wtorek, 5 marca 2013

Nick Cave & the Bad Seeds "Push The Sky Away" i Tomahawk "Oddfellows" - czyli płyty do orania


Ze sporą częścią płyt dzieje się tak, że po fenomenalnym pierwszym odsłuchu  każdy kolejny dostarcza coraz więcej znaków zapytania aż do momentu, kiedy wolimy je odłożyć w bezpieczne miejsce i już do nich nie wracać, zamiast brutalnie odrzucić, przyznając jednocześnie, że daliśmy się zwieść, że zostaliśmy zrobieni w konia, a płyta jest tandetnie oczywista, efekciarska, po prostu nieznośna, ergo - straciliśmy kolejne cenne godziny naszego krótkiego życia.
Z nieliczną grupą artystów działa to jednak dokładnie odwrotnie. Wpierw słuchamy z niepokojem. Mamy wrażenie, że chyba coś się nie udało. Nie wierzymy jednak - nazwisko przecież pewne, więc, na szczęście, dajemy kolejne szanse. Słuchamy i słuchamy pokornie, entuzjazm stopniowo narasta, aż w pewnym momencie jesteśmy bliscy okrzyknięcia płyty genialną, gdyby tylko zdrowy rozsądek i osłuchanie nie zawetowały tej nieuprawnionej oceny.
Warto też zwrócić uwagę na inne zjawisko, które można by nazwać "syndromem Woody'ego Allena". Gość kręci 1-2 filmy rocznie, a od kiedy zaczął się parać tematyką europejską, musi się borykać z zarzutem wtórności, bylejakości. Truje się, że jego filmy nic nie wnoszą, że są infantylne, że och "Manhattan", ach "Mężowie i żony", nawet "Jej wysokość Afrodyta" była jeszcze w dobrej formie, ale to, co jest teraz, to jakieś takie do dupy w porównaniu... Zawsze czytając tego typu recenzje, zastanawiam się, o co chodzi. Moje podstawowe pytanie brzmi: czy Allena naprawdę może być za dużo? Czy te dwa filmy rocznie to ponad miarę nadprodukcja, która nas może zmęczyć? I przede wszystkim- po co te ciągłe porównania? Czy naprawdę lepiej piąty raz zaserwować sobie "Annie Hall" niż pójść do kina na "Zakochanych w Rzymie"? Śmiem twierdzić, że o ile w ogóle lubi się jego manierę, to najgorszy Allenowski nowy film dostarcza zazwyczaj więcej intelektualnej przyjemności od dziesiątek produkcji rekomendowanych przez te same krytyczne redakcje wszelakich, mniej lub bardziej, nobliwych czasopism.
Nie czytałem żadnych recenzji poniższych płyt, ale podejrzewam, że będą musiały się biedne obie borykać z tego typu recenzenckim podejściem. Cave pewnie mniej, bo większy, trudniej mu przywalić. Patton oberwie, ale od czego ma się wiernych fanów?




TOMAHAWK "Oddfellows"

Mike Patton - voc
Trevor Dunn - b
Duane Denison - g
John Stanier - dr

Wytwórnia: Ipecac
Rok wydania: 2013




Najpierw się ucieszyłem, że wrócił bas. (Żebyśmy się dobrze zrozumieli, uważam "Anonymous" za bardzo dobrą płytę, uruchomienie indiańskich stylistyk udało się na niej wyjątkowo dobrze i w sumie brak basu jej wielce nie zaszkodził. Nie wyobrażałem sobie jednak kontynuacji pracy Tomahawka, poza tym jednorazowym koncept-albumem bez tego znaczącego dla rocka instrumentu.) Chwilę później jednak wydał mi się"Oddfellows", jako całość, albumem nachalnie próbującym powrócić do przerwanej formuły z pierwszych dwóch płyt. Przez chwilę pomyślałem nawet, że może jest to leniwe wskrzeszenie jakichś odrzutów z poprzednich sesji.
Stopniowo zacząłem jednak ulegać. Od początku uwiódł mnie utwór "I. O. U.". Cudowna balladowa melodyka, prostacki bas, klawisze ala melotron w tle i przerysowane patetyczno-romantyczne pierdolnięcie w finale - to lubię. Później zaraził mnie utwór "Rise Up Dirty Waters", który, gdyby się znalazł na "Californii" Mr Bungle, nikogo by nie zaskoczył - Patton ewidentnie zatęsknił za postmodernistyczną mieszanką, którą serwował z powodzeniem namiętnie lata temu. Odniesień do Mr Bungle’a jest na tym albumie więcej. "Choke Neck" ma natomiast w sobie coś z filmowego Fantomasa, a tytułowe "Oddfellows" urzeka fantastycznie zestawionym riffem względem linii wokalu. Można by wymieniać utwór po utworze i z kilkoma słabszymi wyjątkami cieszyć się nimi na różne sposoby.
Zanim pojawił się ten album podobną konsternację zafundowała mi jedna z najlepszych płyt Mike'a - jego duet z Kaadą pt. "Romances". Długo go wałkowałem, zanim dochrapał się w moim rankingu tak wysokiej pozycji - zdobył ją jednak na trwałe. Nie sądzę, by którakolwiek z płyt Tomahawka mogła stanąć w szranki z tymi najważniejszymi pod względem artystycznym, każda z nich jednak, a "Oddfellows" na równi z "Mit Gas" i "Tomahawk" będzie mogła walczyć o berło uznania w kategorii bezpretensjonalnej rockowej przyjemności. Oczywista przewaga nowości polega na jej dziewiczości, dwie staruszki są już niestety totalnie zdeflorowane.




