wtorek, 28 sierpnia 2012

Bachsecki - czyli Marcin Masecki w radiowej Dwójce


Mam prośbę, bo na muzyce klasycznej znam się słabo. Posłuchajcie tego „Dwójkowego” wywiadu z Marcinem Maseckim i spróbujcie mi wytłumaczyć o co chodzi. 

Z tego, co zrozumiałem, Marcin nagrał „Die Kunst Der Fuge” Bacha z trzech powodów. Po pierwsze muzyka klasyczna to jego życie "od zera" i jest dla niego bardzo ważną "rzeczą", tzn. "światem". Po drugie czuje się on znudzony wielką liczbą wykonań tego klasycznego dzieła, wykonań doskonale zrealizowanych, rywalizujących ze sobą w poszukiwaniu perfekcji, sterylnych, brzmiących niczym „festiwal muzyki klasycznej” i nie chce przykładać ręki do "śmierci muzyki klasycznej, która i tak odchodzi, w desperacki sposób - jak Cesarstwo Rzymskie - udając, że jest bogata i ma gest", więc nagrywa swoją wersję na starym dyktafonie, co ma zmienić walory odsłuchu i jednocześnie „odpupić” to dzieło. Tym samym przechodzimy do trzeciego powodu: zmiana kontekstu, co ja rozumiem, że Bach przestaje być Bachem i staje się Bachseckim, ma na tę muzykę uwrażliwić nowe – zupełnie „nieświadome istnienia filharmonii” – grupy słuchaczy.
Instytut Audiowizualny wchodzi w to w ciemno…
Ponieważ dla mnie jest to Piwowski (oglądaliście "Krok"? Mniej znany od "Rejsu", ale tu chyba jeszcze lepiej by pasował), mam dla Marcina fajny pomysł. Następnym razem, gdy będziesz grał klasyków, proponuję byś wstawił fortepian do kawiarnianego kibla, ustawił mikrofony i puścił widowni swoją interpretację, dajmy na to Beethovena. Najlepiej by przewody mikrofonów delikatnie zwierały, dzięki czemu wynikający z tego brum na pewno będzie świetnie korespondował z metalicznym kaflowym pogłosem. Co by dodać odrobinę smaczków, sugeruję, by koncert odbywał się stosunkowo późno, tak, by kawiarniana publiczność, po spożyciu kilku browarów, mogła (korzystając z oczywiście czynnego kibelka) wzbogacić dzieło zupełnie nowymi brzmieniami. W ten oto sposób wymieszasz sacrum z profanum, wprowadzisz odrobinę Cage'owskiego przypadku, a całość zalejesz ciepłym folkowym sosem. Iluż nowych słuchaczy z tak różnych światów pozyskasz tą metodą?! Ileż zyska w ten sposób biedny, martwy Beethoven?!

Marcin Kiciński

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Polish Klezmer Smęt.

Gdy ostatnio nadziałem się na informację o kolejnym projekcie Wacława Zimpla poświęconym muzyce żydowskiej, tyle że tym razem z Indii, następnym Cukunfcie, Alte Zachen, Samech i wielu innych, naszły mnie pewne wątpliwości, w związku z którymi postanowiłem zadać chyba dość odważne pytanie: dlaczego w Polsce tak wielu artystów z kręgu tzw. muzyki kreatywnej tak chętnie angażuje się w projekty okołoklezmerskie? Chodzi o pochodzenie? Pytam szczerze, bo nie wiem.

W pewnym momencie w Polsce zadziałał swoisty syndrom. Pamiętam zornofilię z drugiej połowy lat 90tych, która zapanowała wraz z pojawieniem się Tzadika. Zorn jako prawdziwy awangardzista nie schodził z języków, wszyscy zachłystywali się kolejnymi jego produkcjami, dyskutowano o Masadzie i innych Bar Kokhbach. Gros muzyków nowojorskich zaangażowało się w nową inicjatywę i chętnie udzielało się na parażydowskim obszarze wyznaczonym przez Zorna. Do Polski z sukcesem przybywali na koncerty David Krakauer czy Uri Caine. Siłą rzeczy więc, chcąc być na bieżąco, przesłuchiwało się serię Radical Jewish Culture. Poza tym zdarzył się sukces. My Polacy sukcesów jesteśmy głodni, dlatego gdy Cracow Klezmer Band zaistniał za oceanem, oczywistym się stało, że muzyki żydowskiej należy słuchać, jeśli chce się być kulturalnie świadomym. Nie ujmując nic Besterowi i jego kolegom, którzy (tak się fajnie dla nas złożyło) raczej stanowią górną półę propozycji klezmerskiej serii Tzadika, u nas zadziałał jednak efekt Małysza. Nie zapominajmy także, że jako naród ciągle borykamy się z naszymi "jedwabnymi" sprawkami. Kto jak kto, ale to intelektualne elity czują się powołane do borykania się z poczuciem winy i mentalnym zadośćuczynieniem, dlatego gdy zewsząd posypały się gromy co do naszej, już nie tylko obojętności, lecz także współudziału w masowym mordzie Narodu Żydowskiego, jedyne, co mogliśmy jako kulturalni ludzie zrobić, to docenić. I jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, zdrowy rozsądek poległ. Bo jak już zaczęliśmy chwalić, to wszędzie. Jeśli chodzi o zjawiska etniczne, w każdym medium, zarówno państwowym, jak i prywatnym, przez kilka lat bez mała mieliśmy do czynienia z ultrapromocją kultury żydowskiej.

