czwartek, 30 września 2010

Daniel Humair / Tony Malaby / Bruno Chevillon "Pas de dense", czyli trio prawie idealne



Daniel Humair - dr
Tony Malaby - s
Bruno Chevillon - b

wytwórnia: Zig-Zag Territoires
rok wydania: 2010





Olbrzymią słabość czuję do trio w składzie s/b/dr. Po pierwsze brzmienie jest moim zdaniem najpełniejsze, przy jednoczesnym zachowaniu dużej selektywności. Po drugie mam wrażenie, że trzyosobowa konfiguracja, szczególnie składów mocno improwizowanych, sprzyja równouprawnionemu inspirowaniu się.

Na "Pas de dense" natrafiłem idąc tropem Bruno Chevillona - jednego z moich ulubionych kontrabasistów. Od kiedy zafascynował mnie swoją grą w zespołach Louisa Sclavisa czy Marca Ducret, regularnie sprawdzam, co nowego pojawia się z jego udziałem i jeszcze nigdy się nie naciąłem. "Pas de dence" brzmi tak, jakby panowie założyli, że wykorzystają formułę trio do maksimum.

Obecność Daniela Humaira i jego styl były największym chyba zaskoczeniem. Ostatnie jego trio jakie słyszałem (HJT) mocno oscylowało wokół dość sztywnego jazzrocka. Tu jego gra jest dużo bardziej wyzwolona, choć nie pozbawiona zdecydowania, typowego dla wielkich techników. Humair uderza dużo, starając się być bardzo różnorodnym brzmieniowo. Jednocześnie dba o ciągłe podtrzymywanie dialogu z pozostałymi muzykami. Przyjęte bogactwo konwencji, w których musi się poruszać, pozwala mu wykazać się swoim doświadczeniem zarówno w kwestii czysto rytmicznej, jak i sonorystycznej. Bardzo miła niespodzianka.
Z Tomym Malaby nie miałem wcześniej przyjemności. Czytałem jednak sporo pozytywnych opinii, jak się okazało niebezpodstawnych. Styl jego gry jest bardzo miękki i emocjonalny. Rzadko też zdarza się, by saksofonista zostawiał tyle miejsca sekcji rytmicznej. Widać, że wchodzenie w interakcje bardziej go cieszy niż ustawianie się przed pozostałymi, co jest wyjątkowo godne pochwały w przypadku saksofonisty amerykańskiego.
Jak już pisałem wcześniej, Bruno Chevillon nie rozczarował. Oferowane przez niego pełne brzmienie z domieszką licznych ozdobników, ale przede wszystkim ta cudowna trafność pojedynczych, długo wybrzmiewających dźwięków, to atut, którego próżno szukać u jego wielu kolegów po fachu. On się nigdzie nie spieszy, on czeka i szuka tej jednej właściwej nuty, odpowiedniej dynamiki, a kiedy już dotyka struny, ma się wrażenie cudownego uzupełnienia. Nie ucieka jednak przed przejęciem inicjatywy czy narzuceniem szybszego tempa (jak np. w utworze "Sequence HCM 6") . Czuć wtedy pewność siebie w prowadzeniu trio we wspólnej szarży.

Mamy do czynienia z płytą bardzo udaną muzycznie i szczególnie godną polecenia. Jedyny minusik to może brak świeżego powiewu, czegoś wyjątkowo oryginalnego i powalającego. Ten drobny mankament, typowy przecież dla znacznej większości wydawnictw (wobec wyjątkowych w ogóle werbalizowany), rekompensuje jednak od razu doskonała realizacja dźwięku. Warto wspomnieć, że album ukazał się także w 24-bitowych plikach FLAC/WMA serii Studio Master, dystrybuowanej przez audiofilską markę Linn Records.