 


NICK CAVE AND THE BAD SEEDS "Push The Sky Away"


Nick Cave – voc, keyb, g; Warren Ellis – viol, mandolin, g, voc; Ed Kuepper – g; Conway Savage – keyb, voc; Martyn P. Casey – b; Barry Adamson – dr, perc, keyb; Jim Sclavunos – dr, perc

Wytwórnia: Bad Seeds Ltd.
Rok wydania: 2013


To nie ja snułem się po korytarzach liceum z walkmanem na uszach i dołującym wokalem Cave'owskich ballad morderców, potęgującym werterowską nastoletnią niedolę. Oczywiście ja też się snułem, ale zamiast wyć do Cave'a wybierałem raczej takie "Memories" Soft Machine, "Since I've Been Loving You" Led Zeppelin czy "Walking on Air" King Crimson.
W Bad Seeds, a także Birthday Party wszedłem nie tak dawno  - może trzy, góra cztery lata temu. Wsiąkłem jednak we wczesny okres Cave'a bez reszty. Howardowska sprzęgająca gitara, wymieniona później na zdecydowanie bardziej wysublimowaną w swojej kąśliwości gitarę Bargelda,  połączone z wiecznie wkurwionym wokalem lidera. Oj, wierzę w to jego wkurwienie... Zaraża mnie ono. Uwalnia.
Trochę gorzej było z późnymi płytami Bad Seeds. Po odejściu Bargelda piosenki stały się bardziej oczywiste, wygładzone i paradoksalnie, wbrew uspokojeniu wokalu - bardziej egzaltowane. Zwrot stylistyczny i ożywienie, na nierównym "Abbatoir Blues", lepszym "Dig, Lazarus, Dig!!!" oraz hardrockowym Grindermanie, dał miły powiew, ale raczej ciągle czegoś brakowało, by wszystkie te płyty na dłużej zadomowiły się w moim odtwarzaczu.
Inaczej ma się sprawa z najnowszą produkcją "Push The Sky Away". Szczerze mówiąc, nie do końca wiem, gdzie jest pies pogrzebany, ale już dawno nie byłem pod tak silnym wpływem jakiejkolwiek płyty. Słucham jej prawie codziennie od blisko trzech tygodni i każdy kontakt z tymi cudownymi piosenkami potwornie mnie wciąga. Cave nie jest wkurwiony, brak mu egzaltacji, nie jest to też próba pokazania, jaki to z niego ciągle żwawy dziadek. Są to piosenki starszego, doświadczonego i znającego już swoje miejsce na świecie gościa, co niejedno przeżył, niejedno widział, po latach szarpaniny zaznał spokoju i niejedno ma do powiedzenia.
Tak jak w przypadku płyty Tomahawka, tu także zaczęło się od faworyty. Utwór "Jubilee Street”, którego prostotę i chwytliwość melodii stopniowo przegryza narastający - niczym w "Heroin" Velvet Underground - niepokój, jest genialny. Chwyt z crescendo na końcu jest co prawda stary jak świat, a zestawienie szorstkich riffów z gęstniejącymi smyczkami też się już słyszało, działa to jednak wyjątkowo mocno. Równie wybornie mają się sprawy z "Water's Edge", "We real cool" czy "Higgs Boson Blues".
Cave świetnie wprowadza w nastrój  tekstami i mam tu  na myśli nawet bardziej ich brzmienie niż sens. Blues, który zawsze go inspirował, lecz którego do końca nie rozumiał, ponieważ złość i bunt stanowiły bardziej barierę niż wsparcie, teraz eksplodował w nim, przez co jego śpiew w swej białej wersji tchnie tą samą pokorą, którą czuje się w nagraniach najstarszych z najczarniejszych.





Obie te płyty nie są wybitne, ale są na pewno wybitnie potrzebne. Są to płyty do orania, które gdybyśmy mieli na analogach (co w obu przypadkach jest możliwe) i tłukli je z nieprzyzwoitego patefonu, wystrugalibyśmy do ostatniego dźwięku. Porządne muzyczne rzemiosło, które przywraca wiarę, że pewne rzeczy nie muszą być nowe, oryginalne, inne, a  mogą fantastycznie służyć naszej przyjemności, łechcąc stosowne ośrodki swoją artystyczną dojrzałością, rzetelnym wykonaniem i produkcją. Profesjonalne podejście do muzyki w tych kulturalnie "made in China" czasach jest nader wartościowe.

Marcin Kiciński