sobota, 27 października 2012

OUTNOW RECORDINGS - PREMIERY



czwartek, 25 października 2012

Frank Gratkowski, Wolter Wierbos, Dieter Manderscheid, Gerry Hemingway "Le Vent Et La Gorge", Leo Records, 2012 - czyli to znów nie jest recenzja


Frank Gratkowski - as, cla, bcla, contrabass cla
Wolter Wierbos - tb
Dieter Manderscheid - b
Gerry Hemingway - dr

Wytwórnia: Leo Records
Rok wydania: 2012





Czym jest dialog? Jak to się dzieje, że wymieniane komunikaty układają się w logiczną
i sensowną całość nie tylko dla rozmówców, lecz także dla obserwatora? Nie jest to przecież szereg wolnych skojarzeń. Nie chwytamy się znaczeń pojedynczych słów. Liczy się kontekst. To praca w kontekście pozwala nam wspólnie zbudować treść i ciągle nad nią pracować. Zgodzicie się więc, że aby dialog był zrozumiały, musi być temat. W muzyce jest podobnie, a jednak idea wolnej improwizacji poniekąd temu zaprzecza. Staje dwóch ludzi, którzy widzą się po raz pierwszy w życiu, wyciągają instrumenty i zaczynają grać. Nie rozmawiali ze sobą, nic nie ustalali, po prostu popatrzyli na siebie i już.

czwartek, 11 października 2012

Francois Carrier, Michel Lambert & Alexey Lapin "In Motion", Leo Records, 2012


Francois Carrier - as
Michel Lambert - dr
Alexey Lapin - p

Wytwórnia: Leo Records
Rok wydania: 2012






„This Grand?”, pierwszy utwór, rozpoczyna się dość intensywnie, z czasem struktura zagęszcza się jak w triach Gayle’a  lub Riversa. Po wstępnym  rozpędzie i freejazowym rozpasaniu trio przechodzi w duet (fortepian plus perkusja), muzyka uspokaja się na chwilę, po czym panowie przechodzą w mocny, zdecydowany trans o złożonej, bogatej rytmice oraz chropawej fakturze. Świetny Lapin na klawiszach, bardzo przekonujący, zdecydowany alt Carrier’a. Dalej mamy „Is He…” – dużo łagodniej, więcej poszukiwań, zdecydowanie więcej przestrzeni między dźwiękami, coś w rodzaju wytchnienia, chciałoby się rzec - figlarnie skrzący się, delikatnie opadający śnieżek (notabene rzecz dzieje się w Petersburgu). Po niezbyt intensywnych opadach pojawia się „All Of A Sudden”  - troszeczkę więcej sonorystyki, ale wciąż bez pośpiechu. Bogactwo i złożoność rytmiczna perkusji zachęca do zamknięcia oczu, do wsłuchania się w z wolna narastające relacje między muzykami, którzy rozumieją się coraz lepiej, mówiąc kolokwialnie, zaczyna się kleić. „About To Go” - czwarty utwór, utrzymany w duchu dwu poprzednich, w zasadzie nie wnosi nic nowego – wciąż trwają te same zabawy na śniegu.  Siłą tego numeru – jak i całego koncertu – jest wyraźnie wyczuwalne skupienie muzyków oraz niekonwencjonalna struktura rytmiczna, jakby wciąż poszukująca właściwego dla siebie toru i, jednocześnie, wciąż się przed nim uchylająca. „Love In Space”, improwizacja finałowa, nabiera odrobinę rumieńców (a może są to owe słynne rosyjskie odmrożenia?), wciąż tematem nadrzędnym jest połamana rytmika i... oczywiście wciąż prószy lekki śnieżek.
Taka muzyczna pocztówka z St. Petersburga.

Andrzej Podgórski

środa, 10 października 2012

FRIV Festiwal Muzyki Improwizowanej 25-28 października, Pawilon Nowa Gazownia, Poznań



Festiwal FRIV ma na celu prezentację i popularyzację zjawisk współczesnej muzyki improwizowanej. Ideą wydarzenia jest konfrontacja środowisk muzyki artystycznej Poznania i Paryża, która ma na celu zarówno integrację tych środowisk jak i ponowne określenie ich tożsamości.