Minęło trochę czasu i sprawy zaczęły się stopniowo samoregulować. Klezmerski sound mocno się przejadł i - przynajmniej wśród osób realnie zainteresowanych muzyką kreatywną - słusznie spadł w rejony niszy, w której jego miejsce. Niszy obfitującej w różne - zupełnie równouprawnione - zjawiska etniczne.

Równolegle zaczęła się stopniowo rodzić w Polsce realna scena muzyki alternatywnej. Głównie w Poznaniu, Warszawie i Trójmieście, wokół takich wytwórni jak Multikulti, LadoABC czy 1Kilogram. I naprawdę nieźle się to wszystko toczyło, gdy nagle, nie wiedzieć czemu, trend powrócił. Mikołaj Trzaska, Wacław Zimpel, Raphael Rogiński, a ostatnio także Maciej Trifonidis znaleźli w sobie żydowskie powołanie i na nowo poczęli eksplorować kulturę klezmerską. Myślałem, że to zjawisko tymczasowe, taka próba sił z wymagającą materią. Temat zdaje się jednak nie mieć końca. I to zaczyna już budzić mój sprzeciw. Bo czemu właśnie to ona ma być taka interesująca dla polskiego słuchacza? Czy brak jest innych inspiracji? Dlaczego eksplorując Indie czy Jemen, szuka się tam wyłącznie pierwiastka żydowskiego?
Boję się, że nie ma to nic wspólnego z subiektywną oceną wartości kulturowej, lecz że niestety głównie chodzi o kwestie zupełnie merkantylne. Bo temat żydowski nie jest u nas załatwiony, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę podatną na wszelkie manipulacje klasę średnią, będącą jednocześnie głównym targetem większości przedsięwzięć kulturalnych. To ona była adresatem zjawisk importowanych zza oceanu, to ona najmocniej się napompowywała kulturalnymi sukcesami Cracow Klezmer Band i to ona ciągle najbardziej boi się zarzutu antysemityzmu, który - jak chyba nigdzie na świecie - u nas przestał znaczyć tylko dyskryminację Żydów, a stał się symbolem braku ochoty na uginanie się przed ciężarem poczucia winy względem nich.
A przecież klasa średnia to przede wszystkim konsument, ktoś kto operuje w sferze 'must be', 'must have', 'must buy'. Więc gdy buduje się nową scenę muzyki ambitnej, o co najlepiej ją oprzeć? Jazz już raczej nie wystarczy, bo to z lekka już przebrzmiałe. Improwizacja? Ok, ale już przecież wiemy, z czym to się je. Jeśli się jednak zatopi te wartości w koszernym sosie, nagle okazuje się, że trudno się temu zjawisku oprzeć. Bo "żydowskie" musi znaczyć: "na pewno dobre".

"Otóż okazuje się, że prawie żadna firma w Polsce nie chce, aby jej logo, nazwa występowała w kontekście festiwalu kultury żydowskiej. Wystarczy spojrzeć na festiwale o podobnym profilu, jak te organizowane w Krakowie czy Warszawie, i zwrócić uwagę na to, kto figuruje tam jako sponsor czy mecenas. Albo są to fundacje zagraniczne, albo instytucje kultury – samorządowe czy rządowe. To nie przypadek. Nie zarzucam nikomu antysemityzmu, od tego jestem jak najdalszy, stwierdzam tylko, że następuje jakaś autocenzura potencjalnych sponsorów, a jeśli każdy z nich ma do wydania określoną kwotę i do wyboru kilka/kilkanaście festiwali, wybierze raczej bezpieczny, nie budzący kontrowersji, raczej rozrywkowy, taki jak Dolina Charlotty na przykład.".
Gdy czytam tę wypowiedź organizatora Tzadik Festival - Tomasza Konwenta, jakoś nie przekonuje mnie jego odżegnywanie się od zarzutu antysemityzmu. Dziwnie w tym akapicie pobrzmiewa mi wewnętrzna sprzeczność i przede wszystkim pretensja. A ja nie widzę powodu, aby akurat ta niszowa przecież dziedzina miała być traktowana ze szczególnymi względami. Posunę się wręcz do stwierdzenia, że już na to po prostu nie zasługuje. Poza tym uważam, że jeśli chodzi o potencjalnych mecenasów, należałoby ich szukać tam, gdzie kwestia promocji własnej kultury powinna być najważniejsza - czyli w Ambasadzie Izraela lub w Stowarzyszeniach Gmin Żydowskich.

