum (kornet i fllugelhorn), stały współpracownik Anthony’ego Braxtona, zazwyczaj, nieco paradoksalnie, w o wiele bardziej eksperymentalnych, ale bazujących na kompozycji projektach, John Hebert (kontrabas) i Gerald Cleaver (perkusja). Rodrigo reprezentuje Lizbonę, pozostała trójka, Nowy Jork.

Spotkanie w Lizbonie zaowocowało sesją nagraniową, będącą zapisem pierwszego (!) spotkania tych muzyków. Album, który powstał zawiera spontaniczne, grupowe improwizacje (wyjątkiem solo perkusyjne Geralda Cleavera Pick Up Spot).

Rozpoczyna głos saksofonu tenorowego, lekko bluesowa linia, dźwięki nasycone powietrzem, delikatnie rozwibrowane nuty (Rodrigo potrafi w pojedynczej nucie zawrzeć cały pejzaż emocjonalny) i już wiadomo, że będzie pięknie. Klasyczny (Sonny Rollins? Ben Webster?) ton saksofonu Amado spotyka się z bardziej eksperymentalnym podejściem Taylora do gry na kornecie, którego instrument świszczy i wydaje elektronicznie brzmiące szumy. A wszystko to spojone jest hipnotyczną grą sekcji (panowie grali już razem w projekcie Gerharda Ullmana co usłyszeć można na innych płytach Not Two Don’t touch my music odpowiednio vol.1 i vol.2). I dalej muzyka jakby toczy się już sama, pojawia się spontanicznie i rozbrzmiewa w powietrzu. Mamy fragmenty bardziej abstrakcyjne (solo Taylora w ostatnim utworze i niesamowicie piękne, efemeryczne dźwięki kończące płytę), niemal elegijne (wstęp utworu drugiego), jak i dynamiczne (zakończenie utworu drugiego, utwór pierwszy). Słowem – całe bogactwo dynamiki i nastrojów.

Cały czas jednak praca sekcji przypomina, że to, w całości improwizowany jazz, zagrany ze swadą i przytupem, zadziornie, ale z wykorzystaniem całej wrażliwości muzyków na otaczający ich świat. Mamy doskonałe partie solowe, ogniste duety, tria. Zachwycają tonem i dojrzałością gry Rodrigo (posłuchajcie tylko balladowego początku utworu trzeciego, rozwijającego się w kierunku zabawy interwałami i kontrapunktowego dialogu z Taylorem), zaskakuje sonorystycznymi akcentami , co nie znaczy, że nie pojawia się też tutaj tradycjne brzmienie kornetu i przeszywające powietrze tremolo i błyskawiczne pasaże na tym instrumencie.

Przyjemność rozczłonkowywania wszystkich utworów na kolejne części i wyłapywania kolejnych spontanicznie powstałych konstelacji pozostawiam czytelnikom. Spoiwem i w mojej opinii elementem, który godzi nieco osobne światy Rodrigo i Taylora (tzn. dzięki któremu znajdują oni wspólny język) i sprawia, że całość „działa” tak rewelacyjnie jest praca sekcji (co zostało już wspomniane parokrotnie), pełna groove’u i energii, napięcia, pulsu i telepatycznej komunikacji. Ta płyta to prawdziwa free-jazzowa uczta, bez silenia się na wyważanie otwartych drzwi. Ogromna dawka radości dla każdego fana tego gatunku i pozycja obowiązkowa na tegorocznych listach „best of”.

Bartek Adamczak

Tekst został napisany i ukazał się oryginalnie na portalu poświęconym muzyce alternatywnej magnetoffon.info
Autor zaprasza na pisany po angielsku blog jazzowyalchemik.blogspot.com i profil "jazzowy alchemik" na facebook.com oraz na audycje Jazzowy Alchemik w każdy poniedziałek o 20.00 www.radiofrycz.pl

FUTURA MARGE - PREMIERY LISTOPAD 2010



TRIO PASSEURS
EXISTENCES / CONCERT DE L'AJMI À LA MANUTENTION
Véronique Magdelenat (saxophone alto, et saxophone soprano recourbé),
Bernard Santacruz (contrebasse)
Christian Rollet (batterie)