Marcin Kiciński

wtorek, 28 września 2010

FRED FRITH & COSA BRAVA "Ragged Atlas" - czyli wielka retrospektywa

Fred Frith guitar, bass, voice
Carla Kihlstedt violin, nyckelharpa, bass harmonica, voice
Zeena Parkins accordion, keyboards, foley objects, voice
Matthias Bossi drums, percussion, sruti box, voice
The Norman Conquest sound manipulation

Wytwórnia: Intakt
Rok wydania: 2010




Każdy, kto zna dobrze przebogatą twórczość Freda Fritha, tęsknił pewnie momentami za jego folkowymi wyskokami, awanturniczymi piosenkami czy rockową dynamiką. Najnowsza płyta, zaprezentowana nam nakładem szwajcarskiej wytwórni Intakt Records, zapewne zaspokoi głód tych stylistyk na jakiś czas. Frith postanowił zawrzeć na "Ragged Atlas" sentymentalną podróż wszerz i wzdłuż własnej twórczości.

To, co mnie najbardziej urzekło na tej płycie, to kilka wspaniałych piosenek, które ewidentnie nawiązują do takich płyt, jak "Cheap of the half price" czy "Paths prints". Utwór "Falling Up (For Amanda)" to jedna z najlepszych piosenek - nie piosenek (jakby to napisał Palczewski), jakie Frith stworzył. Jest to chyba pewna reguła, że wrażliwość osób poszukujących intensywnie w bardzo niszowych gatunkach muzycznych, pozwala im się idealnie odnaleźć w muzyce, nazwijmy to, przystępnej. Wyczulenie na detal i nietuzinkowe rozwiązania kompozycyjne sprowadzają piosenkowe miniaturki do swego rodzaju mini-arcydziełek, od których trudno się uwolnić. Motyw muzyczny przykleja się do słuchacza i, mimo wewnętrznej komplikacji, odbija się echem w pamięci, każąc bez końca weryfikować zapamiętany obraz z rzeczywistym brzmieniem.

"Ragged Atlas" to jednak przede wszystkim 13 utworów, z czego większość nawiązuje do wczesnych instrumentalnych płyt Fritha spod znaku "Gravity" czy jego kwartetów. Dobrze dobrany skład, złożony m.in. z ze sprawdzonej niedawno Carli Kihlstedt i weteranki awangardy - Zeeny Parkins, pozwolił Frithowi poluzować granice wyobraźni, czy raczej pamięci, i odtworzyć klimat własnej twórczości z lat '80 i '90.
Być może brakuje trochę nawiązań do wspaniałego, niepokornego Skeleton Crew, choć z drugiej strony tego rodzaju uderzenie mogłoby rozbić tę płytę.
Na ten moment mamy bowiem doskonałą retrospektywę, która wprowadza w unikatowy nastrój specyficznej melodyczności Fritha, balansującej gdzieś na granicy avantfolka, rockowej kameralistyki i oryginalnej piosenki, utrzymaną w dość przystępnej formie.
Słucha się tego wybornie. Polecam.

Marcin Kiciński







piątek, 24 września 2010

Evan Parker / Barry Guy / Paul Lytton + Peter Evans "Scenes in the House of Music" - czyli fantazja i rutyna


Evan Parker - tenor and soprano saxophones
Peter Evans - trumpet
Barry Guy - double bass
Paul Lyton - drums and percussion