Muzycy z Paryża: Florestan Boutin, Pascal Battus, Thomas Charmetant, Mazen Kerbaj, Lucie Laricq, Sharif Sehnaoui, Stanisław Suchora, Olivier Toulemonde.
Muzycy z Poznania: Adam Gołębiewski, Patryk Lichota, Łukasz Szalankiewicz, Witold Oleszak, Piotr Tkacz, Hubert Wińczyk, Rafał Zapała, Anna Zielińska.

Na festiwal FRIV składać się będzie 12 koncertów w trakcie trzech dni, podczas których muzycy spotkają się w duetach, triach oraz kwartetach ustalanych drogą losowania w pierwszym dniu festiwalu (o godzinie 20:00). Publiczność będzie mogła zobaczyć koncerty doświadczonych muzyków, którzy grają ze sobą po raz pierwszy.
Festiwal uzupełni część edukacyjna, na którą składać się będą projekcje filmów wprowadzających w zagadnienie współczesnej muzyki improwizowanej, m.in. film "Touch the Sound: A Sound Journey with Evelyn Glennie" - o głuchoniemej perkusistce, "Step Across the Border" o scenie muzyki improwizowanej z Nowego Jorku, czy "Amplified Gesture" o awangardzie muzyki improwizowanej XX i XXI wieku.
Ostatniego dnia odbędzie się panel dyskusyjny temat muzyki improwizowanej, ukazujący ją w świetle teorii komunikacji, estetyki muzycznej, teorii społecznych oraz badań psychologicznych.
Festiwal da również możliwość uczestniczenia w warsztatach muzycznych, podczas których zaproszeni muzycy pokażą uczestnikom możliwości nowoczesnej improwizacji, zarówno od strony technicznej – obsługa instrumentów elektronicznych oraz oprogramowania muzycznego, prezentacja technik gry na instrumentach, a także strategie kompozycji czasu rzeczywistego. Zwieńczeniem warsztatów będzie sformowanie zespołu złożonego z uczestników i występ ostatniego dnia festiwalu.

wstęp wolny.
http://frivpoznan.pl/
https://www.facebook.com/events/152091441599087

niedziela, 30 września 2012

Małe Instrumenty "Chemia i Fizyka", Obuh, 2012


MAŁE INSTRUMENTY
Paweł Romańczuk, Marcin Ożóg, Tomasz Orszulak, Jędrek Kuziela, Maciek Bączyk
+ Andrzej Załęski

Wytwórnia: Obuh
Rok wydania: 2012





Na dwóch wcześniejszych płytach Małe Instrumenty korzystały z dorobku Juliana Antonisza i Fryderyka Chopina. „Chemia i Fizyka” to pierwszy zarejestrowany i opublikowany, w pełni autorski, materiał Pawła Romańczuka. Tym samym zespół dotarł do punktu krytycznego, swego rodzaju sprawdzianu. Czy udało się udźwignąć poziom oczekiwań wywindowany wcześniejszymi aranżacjami? Nie będę owijał w bawełnę. Dla mnie ta płyta to najlepszy album tego roku.

piątek, 28 września 2012

MAQ oraz Power Of The Horns w CK Agora 9.09.2012, czyli bardzo spóźniona relacja.


Pierwszego wzięła grypa, drugi wymigał się ładną pogodą i działkowym high lifem. Trzeci, choć stwierdził, że nie przyjedzie, pozwolił sobie zasugerować, że jeśli nie pójdę, nawet sam, tom frajer.
- Widziałem ich na Jazzarcie – mówi – pachniało mocno Parkerem, ludzie byli zachwyceni.
- Ale Wy wyszliście przecież – przypomniałem. – Ktoś tam ponoć nawet zasnął.
- Zmęczony był, a wyjść wcześniej musieliśmy, nie to że chcieliśmy. Idź i sam się przekonaj! Taki duży skład, nasz polski, do tego za darmo!
- Ech, Ty i ten Twój kulturalny patriotyzm. Dobra, pójdę. Traktuj to jednak jako test naszej znajomości. Srogo odpokutujesz, jeśli się wynudzę.
- Nie obawiam się. Zwróć uwagę na Damasiewicza i Wanię! – dodał na koniec.