HAL SINGER FEATURING DAVID MURRAY
CHALLENGE
Hal Singer (saxophone ténor)
David Murray (saxophone ténor)
Lafayette Gilchrist (piano)
Jaribu Shahid (contrebasse)
Hamid Drake (batterie)
Rasul Siddik (trompette)


HILTON RUIZ TRIO
GREEN STREET / LIVE AT JAZZ UNITÉ, VOL 2
Hilton Ruiz (piano)
Art Davis (contrebasse)
Walter Perkins (batterie, voix)

JOACHIM KÜHN
SOLOS, VOL. 2 (INÉDIT)
Joachim Kühn (piano, piano électrique)

ALEXANDRA GRIMAL / LEE KONITZ / GARY PEACOCK / PAUL MOTIAN QUARTET
OWLS TALK
Alexandra Grimal (saxophones ténor et soprano)
Lee Konitz (saxophone alto)
Gary Peacock (contrebasse)
Paul Motian (batterie)


TRIBUTE TO ALBERT AYLER
LIVE AT THE DYNAMO
Roy Campbell (trompette, trompette de poche, flûte de bambou, effets sonores et voix),
Joe McPhee (saxophone ténor, trompette de poche et voix),
William Parker (contrebasse et voix)
Warren Smith (batterie, percussions et voix)


ROB BROWN QUARTET
UNEXPLAINED PHENOMENA / LIVE AT THE VISION FESTIVAL
Rob Brown (saxophone alto)
Matt Moran (vibraphone)
Chris Lightcap (contrebasse)
Gerald Cleaver (batterie)

środa, 24 listopada 2010

Vandermark 5 Special Edition - The Horse Jumps and The Ship is Gone, Not Two, 2010

Ken Vandermark - tenor saxophone & Bb clarinet
Tim Daisy - drums
Kent Kessler - bass
Fred Lonberg-Holm - cello
Dave Rempis - alto & baritone saxophone
Magnus Broo - trumpet
Havard Wiik - piano

Wytwórnia: Not Two
Rok wydania: 2010


The Horse Jumps and The Ship is Gone to drugi album sygnowany przez formację Vandermark V odkąd zespół ten związał się na stałe z krakowską Not Two Records. A jednocześnie kolejny (po monumentalnym boksie Alchemia i winylowym Four Sides of the Story) album live dla tejże wytwórni.

Oto mamy dwie płyty pełne muzyki zagranej na setkę, w poszerzonym składzie czyli Vandermark 5 Special Edition – z gościnnym udziałem Magnusa Broo i Havarda Wiika znanych przede wszystkim ze skandynawskiego Atomic. Przypomnieć może warto, że określenie Annular Gift (poprzednia album zespołu) płytą „studyjną” jest bardzo umowne – materiał, który się na niej znalazł, został wybrany z dwóch koncertów w krakowskiej Alchemii, kończących całą trasę z premierowym materiałem. Podobna formuła nagrania towarzyszy i temu wydawnictwu – wykonania pochodzą z dwóch koncertów, które miały miejsce 19 i 20 czerwca 2009 roku w klubie Green Mill w Chicago.

„Premierowość”, a właściwie jej brak jest kluczowa w odbiorze tego materiału. Vandermark V to formacja w jazzowym światku dość niezwykła. Działa, regularnie nagrywa i koncertuje od kilkunastu już lat, niewzruszona drobnymi zmianami personalnymi. Jest to jednocześnie zespół repertuarowy, tzn. wykonujący w znakomitej większości (obok okazjonalnych coverów z free-jazzowej tradycji) kompozycje jej lidera Kena Vandermarka. Dodając do tego wszystkiego charakter muzyki, bardzo dynamicznej i często opartej na riffowej strukturze oraz rockowym groovie oraz niesamowity żywioł na koncertach, otrzymujemy status, który bliższy jest zespołom rockowym, a nie jazzowym, a już na pewno nie tym związanym ze światem awangardy.