Wytwórnia: Clean Feed
Rok Wydania: 2010




Do tej pory znałem 3 płyty sygnowane nazwiskami Parker/Guy/Lytton. Nie wiem, czy to wystarczająco dużo, by wyrobić sobie pogląd na ich temat, ale na ten moment jest on raczej negatywny. Zanim jednak przejdę do wyjaśnień, dlaczego nie lubię tego trio, skoro spodobała mi się płyta "Scenes...", chciałbym z góry prosić wszystkich wiernych i bezkrytycznych fanów Evana Parkera o odpowiedni dystans. Apel ten bierze się stąd, że kiedyś jako młody i narwany chłopiec pozwoliłem sobie na bezpardonową krytykę Evana, za co spotkał mnie brutalny ostracyzm wielu uczestników forum dyskusyjnego 3Ucho. Teraz ponownie zamierzam podnieść pióro na tego "guru saksofonu".
Zarówno Barry Guy jak i Evan Parker są dla mnie muzykami bardzo wymagającymi. Ich przebogaty styl gry, obfity w mnóstwo ozdobników, najlepiej przyswajam, kiedy kompozycje bądź improwizacje są bardzo selektywne. W trio z Lyttonem obaj panowie przyjęli zasadę, że utrudnią nam zadanie i zaleją nas synchronicznym, "barokowym" potokiem dźwięku. Gęsta materia muzyczna, z której momentami naprawdę trudno wyłowić jakikolwiek detal, uderza w słuchacza i niezmiennie maltretuje go przez dobrą godzinę. Mordęga dla mnie bierze się także z innego powodu - mianowicie przez bardzo oryginalny, acz mocno wyeksploatowany patent Parkera na grę. Nie zapomnę koncertu Townorchestrahouse, który miałem okazję oglądać w Nickelsdorfie, kiedy to Parker na scenie prezentował się niczym kataryniarz, który zamiast kręcić gałką, dął w nieskończoność swoje polifoniczne pasaże. Kompletna nieczułość na to, co działo się na scenie i do czego zmierzali pozostali członkowie projektu, była dla mnie (nie tylko) potwornie rażąca.
Jak łatwo przypuścić, nie obiecywałem sobie po "Scenes..." za wiele. Tym bardziej zdziwiłem się, kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki. Od razu zwrócił moją uwagę Peter Evans. Nie znałem tego trębacza, ale po tej płycie stanął na czele mojej wishlisty. Fantazja i pewność siebie, z jaką rozpycha się łokciami między trzema - co by nie mówić - rutyniarzami, jest fascynująca. Czuć, że facet staje się dla pozostałych inspiracją, że momentami oddają mu pałeczkę i traktują niczym lidera. Bez kompleksów zagarnia Evans oddaną mu przestrzeń i uruchamia całą artylerię brzmień, o które trąbkę momentami trudno podejrzewać. Parker mając takiego kompana na szczęście nie idzie w zawody, tylko robi miejsce, a czasami wchodzi w nietypowe dla siebie, bardzo oszczędne dialogi. Nie zmienia to jednak faktu, że utwory bez niego są największą ucztą dla uszu. Trąbka Evansa na tle basowych pochodów Guya może wtedy spokojnie wybrzmieć, słyszymy więcej detali, które tak wspaniale kontrastują ze sobą.
Oczywiście nie brakuje też ognistych marszy, z których słynie to trio. Wtedy Evans bądź milknie, bądź włącza się, by wspólnie dokonywać rzezi na słuchaczu.
Na szczęście, i to jest chyba recepta na to trio, obecność czwartego muzyka - do tego prawdziwego wirtuoza swojego instrumentu, kazała im na chwilę przystanąć i sprawdzić, jak poradzi sobie w zastanych okolicznościach. Ciekawość i pozostawione miejsce wystarczyły, by młoda osobowość znalazła siłę, by nie tylko przebić się przez skostniałą nieco formułę, ale także zdominować ją z korzyścią dla niej samej.

Marcin Kiciński

wtorek, 21 września 2010

BraamDeJoodeVatcher "Quartet" - czyli nizinna inwazja eklektyzmu

Michiel Braam - p
Wilbert De Joode - b
Michael Vatcher - dr
+ goście: Michael Moore, Mats Gustafsson, Francois Houle, Taylor Ho Bynum, Peter Van Bergen, Paul Dunmall

Wytwórnia: BBB
Rok wydania: 2010



Po macoszemu jest traktowana w Polsce scena holenderska. Podczas gdy z Amerykanami, Niemcami, Skandynawami, a nawet ze Szwajcarami żyjemy w wybornej komitywie, organizujemy im koncerty, zachwycamy się ich płytami, Holendrów konsekwentnie pomijamy. Trudno pojąć przyczynę, bo przecież, jak mało kto, mają oni swój charakterystyczny styl i należy im się szczególna uwaga.