Szczerze mówiąc, nie do końca wiem do kogo się w tym momencie zwracam. Czy mówiąc do Mikołaja Trzaski, Wacława Zimpla lub Raphaela Rogińskiego, mówię do Polaków, Żydów, czy polskich Żydów i co tak naprawdę to ostatnie wyrażenie oznacza? Dlatego zwrócę się do Was, artystów operujących w granicach RP. Naprawdę jest mnóstwo ciekawych zjawisk folklorystycznych poza muzyką klezmerską. Proszę Was zatem, spróbujcie wziąć na swoje barki misję wzbogacania naszego muzycznego uniwersum.

Marcin Kiciński

niedziela, 5 sierpnia 2012

The Beatles "White Album", 1968


John Lennon – śpiew, gitara prowadząca i rytmiczna, gitara basowa cztero- i sześciostrunowa, fortepian, fortepian elektryczny, organy Hammonda, fisharmonia, melotron, instrumenty perkusyjne (bębenek baskijski, marakasy, uderzanie w tylną ściankę gitary akustycznej, klaskanie, perkusja wokalna), harmonijka ustna, saksofon, gwizdanie, sample, efekty dźwiękowe
Paul McCartney – śpiew, gitara prowadząca i rytmiczna, gitara basowa cztero- i sześciostrunowa, fortepian, fortepian elektryczny, organy Hammonda, perkusja w "Back in the U.S.S.R." i "Dear Prudence", kotły i inne instrumenty perkusyjne (bębenek baskijski, klaskanie, perkusja wokalna), flet prosty, skrzydłówka, efekty dźwiękowe
George Harrison – śpiew, gitara prowadząca i rytmiczna, gitara basowa cztero- i sześciostrunowa, organy Hammonda, różne instrumenty perkusyjne (bębenek baskijski, dzwonek, klaskanie, perkusja wokalna), efekty dźwiękowe
Ringo Starr – perkusja i inne instrumenty perkusyjne (tamburyn, bongosy, talerze, marakasy, perkusja wokalna), śpiew w "Don't Pass Me By", fortepian elektryczny w "Don't Pass Me By", dzwonek w "Don't Pass Me By", podkład wokalny w "The Continuing Story of Bungalow Bill"

Rok wydania: 1968

Za wikipedią:
* W 1997 roku album The Beatles został uznany za dziesiątą najlepszą płytę w dziejach muzyki w konkursie "Music of Millennium"
* W 1998 roku Q Magazine umieścił go na 17 miejscu, a TV Network w 2003 umieściła go na 11 miejscu w analogicznych konkursach do poprzedniego.
* W 2003 został sklasyfikowany jako 10 z 500 najlepszych albumów muzycznych w konkursie organizowanym przez pismo Rolling Stone[1]
* Album zdobył 19 platynowych płyt w USA.

Zwariowałem? Chyba nie! Po prostu mam wrażenie, że w środowisku osób zainteresowanych muzyką artystyczną Beatlesi to bardziej królowie popu, zjawisko ultrakomercyjne i kojarzą się częściej z "Gib mir Deine Hand" i "She loves you, yeah yeah yeah" niż z tymi kilkoma płytami z końca drugiej połowy lat sześćdziesiątych, które w mojej ocenie stanowią o ich niebywałej wielkości artystycznej i, uwaga, uwaga, awangardowej.

piątek, 3 sierpnia 2012

Luciano Berio / Mike Patton / Ictus Ensemble "Laborintus II", Ipecac, 2012




Mike Patton - recytacja, śpiew
Ictus Ensemble - wykonanie
Luciano Berio - kompozycja


Wytwórnia: Ipecac Records
Rok wydania: 2012




Gdybym był 14-letnią siksą, siedziałbym pewnie teraz wpatrzony w plakat Mike'a i z rumieńcem na twarzy wspominał jego diabelskie wygłupy z poznańskiego koncertu Faith No More oraz swoje rozwrzeszczane reakcje na niego. Gdybym był ciut młodszy i bezdzietny, pewnie sam bym na tym koncercie wylądował, mimo że dość niedawno (rok? dwa lata temu?) widziałem ten reaktywowany, bądźmy szczerzy, średni muzycznie zespół w Pradze. Dlaczego zatem? Odpowiedź jest prosta - jestem fanem Mike'a Pattona. A ponieważ nie mam już siły na uczestniczenie w forach mu poświęconych, w koszulkach Fantomasa jakoś niekoniecznie mi do twarzy, a i na bycie grouppie zarówno ze względu na płeć, jak i wiek raczej nie mam szans - pozostaje jeden sposób na oddanie hołdu mojemu idolowi - bezgraniczny aplauz dla większości jego produkcji.

czwartek, 2 sierpnia 2012