I tak jak w przypadku wielu rockowych gwiazd, album live to zawsze frajda wielka. Znamy już te utwory, ale oto ukazuje nam się ich nowa twarz, dynamiczniejsza, drapieżniejsza, pełna energii, mniej tu dbałości o szczegóły, więcej ognia. Zestaw to swoisty „best off” z ostatnich lat działalności zespołu (tzn. z płyt na których grał Fred Lonberg-Holm). Cztery utwory z najnowszej Annular Gift, dwa z poprzedniej Beat Reader, jeden z wcześniejszej Discontinous Lines, po jednym utworze przyniesionym przez każdego z gości i wreszcie jeden utwór premierowy – Nameless kończący płytę. Wszystkie wybrane numery to właśnie kompozycje groovowe, z absolutnie zabójczą pracą sekcji i ciągła wymianą riffów. Obecność Magnusa Broo to miły powrót do brzmienia dęciaków w zespole (Jeb Bishop – puzonista, odszedł z zespołu kilka lat temu, zastąpiony przez Freda – wiolonczelistę). Gitarowe przestery na wiolonczeli to również powrót to korzeni (Jeb na pierwszych płytach grał też często na gitarze). Haward Wiik uzupełnia brzmienie grupy o dźwięki instrumentu, wcześniej obce tym kompozycjom, rzucając na nie nowe światło, doskonały też w partiach solistycznych i duetowych.

Oczywiście mamy do czynienia ze świetną aranżerską robotą Kena, który wprowadził nowe instrumenty w partie skomponowane (choć, w moim odczuciu, o wiele lepiej poradził sobie z trąbką w tej kwestii, a może po prostu piano brzmi mi obco w tej formacji?). Mamy do czynienia z potężnym brzmieniem (siedmioosobowy skład to już nie są przelewki), ogromną dawką energii i żonglerki formą utworu, jak i formacją instrumentalną (od duetu trąbka – perkusja, do septetu all-inclusive). Ale nie to jest najważniejsze.

Najważniejsze są sola! Bo to jest właśnie album koncertowy, bo w składzie mamy instrumentalistów fantastycznych, którzy na scenie żyją i odnajdują tam niespożyte zapasy energii. Każdy ma tutaj miejsce na odrobinę szaleństwa i każdy, solówka za solówką, duet za duetem itd., z tego miejsca bardziej niż skrzętnie korzysta. W tym żywiole i gąszczu kompozycji Vandermarka muzycy odnajdą w sobie sceniczne bestie i rozrywają powietrze kaskaderskimi wręcz popisami na instrumentach. I frajda to niezwykła słuchać jak to robią, bo to sama elita i grupa „the best of the best of the best”.

Jeśli więc lubicie formacje Vandermark V, to zapewne już tę płytę macie lub niedługo mieć będziecie w swojej kolekcji, nie znajdziecie tu nic nowego, ale znajdziecie to, za co cenicie ten zespół (a zwłaszcza jego rockowe oblicze). Jeśli jeszcze nie wiecie czy ich lubicie, a chcecie posłuchać otwartego grania i dynamicznego jazzu, pełnego porywających kompozycji i solowych popisów, zagranego z przytupem, od którego wasza noga mimowolnie zacznie wybijać rytm, a głowie udzieli się ruch typu headbanging, to powinniście tego albumu wysłuchać. A jeśli ich nie lubicie, to zapewne nie dotrwaliście to tego zdania tak czy siak.

Bartek Adamczak
Jazzowy Alchemik

Tekst został napisany i ukazał się oryginalnie na portalu poświęconym muzyce alternatywnej magnetoffon.info
Autor zaprasza na pisany po angielsku blog jazzowyalchemik.blogspot.com i profil "jazzowy alchemik" na facebook.com oraz na audycje Jazzowy Alchemik w każdy poniedziałek o 20.00 www.radiofrycz.pl

Mathias Forge / Olivier Toulemonde “Pie ‘n’ mash”, Another Timbre, 2010



Mathias Forge
- puzon
Olivier Toulemonde - obiekty akustyczne


Wytwórnia: Another Timbre
Rok wydania: 2010





Czy to już muzyka konkretna, czy jeszcze free improv? Ten akademicki dylemat postanawiamy pozostawić jednak bardziej dociekliwym. W zamian proponuję po prostu poświęcić 38 minut na doznania czysto artystyczne. Oto bowiem czeka nas zmasowana konfrontacja instrumentu dętego, blaszanego z instrumentarium typowo… kuchennym.