Począwszy od wspaniałych płyt Maarten Altena Ensemble, ICP Orchestra i Willem Breuker Kollektief przez Cluson 3 i Aba Baarsa po BraamDeJoodeVatcher, większość holenderskich projektów kojarzy mi się z bardzo szczytną ideą strukturalnej improwizacji. Nizinnie-tulipanowy sznyt sprowadza się do cudownego zamiłowania do melodii, melodii często bardzo retro, kojarzących się z swingiem, ragtimem i gangsterskimi filmami. Melodie te stanowią pewien fundament, na którym Holendrzy pozwalają sobie na liczne improwizacyjne swawole i należy tu dodać, że robią to z niebywałym smakiem.
Znaczna część jazzmanów wychodzi z założenia, że kompozycja sprowadza się do stworzenia tematu, który jest klamrą dla ich improwizacji. Więź z tym tematem jest często bardzo swobodna, żeby nie powiedzieć żadna. W przypadku Holendrów kompozycję czuje się przez cały utwór, nawet gdy muzycy zapędzają się w absolutnie sonorystyczne rejony.
Inna sprawa to specyficzne poczucie humoru. Niejednokrotnie słuchając płyt Cluson Trio można wychwycić wybuchy śmiechu wśród widowni. Ja sam miałem problem z zachowaniem powagi, gdy widziałem co robi Han Bennink, grając w duecie z Terrie Ex'em. Holendrzy podchodzą do muzyki na luzie i z uśmiechem na twarzy. To cudowne.
Te dwa elementy stoją niejako w opozycji do eksponowania indywidualizmu. W holenderskiej muzyce rzadko słyszy się liderów, raczej dostaje się produkt współpracy zespołu ludzi, którzy wspaniale bawią się muzyczną materią.

Na płycie trio BraamDeJoodeVatcher dochodzi inny wspaniały element, który także wpisuje się w charakterystykę sceny holenderskiej - eklektyzm. Już sam dobór gości wiele mówi o tym albumie jako całości. Dostajemy 16 utworów, z czego 6 wbrew tytułowi albumu jest nagrana w trio, a pozostałe zostały rozdane między muzyków z zupełnie różnych środowisk. Trudno sobie wyobrazić Michaela Moore'a czy Paula Dunmalla na jednym albumie z Matsem Gustafssonem, a tu, z tym trio, każdy z tych muzyków, dokładając swoją cegiełkę, nie zaburzył całości, wręcz przeciwnie: w imię eklektycznej, holenderskej wizji - wzmocnił ją. Bo o ile z Michaelem Moorem poszli w kierunku melodii, tak z Gustafssonem, zgodnie z założeniem, uderzyli. Paul Dunmall wbrew swojej angielskości doprawił orientem, a Taylor Ho Bynum musiał się odnaleźć w bluesie ("Q01" - najlepszy utwór płyty!). Wyuczony elastyczności w szeregach zespołu Maartena Alteny, Peter Van Bergen doskonale sprawdził się za to w dwóch skrajnych zadaniach: odnalezienia się we współczesnej kameralistyce i emocjonalnej bluesowej ekspresji.

Eklektyzm nie sprowadza się tylko do podziału na utwory. W ramach samej kompozycji ma miejsce wiele zmian, które czynią zeń mikrosuity, krążące między skrajnymi muzycznymi koncepcjami.
Brzmi to trochę tak, jakby na zmianę zespół i gość wcielali się w rolę egzaminatorów i egzaminowanych. Jak bardzo elastyczni jesteśmy? Czy uda nam się zgrać w zadanej konwencji?
Udaje się. BraamDeJoodeVatcher "Quartet" to bodaj najlepsza płyta z dotychczas wydanych i przesłuchanych przeze mnie w 2010 r.