Wbrew jego pewności siebie, zająłem bezpieczne, bliskie wyjścia miejsce. - Chyba osiągam apogeum zblazowania – pomyślałem, rozsiadając się wygodniej. 
Sala prawie się zapełniła, a na scenie pojawił się człowiek z ForTune Records – kolejnego wydawnictwa i agencji koncertowej, która będzie się parać jazzem i muzyką improwizowaną w naszym kraju. Koncertem tym postanowili się wypromować, a przy okazji (choć może w odwrotnej kolejności) nagrać materiał na płyty. Facet, po krótkiej, zapoznawczej gadce - szmatce zapowiedział występ zespołu MAQ. Przekląłem pod nosem, bo przyszedłem na Damasiewicza, a obiecałem, że o dziewiątej będę w domu. Nie miałem czasu na supporty. Tym bardziej, gdy niewiele o nich wiedziałem.

Potrzeba było raptem dwóch minut, bym zrzucił z siebie boleśnie uczepiony, niczym kleszcz, sceptycyzm i z rosnącym zainteresowaniem wsłuchał się w ofertę młodzieży polskiego jazzu. A oferta nie opierała się na, tak modnej ostatnio, wolnej improwizacji, tylko na nutach. MAQ zaproponowało kompozycje mieszczące się w szufladce, którą można nazwać progresywnym mainstreamem. Ci dwudziestolatkowie postanowili zbudować dość złożone utwory, oparte na trudnych figurach rytmicznych, podpartych częstą zmiennością. Zapis nutowy wyłaniał nie tylko określonych solistów, lecz także duety i innego rodzaju ustawienia, w ramach których dochodziło do stylistycznego i dynamicznego, wewnątrzzespołowego kontrastowania. Taki pomysł wiąże się z dość niepopularną wśród „kreatywnych młodych jazzmanów” koniecznością żmudnego doszlifowywania na próbach swojego materiału do momentu, aż muzycy poczują się w jego ramach na tyle swobodnie, by móc z lekkością wzbogacać go improwizacją w skali mikro - improwizacją na temat, która przejawia się w ozdobnikach, detalach, akcentach. Oczywiście były też klasycznie rozumiane solówki, które zdradzały całkiem sporą sprawność instrumentalną, stanowiły one jednak bardzo przyjemny dodatek do kompozycji, a nie odwrotnie - jak to ostatnio najczęściej bywa.
Postawa MAQ to kolejny dowód, że realna praca artystyczna, czyli komponowanie, następnie przygotowywanie – wyćwiczenie materiału, owocujące wyzwoleniem się od niego i w konsekwencji umożliwiające improwizowane zdobienie go, to dużo lepsza droga dla estetycznego wzbogacania muzycznego świata, niż opieranie swojej twórczości na, zazwyczaj błędnym, przekonaniu co do możliwości własnej intuicji, która w procesie wolnej improwizacji (będącej przecież niczym innym, jak indywidualnym przetwarzaniem posiadanych danych w konkretnej interakcji) obnaża muzyczną nieświadomość oraz instrumentalne nawyki, jakie składają się na określony wachlarz powtarzanych i najczęściej wtórnych zagrywek.
Żeby nie doszło jednak do przesady, należy zwrócić także uwagę na parę mankamentów w grze MAQ, które w mojej ocenie wynikają przede wszystkim z braku doświadczenia. Przejawiały się one głównie w miejscowej nieumiejętności okiełznania młodzieńczej brawury oraz w okazjonalnym, zbytnim krygowaniu się w punktach wymagających uderzenia, czytaj: niektórym solówkom brakowało mocy, za to momentami dochodziło do drobnej przesady w zdobieniu partii zespołowych. Całościowo jednak koncert bardzo mnie ucieszył, pobudził i ustawił wysoką poprzeczkę Damasiewiczowi.