Z jednej strony trzepaczki do ubijania piany, stoły rezonujące, miski, szklane kulki, anteny, patery, piły, generalnie długo by wymieniać – całość zwie się po chłopsku „obiekty akustyczne”. Naprzeciw puzon traktowany sonorystycznie, w trakcie wielkiej gonitwy w poszukiwaniu utraconego dźwięku. Prawdziwa batalia o prawo do zawładnięcia przestrzenią dźwiękowa słuchacza. Wszakże jak przystało na estetykę Another Timbre dzieję się jednak nie za wiele i z pewnością na polu bitwy nie polegniemy z powodu nadmiaru dźwięków o zbyt rozbudowanej amplitudzie. Tu jednak dominują akustyczne igraszki na pograniczu ciszy.

Młody Francuz - Mathias Forge kontra stosunkowy młody Belg - Olivier Toulemonde. Nagranie koncertowe. Podoba mi się przestrzeń dźwiękowa kreowana przez Belga, dzieje się wiele, sporo interesujących kontekstów, czy skojarzeń nie do końca muzycznych, ale wszak to akustyczny konkret. Więcej oczekiwałbym od tak wspaniałego instrumentu jak puzon, ale to zapewne tylko marudzenie fana free jazzu, a tu zabawa nie na tym polega. Ciekawe, intrygujące, choć w większej dawce mógłbym jednak nie podołać. Dane personalne Belga zapamiętane.