Marcin Kiciński

wtorek, 14 września 2010

AMM "Sounding Music" - czyli pretekst do wyjaśnienia


John Butcher: tenor & soprano saxophones
Ute Kanngiesser: cello
Eddie Prévost: percussion
John Tilbury: piano
Christian Wolff: piano, bass guitar, melodica

Rok wydania: 2010
Wytwórnia: Matchless




Byłem kiedyś w Londynie na wspaniałym koncercie projektu Bruise (Tony Bevan / John Edwards / Orphy Robinson / Mark Sanders / Ashley Wales) z Derekiem Bailey'em. Wrażenia niesamowite - był to jeden z najlepszych koncertów wolno-improwizowanych, jakie miałem okazję posłuchać i zobaczyć. Interakcje między nietuzinkowymi muzykami z różnych środowisk. Eksplozje inicjatyw i skupienie we wzajemnym słuchaniu się. Równouprawnienie, ale podparte silną i doświadczoną ręką lidera. Kondensowanie i rozpraszanie energii. Powyższa lista to tylko wątła próba odkopania w pamięci skojarzeń, które pojawiły się zaraz za potężnymi emocjami, których doznałem uczestnicząc w tym wydarzeniu.
Rozgorączkowany wypytałem organizatorów, czy jest szansa, że koncert pojawi się na CD. Dostałem odpowiedź, że Ashley nagrywa wszystko, w czym bierze udział, więc szansa jest duża . Czekałem, czekałem i w końcu wypatrzyłem CD wydane nakładem Foghorn Records - wytwórni Tony Bevana.
Kiedy wkładałem płytę do odtwarzacza, byłem rozgorączkowany, a przez moją głowę przelatywały kolejne wspomnienia i obrazy. Gdy zabrzmiała muzyka, usiadłem. Ze zdziwienia.
Jeden wielki zgrzyt poznawczy - tak można określić moje odczucia z odsłuchu. Poczułem się jakby ktoś podmienił nagrania albo robił sobie ze mnie jaja. Czy to możliwe, że doszło do wykrzywienia wspomnienia, szczególnie gdy jest ono utrwalone taką dawką emocji? Nie sądzę. Czy to możliwe, że jest tak silny rozdźwięk między brzmieniem i charakterem koncertu na żywo a jego obrazem - pokiereszowanym produkcją? Niestety. I o ile jestem w stanie pominąć ten w sumie oczywisty (bo potwierdzony wieloma innymi koncertami) fakt w muzyce bardziej komponowanej, o tyle wolna muzyka improwizowana jest dla mnie tak intymną formą komunikacji między nie tyle już muzykami, co performerami a publicznością, że próba utrwalenia tego na plastykowej płytce jest w swoim efekcie haniebnie żałosna.
Nie zmienia to faktu, że od czasu do czasu funduję sobie wgląd w topowe pozycje tej sceny, szczególnie, jeśli lądują w rubryce "Albums of the month" na blogu kolegi Stefa. AMM słuchało się dobrze, tym niemniej jak zwykle po takim odsłuchu pobrzmiewa mi w głowie pytanie: "Po co, chłopie, tego słuchasz, przecież w to nie wierzysz?"

Była to pierwsza i ostatnia "recenzja" muzyki freeimprov na tym blogu. Na koncerty marsz!

Marcin Kiciński

środa, 8 września 2010

Alasnoaxis "Houseplant" i "Dogs Of Great Indifference" - czyli jak zostałem masochistą.