Po krótkiej przerwie na scenie ponownie pojawił się znajomy gość z ForTune i zapowiedział dwugodzinny koncert, jego zdaniem, najlepszego działającego bandu w Polsce, a może i na świecie. Zmroziło mnie, więc chyba w międzyczasie kleszcz powrócił na swoje miejsce.
Koncert Power Of The Horns rozpoczął sam lider długimi dźwiękami trąbki. Solo było krótkie i niespecjalnie intensywne, ale wprowadziło nas w nastrój i przygotowało do stopniowego startu machiny 11-osobowego bandu (mam wrażenie, że brakowało zapowiedzianego w mediach Thomasa Sanchezja). Damasiewicz swój utwór zbudował w oparciu o: inspirowany patentem Williama Parkera na powtarzalny motyw kontrabasów, dwie perkusje - zupełnie różne stylistycznie i komplementarne, gęsto tkające rytmikę, zgrabnie pasującą do zaproponowanego tematu oraz fajnie zaaranżowaną, a także melodyjną frazę licznych dęciaków. Tyle, jeśli chodzi o część aranżowaną. Resztę stanowiła swobodna realizacja pewnego planu, którego celem było wymieszanie wszelkich koncepcji i stylistyk reprezentowanych przez improwizujące big bandy, zarówno z jednej, jak i drugiej strony Atlantyku. Było więc sporo miejsca dla solistów, duetów, trio, kwartetów. Zespół dzielił się symetrycznie i asymetrycznie, muzycy mieli przy tym dużo zabawy, co zresztą beztrosko demonstrowali na scenie. Widać było, że jednym z nadrzędnych założeń była bezkompromisowa i wyzbyta wszelkich kompleksów gra na maksa. Chłopaki, zgodnie z wolą lidera, mieli napierdalać i niczym się nie stresować.
Było wiele fajnych momentów, kilka osób zaprezentowało się ze świetnej strony (Paweł Niewiadomski, Maciej Obara i Dominik Wania), ogólnie pierwszego utworu słuchało się nieźle. Zdarzyło się jednak też kilka epizodów, które mnie poirytowały. Jedną z pierwszych agresywniejszych wymian w mniejszej konfiguracji, która wyłoniła się zaraz na początku koncertu, był pojedynek tenorów Gerarda Lebika i Marka Pospieszalskiego. Mocno zastanawia mnie intencja takiego zestawienia, ponieważ po raz kolejny, tym razem już w pełni empirycznie, bo na zasadzie bezpośredniego porównania, dane mi było potwierdzić, iż Gerard Lebik nie ma dostatecznej siły do grania free. Jego zderzenie z płucnie, a może po prostu technicznie uprawnionym do solidnego uderzenia Pospieszalskim uczyniło go niesłyszalnym. Patrzyłem jak gnie się na podobieństwo swego instrumentu, jak puchnie na twarzy, jak szybko poruszają się jego palce, ale niestety efekt był jak w niemym kinie. Zamiast adekwatnych dźwięków, dobiegało mnie bezceremonialne porykiwanie Pospieszalskiego, który skupił się wzorem europejskich improwizatorów na wykrzywianiu dźwięków przedęciami i innymi sonorystycznymi sztuczkami. Nie sądzę, by robił Lebikowi na złość, a może?
Druga sprawa, która zakłócała mój spokój, to Gabriel Ferrandini, który bez skrępowania, w świetle reflektorów i przy aplauzie pozostałej części muzyków oraz publiczności, powielał przez cały koncert styl gry Paala Nilssena-Love. Pewnie bym o tym nie wspomniał, ale ponieważ to już kolejny mój kontakt z tym muzykiem, utwierdziłem się w przekonaniu, że mam do czynienia z plagiatem. W tym, nie aż tak wielkim, środowisku występuje określona grupa osób improwizujących (i chwała im za to), którym udało się stworzyć swój bardzo indywidualny, oryginalny język muzycznej wypowiedzi. Oczywiście, trudno zabronić, by poszczególne patenty, składające się na ich rozpoznawalny styl, nie padały łupem młodych, szukających inspiracji muzyków, ale stanowczo sprzeciwiam się zagarnięciu kompleksowej maniery artystycznej.
Trzecia, chyba najważniejsza rzecz, to jak zwykle problem z intencją. Oglądając i słuchając Power Of The Horns, miałem wrażenie, że cały pomysł Damasiewicza skupia się na efekciarstwie. Że ani na moment nie włożył on wysiłku w próbę stworzenia czegoś realnie „od siebie”, zamiast tego skoncentrował się na wyłowieniu różnych atrakcyjnych patentów z dostępnego, bigbandowego materiału i wdrożeniu ich w swój projekt.
Wyszedłem kwadrans od rozpoczęcia się drugiego utworu, w trakcie bardzo kiepskiego solo lidera. Może nie była to do końca jego wina, ponieważ właściwie wszystko zaczęło się już w międzyczasie rozjeżdżać. Pomysł na kontrastowanie postbopowego free z free europejskim w oparciu o dwie adekwatne i następujące po sobie sekcje rytmiczne, oraz swego rodzaju bopowy motyw urywany i ginący gdzieś w narastającym chaosie improwizacji był może i fajny, ale niestety zespół temu nie podołał. Chłopcy zaczęli się gubić, pojawił się problem z dynamiką. Chaos wyrwał się spod kontroli. Lokal opuszczałem bez żalu.