Andrzej Nowak

Małe Instrumenty grają Chopina w Entropii - impresja

Dnia drugiego listopada w uroczej Galerii Entropia odbył się prapremierowy koncert Małych Instrumentów, którego celem było zapoznanie słuchaczy z nowym projektem zespołu pod wdzięcznym tytułem: „Małe Instrumenty grają Chopina”. Sala galerii jest pomieszczeniem na tyle małym, iż znaczna część tzw. chętnej publiczności musiała zmienić plany na ten wieczór… cóż, małe instrumenty, to i sala mała. W prawdzie można było ulokować się w bramie Galerii, gdzie, za pomocą rzutnika, na ścianie wyświetlano cały koncert, jednakże wysłuchanie koncertu z tego miejsca to raczej średnia przyjemność, jeśli o przyjemności w ogóle może być tu mowa. Wybór tak małej sali nie był oczywiście podyktowany złośliwością zespołu, wynikał z faktu, iż w Entropii miała miejsce wystawa Toy Piano – instrumentów/zabawek pochodzących z prywatnego zbioru Pawła Romańczuka. O kolekcji owej zapewniono nas, iż jest to największy tego typu zbiór w całym bożym świecie, co tym bardziej zachęca do oglądania wystawy. Małe pianinka, fortepianiki i klawesynki na szczęście w niczym nie przypominały martwych muzealnych eksponatów, od których wieje cmentarnym chłodem. Te, na których wykonywano muzykę, ustawiono zgodnie z wymogami koncertu wzdłuż jednej ściany tak, aby muzycy mogli swobodnie się przemieszczać, co było konieczne, ponieważ w przedsięwzięciu brało udział ok. dwudziestu toy piano, a tylko trzech muzyków. Natomiast instrumenty niegrające tego wieczoru, czyli te smutne, porozstawiane tudzież porozwieszane były w bezładzie, co pozwoliło uniknąć sterylności uporządkowanych wystaw. Te zwisające z sufitu na jednej żyłce, po zgaszeniu świateł , przypominały wielkie acz niegroźne pająki…
Koncert rozpoczął się od Preludium w tonacji A. Jest to, według zapewnień lidera, ulubiona kompozycja zespołu, pewnie dlatego usłyszeliśmy ją w innych jeszcze tonacjach.
Nie będę opisywał przebiegu poszczególnych utworów, których na koncercie było dwanaście, a które w komplecie odnajdziecie państwo na nowej płycie zespołu ( płyta zawiera dwadzieścia utworów i wydana jest wraz z książką – sto sześćdziesiąt stron interesującego tekstu, polecam serdecznie! ). W pewnym momencie, gdzieś na wysokości piątego a może siódmego utworu, zgasło światło…nie, nie zabrakło prądu, zgaszono je celowo. Ktoś wniósł świecę i pająki stały się groźniejsze. Jeden z muzyków ( Jędrzej K. ) przy akompaniamencie dwóch rozpędzonych fortepianików odśpiewał, nie bez pewnych problemów wokalno-tekstowych, pieśń – co wywołało gromki aplauz rozbawionej publiczności. W pewnym momencie, gdzieś na wysokości piątego a może siódmego utworu, mówiąc uczenie, pojawiła się sonorystyka – smyk ciągniony po obudowie pianinka, odkręcane tudzież przykręcane nogi instrumentów, jakieś szmery, potarcia, chroboty i zgrzyty jakby z odległego cmentarzyka, wszystko to rosło, pęczniało i puchło przez kilka minut… i nagle spadły ciężkie akordy marsza pogrzebowego! Wspaniałe! Nastrój, którego materią jest - niemalże fenomenologicznie pojmowany - dźwięk, oto istota wydarzenia tego wieczoru. Nastrój, który z racji absolutnego braku jakiejkolwiek pretensji, potrafi zmieścić w sobie każdego słuchacza: wytrawnego, wymagającego melomana jak i wszystkim zainteresowane dziecko. Do tychże ostatnich zresztą skierowany w dużej mierze był ów projekcik, wszak zaopatrzony został w sygnaturkę: „dla odbiorców w każdym wieku” Na dzieci zwróciłbym szczególną uwagę. Koncerty Małych Instrumentów tym różnią się (oczywiście nie tylko tym) od większości innych koncertów ( szczególnie tych filharmonicznych ), że tutaj sztuka jest niejako w zasięgu ręki, instrumenty są tuż przed nami a po koncercie można na nich najnormalniej w świecie po prostu zagrać – dla dzieciaka to nie lada frajda. Poza tym, podczas występów panów w czarnych koszulach, dzieci mogą szurać, tańczyć a nawet śpiewać, co też i podczas tego koncertu miało miejsce. Taki, by tak rzec, aspekcik pedagogiczny.
Po zakończeniu koncertu można było zadawać członkom zespołu pytania, co też wielu skrzętnie uczyniło. Nie obyło się oczywiście bez bisu, który był dowcipem - magiczną skrzynką-pudełeczkiem, zawierającą najkrótszego na świecie Szopena: Paweł Romańczuk nakręcił pozytywkę, która wydała z siebie dosłownie kilka minimalistycznych nutek. Zasłużone brawa. Wieczór zakończyła wielka zbiorowa improwizacja na dwadzieścia Toy Piano i wiele rozgadanych głosów; grały głównie rozbawione dzieci. Kiedy wychodziłem z koncertu, już na ulicy, przez otwarte okienko usłyszałem jak rżnie ktoś „ wlazł kotek...” i chyba nie było to dziecko.

Małe Instrumenty, Galeria Entropia, 2.11.2010
Paweł Romańczuk, Maciej Bończyk, Jędrzej Kuziela - toypiano


Andrzej Podgórski

Barry Guy New Orchestra - czyli wiele twarzy improwizacji

Miniony tydzień był prawdziwą ucztą koncertową dla fanów improwizacji w Krakowie – za sprawą centralnego projektu tegorocznej edycji Jesieni Jazzowej czyli cyklu koncertów Barry Guy New Orchestra.
Najpierw 4 dni koncertów w krakowskiej Alchemii w małych składach. 3 sety dziennie, niektóre dodatkowo przedzielone na połowę. Na zakończenie koncert całego składu, jubileuszowo (10-lecie orkiestry) powiększonego o 2 solistów. Da się streścić w 2 zdaniach jak widać, a logistycznie nie lada przedsięwzięcie, zatem wielkie brawa dla całego zespołu Alchemii za przygotowanie tego wydarzenia.

A wydarzenie to urasta swoim rozmachem i jakością artystyczną do rangi najważniejszego tego roku w naszym nadwiślańskim kraju, w kwestii muzyki improwizowanej oczywiście. Nazwiska, z których (niemal) każde samo z osobna przyprawia fanów muzycznych eskapad o szybsze bicie serca - Barry Guy, Evan Parker, Mats Gustafsson, Hans Koch, Johannes Bauer, Herb Robertson, Per-Ake Holmlander, Augusti Fernandez, Raymond Strid, Paul Lytton oraz Trevor Watts i, klasyczna skrzypaczka wśród gromady muzycznych szaleńców, Maya Homburger.