Chris Speed -ts
Hilmar Jensson -g
Skuli Sverrisson -b
Jim Black - dr

W: Winter & Winter
R.w.: <-09 i 06->


Kim jest Jim Black? Jest jednym z najlepszych perkusistów na świecie. Dlaczego? Bo stworzył swój unikatowy styl gry, oparty na zaprzeczeniu perkusyjnej grawitacji. Zanegował wszelkie podziały rytmiczne i każde jego przejście, każda solówka, brzmi jak zupełnie wyzwolona, niby-chaotyczna bębniarska ekwilibrystyka, która jednak zawsze ma poparcie we właściwym akcentowaniu, czyniącym jego grę, paradoksalnie, jeszcze bardziej rytmiczną. To jest jak ciągła walka z wyuczoną i, przede wszystkim, zupełnie naturalną skłonnością do parzystego podziału jednostki rytmicznej, przy zachowaniu regularnie tykającego w głowie wewnętrznego metronomu, wyznaczającego z absolutną precyzją początek każdego kolejnego taktu. Do tego należy dodać bardzo specyficzne, ciężkie brzmienie skontrapunktowane licznymi "przeszkadzajkami", takimi jak dzwoneczki, blaszki, pudełeczka...
Tak można było mówić o Jimie Blacku po wysłuchaniu jego gry na wspaniałych płytach trio Satoko Fujii/Mark Dresser/Jim Black czy Bloodcount Tima Berne'a. Ta gra pozostanie na zawsze w mojej pamięci po fantastycznym koncercie sprzed lat trio Assif Tsahar/Mat Maneri/Jim Black. Wyliczać można dalej, tylko po co? To se ne vrati.

Jim Black postanowił unicestwić swoją absolutnie cudowną skłonność do konstruktywnej destrukcji rytmu, postanowił odpuścić kontakty z wymagającymi muzykami i nagrał w 2009 piątą już płytę zespołu Alasnoaxis, który brzmi jak...
Wyobraźcie sobie Sonic Youth mające świetnego perkusistę, a zamiast depresyjnych wokali Thurstona Moore'a i Kim Gordon - Jana Garbarka z saksofonem. Nie powiem, czasem gdy grają ballady brzmi to całkiem nieźle, rzewnie, ale da się tego słuchać. Kiedy jednak sekcja przyspiesza, a gitarzysta zaczyna realizować swoje lekko hałaśliwe skłonności, saksofon Speeda brzmi jak niepotrzebnie dolepiona, przeszkadzająca nieznośnym infantylizmem i oczywistym brzmieniem, zawodząca gruda nudy. To jak nowotwór złośliwy tego zespołu, tyle że chyba celowo wszczepiony w jego tkanki. Nie można przecież zapomnieć, że to już pięć płyt!
Gdy słuchałem "Dogs Of Great Indifference", miałem momentami tak silne wrażenie niekoherencji tej muzyki, tak dalece styl i brzmienie saksofonu nie pasował do reszty, że wprawiało mnie to w stan lekko paranoidalnego zagrożenia. Bardzo drażniące zjawisko.

A przecież mogło być dużo lepiej. Zapomnijmy o tym co robił Jim Black, kiedy był jeszcze TYM JIMem BLACKiem. Tu też brzmi dobrze. Struktury rytmiczne są już zupełnie oczywiste i uporządkowane, ale brzmienie zachował. Tak starannie dobrane dodatki do akcentowania i ubarwiania partii perkusyjnych są w rocku raczej rzadkością, a umiejętne budowanie atmosfery przez Jenssona i Sverrissona też zasługuje na pochwałę. Zapomnijmy o tym, że kiedyś parał się bardzo oryginalnym free jazzem, a teraz jedyna szufladka, do której by pasował, to szeroko pojęta "alternatywa", w końcu wiele z tych kompozycji jest oryginalnych i mogłyby być porywające. Jeden utwór z wyżej wspomnianej płyty pt. "Harmstrong" udał się nawet Speedowi, tyle że zrezygnował on w nim z prostych melodyjek na rzecz saksofonowego rzężenia, które raz jedyny idealnie korespondowało z niepokojącym brzmieniem reszty zespołu. Dlaczego więc Black wybrał wariant, którego po prostu nie da się słuchać?

Jak widać chciałem. Przesłuchałem płytę "Dogs Of Great Indifference" i wbrew poddenerwowaniu, które wywołała, sięgnąłem po najnowszą "Houseplant". Niepotrzebnie.