Cztery dni w Alchemii to prezentacja całej gamy aspektów współczesnej improwizacji. Wszystkie odcienie muzycznej kreacji. Szaleńcze kotły, potężne zadęcia, a także liryzm, efemeryczne melodie i wreszcie dźwiękowe tkanki plecione poszukiwaniami nowych brzmień – perforacją instrumentów w przeróżny sposób, czynienia muzyki z czystych, pierwotnych, nieskalanych, co nie znaczy, że łagodnych, dźwięków. Augusti potrafi grać całe improwizacje schowany we wnętrzu fortepianu, szarpiąc, pieszcząc, bębniąc, czy tłumiąc struny. Barry gra na strunach kontrabasu drewnianym smykiem, pałkami perkusyjnymi czy metalowym prętem. Mats tworzy całe sola oparte o odgłos powietrza i stukot klapek saksofonu barytonowego. Per-Ake na tubie tworzy na przemian efekty dźwiękowe rodem z horroru i z kreskówki. Evan zachwyca, pozornie łamiącą prawa żywej materii, techniką oddechu cyrkularnego, która pozwala mu grać niezwykle zaplątane frazy w nieskończoność. Paul i Raymond wyciągają cała masę ‘zabawek’ i zamieniają zestawy perkusyjne w prawdziwe laboratoria dźwięków. I tak dalej, solowy repertuar każdego z tych muzyków (Barry, Mats, Augusti i Evan to arcyklasa światowa, reszta nie pozostaje daleko w tyle) budzi respekt, ale ich połączone, w różnych konfiguracjach, siły, czarują w sposób prawdziwy.

4 wieczory w Alchemii to ciąg (solo, duety, tria, kwartet i oktet) improwizacji, z nielicznymi wyjątkami (kompozycja „Annalisa” wykonana przez Barry i Agusti, oraz 4 kompozycje na skrzypce barokowe autorstwa Barry’ego, w wykonaniu Mayi), koncert finałowy, to przedsięwzięcie zgoła inne. 2 Monumentalne kompozycje Barry’ego – „Amphi”, oryginalnie na duet kontrabas-skrzypce, specjalnie na krakowski festiwal, rozbudowane aranżacją na pełną orkiestrę. Ognista gra skrzypiec, połączona z lawiną małych crescendo i decrescendo i tutti w wykonaniu całego składu. Oczywiście wzbogacona o liczne partię swobodnie improwizowane w małych grupach. Niesamowita jest precyzja wykonania i skupienie obecne na twarzach tych szalonych muzyków, ponad połowa z nich z okularami do czytania nut. Druga kompozycja to pełna rozmachu „Inscape-Tablaux”, napisana 10 lat temu, przy narodzinach zespołu. Brak słów, żeby opisać bogactwo brzmień, harmonii, barw które pojawiają się w tej właściwie symfonicznej kompozycji. Wszystko to doprawione szaleństwem i swobodą free-jazzu. Owacja na stojąco na zakończenie , w pełni zasłużona.
Nie mam wątpliwości, że było to najważniejsze wydarzenie jazzowe tego roku, rozmachem artystycznym i logistycznym plasujące się w czołówce światowej. Wielkie brawa i wielkie dzięki. Kto był, będzie wracał do tego tygodnia muzycznych uniesień wspomnieniami często. I pozostaje nadzieja, że krakowskie Not Two całą rzecz zarejestrowało i będzie szansa wrócić do tych dźwięków.

Bardziej szczegółowe, pisane na gorąco relacje ukazywały się codziennie w języku angielskim na jazzowyalchemik.blogspot.com

Barry Guy New Orchestra
16-19.11 Alchemia
20.11 Manghha

Barry Guy – bass, conductor, composer, leader
Evan Parker – tenor sax, soprano sax
Mats Gustafsson – baritone sax, fluteophone
Hans Koch – bass clarinet
Per-Ake Holmlander – tuba
Herb Robertson – trumpet, flugelhorn
Johannes Bauer – trombone
Augusti Fernandez – piano
Raymond Strid – drums, percussion
Paul Lytton – drums, percussion

Special guests
Trevor Watts – alto sax, soprano sax
Maya Homburger – baroque violin

Bartek Adamczak
Jazzowy Alchemik

Tekst został napisany i ukazał się oryginalnie na portalu poświęconym muzyce alternatywnej magnetoffon.info
Autor zaprasza na pisany po angielsku blog jazzowyalchemik.blogspot.com i profil "jazzowy alchemik" na facebook.com oraz na audycje Jazzowy Alchemik w każdy poniedziałek o 20.00 www.radiofrycz.pl

wtorek, 23 listopada 2010

Adam Pierończyk "El Buscador", Jazzwerkstatt, 2010


Adam Pierończyk - saksofon sopranowy, tenorowy
Adrian Mears - puzon
Anthony Cox - bas
Krzysztof Dziedzic - perkusja

Wytwórnia: Jazzwerkstatt
Rok Wydania: 2010




Ok, czas napisać szczerze co się myśli: mam już po dziurki w nosie tych jazzowych Szopenów, od których uginają się w tym roku półki sklepów muzycznych. Czy tylko ja jeden słyszę w tym prowincjonalność, sztampowość i zaściankowość? Kolejny raz, z uporem ćmy obijającej się o żarówkę, eksploatujemy tylekroć przeorane pole, doprawdy czyniąc krzywdę temu geniuszowi, któremu tak bliski był przecież duch improwizacji i nieogarniona kreatywność. Mam zatem mocne postanowienie znaleźć inną muzykę: niecodzienną, bezkompromisową, lecz piękną i szczęście mi sprzyja, bo na wspaniałym portalu http://freejazz-stef.blogspot.com przeczytałem notkę o wydanej, w zacnym niemieckim wydawnictwie Jazzwerkstatt, najnowszej (do niedawna…) płycie Adama Pierończyka zatytułowanej „El Buscador”.
Oprócz lidera grającego na saksofonach tenorowym i sopranowym, na płycie grają puzonista Adrian Mears, basista Anthony Cox i perkusista Krzysztof Dziedzic. Nie ma tu miejsca na rozbudowane wizytówki tych panów, ale wierzcie mi, to najwyższa jazzowa półka, po którą, słuchając Polski Jazz, chciałoby się sięgać jak najczęściej. Najbardziej podoba mi się duch tej płyty: ryzykancki, awanturniczy, przypominający podróż w nieznane. I rzeczywiście muzycy igrają z etnicznymi klimatami, o czym świadczą także tytuły utworów: tu buddyjski monastyr gdzieś na Syberii, tam andaluzyjski ogród, ówdzie Marrakesz, a wreszcie i krakowski klub „U Muniaka”. Nie dajmy się jednak zwieść poetyce tych tytułów, bowiem najważniejszy tu jest jazz, i nigdy nie przestaje być to jazzem.
Ten jazz nawiązuje to wielkiej tradycji takich muzyków jak późny John Coltrane, który w muzyce Wschodu, w jego żywej tradycji, szukał autentycznej duchowości, oświecenia, a może i nirwany. Naprawdę rzadko nam się w Polszcze zdarzają akcje tego typu, oczywiście od razu przypomina nam się legendarny Stańkowski „Music from Taj Mahal and Karla Caves” i być może „EL Buscador” po latach będzie się wymieniać jednym tchem z tym kultowym nagraniem.
Krótko mówiąc, transowe rytmy, awangardowa drapieżność, etniczna świeżość i jeszcze, a jakże!, nieco mainstreamowa przystępność, wszystko to sprawia, że mamy tu doprawdy do czynienia z wydawnictwem wyjątkowym.

Maciej Nowotny
http://kochamjazz.blox.pl

Barry Guy New Orchestra, Kraków 2010 - zdjęcia

Fotografie autorstwa
Krzysztofa Penarskiego

(idziemy od lewego górnego rogu do prawego dolnego)
Herb Robertson, Barry Guy, Raymond Strid, Johannes Bauer, Mats Gustafsson, Agusti Fernandez, Paul Lytton, Per Ake Holmlander, Hans Koch, Trevor Watts, Evan Parker