Marcin Kiciński

niedziela, 5 września 2010

Indigo Trio "Anaya" - czyli samograj



Nicole Mitchell : flute, alto flute, piccolo
Harrison Bankhead : basse, cello
Hamid Drake : drumset, frame drum

Wytwórnia: RogueArt
Rok wydania: 2008





Zasada jest prosta. Sięgam po wszystkie płyty, na których udziela się Hamid Drake. Album "Anaya" chciałem jednak pominąć. Ta mała niekonsekwencja miała wynikać z dwóch powodów. Po pierwsze flet jako instrument wiodący przeraża mnie równie bardzo, jak wibrafon, a po drugie - w pamięci mam koncert Nicole Mitchell (w dużym składzie) z Wrocławia, który najzwyczajniej w świecie mi się nie podobał. Płyta wpadła mi jednak w ręce, przełamałem się i opłaciło się.
W sferze kompozycyjnej mamy:
- dwa ("Anaya with the Sunlight" i "Anaya with the Moon"), klasyczne już, Andersonowsko - Drake'owskie samograje oparte na powtarzanym w nieskończoność (w obu utworach tym samym), wpadającym w ucho motywie basu, będącym filarem dla rytmicznej, acz bardzo wyzwolonej gry perkusji oraz niekończącej się solówki, w tym przypadku fletu
- otwierający płytę lekko Chapinowski w swej konstrukcji i zmienności "Sho Ya Right"
- etno-transowy hit z Bankheadem na wiolonczeli ("Song for Ma'at")
- piękną, finalizującą płytę, balladę solową Bankheada
- oraz to, co stanowi moim zdaniem o sile tej płyty, czyli swingujące, wolne utwory silnie oparte na tradycji. Czuć, że ta ostatnia formuła, czyli wyzwolenie każdego muzyka przy zachowaniu dość przystępnej formy pozwala każdemu z nich uzewnętrznić cudowne pokłady muzycznej wrażliwości, które idealnie się w tej konfiguracji splotły.
Bardzo dobrze mi zrobiła melodyjna, lekko bluesowa skłonność Bankheada, którego siłą rzeczy musiałem porównywać do Williama Parkera i z którym, w moim odczuciu, jako partner Drake'a wygrał. Biorąc pod uwagę bogactwo środków jakie zaprezentował Bankhead, przy ewidentnym zaangażowaniu emocjonalnym, Parker wydał mi się lekko mechaniczny.
Jeśli chodzi o Drake'a, zastanawiam się nad istotą "samograjów" i samego stylu jego gry, który jakże jest rozpoznawalny, jak często wykorzystywany w różnych projektach, a nie chce się znudzić. Może chodzi o to, że jak mało który muzyk, praktycznie scala się z instrumentem i przekazuje nam muzyczny feeling, którego nigdy mu nie brakuje. Jest niczym szaman, który wchodząc w swój trans, łączy się z zaświatami, by przekazać nam czystą, skumulowaną energię czarnego lądu. W jego grze zawsze czuć pełne zaangażowanie i identyfikację z muzyką.
Nicole Mitchell zaskoczyła mnie. Zaprezentowanie tak dużej liczby różnych środków, w raczej ubogim brzmieniowo instrumencie, jakim jest flet, zasługuje na pochwałę. Do tego słychać, jak komunikuje się z równie wrażliwym Bankheadem, jak zachęca go do podjęcia równouprawnionego dialogu, co w formule 3-osobowej jest bardzo pożądanym zjawiskiem. No i nie wolno pominąć jej giętkości stylistycznej. Pięknie wchodzi w różne role, od pląsającej nimfy, przez romantyczną poetkę, po agresywną wojowniczkę.

Podsumowując: mamy płytę, która nie wnosi nic nowego, ale świetnie się jej słucha. Różnorodność kompozycyjna, a także balansowanie dynamiką, rekompensuje delikatne przeciążenie, wywołane ilością fletu, dla mnie instrumentu niewdzięcznego z racji swego oczywistego i nachalnego brzmienia. Takie pewne 3 i pół gwiazdki. Jedyne o czym należy wspomnieć, to niesamowicie irytujący przydźwięk linii basu. Cały czas słychać metaliczny pogłos, nie wiadomo czym wywołany. Jeśli to celowy zabieg Bankheada, to kompletnie nietrafiony, jeśli wada nagrania, to bania dla RogueArtu!

Marcin Kiciński