- Halo?
- MAQ uratowało naszą znajomość, kolego!

Marcin Kiciński

wtorek, 28 sierpnia 2012

Bachsecki - czyli Marcin Masecki w radiowej Dwójce


Mam prośbę, bo na muzyce klasycznej znam się słabo. Posłuchajcie tego „Dwójkowego” wywiadu z Marcinem Maseckim i spróbujcie mi wytłumaczyć o co chodzi. 

Z tego, co zrozumiałem, Marcin nagrał „Die Kunst Der Fuge” Bacha z trzech powodów. Po pierwsze muzyka klasyczna to jego życie "od zera" i jest dla niego bardzo ważną "rzeczą", tzn. "światem". Po drugie czuje się on znudzony wielką liczbą wykonań tego klasycznego dzieła, wykonań doskonale zrealizowanych, rywalizujących ze sobą w poszukiwaniu perfekcji, sterylnych, brzmiących niczym „festiwal muzyki klasycznej” i nie chce przykładać ręki do "śmierci muzyki klasycznej, która i tak odchodzi, w desperacki sposób - jak Cesarstwo Rzymskie - udając, że jest bogata i ma gest", więc nagrywa swoją wersję na starym dyktafonie, co ma zmienić walory odsłuchu i jednocześnie „odpupić” to dzieło. Tym samym przechodzimy do trzeciego powodu: zmiana kontekstu, co ja rozumiem, że Bach przestaje być Bachem i staje się Bachseckim, ma na tę muzykę uwrażliwić nowe – zupełnie „nieświadome istnienia filharmonii” – grupy słuchaczy.
Instytut Audiowizualny wchodzi w to w ciemno…
Ponieważ dla mnie jest to Piwowski (oglądaliście "Krok"? Mniej znany od "Rejsu", ale tu chyba jeszcze lepiej by pasował), mam dla Marcina fajny pomysł. Następnym razem, gdy będziesz grał klasyków, proponuję byś wstawił fortepian do kawiarnianego kibla, ustawił mikrofony i puścił widowni swoją interpretację, dajmy na to Beethovena. Najlepiej by przewody mikrofonów delikatnie zwierały, dzięki czemu wynikający z tego brum na pewno będzie świetnie korespondował z metalicznym kaflowym pogłosem. Co by dodać odrobinę smaczków, sugeruję, by koncert odbywał się stosunkowo późno, tak, by kawiarniana publiczność, po spożyciu kilku browarów, mogła (korzystając z oczywiście czynnego kibelka) wzbogacić dzieło zupełnie nowymi brzmieniami. W ten oto sposób wymieszasz sacrum z profanum, wprowadzisz odrobinę Cage'owskiego przypadku, a całość zalejesz ciepłym folkowym sosem. Iluż nowych słuchaczy z tak różnych światów pozyskasz tą metodą?! Ileż zyska w ten sposób biedny, martwy Beethoven?!

Marcin Kiciński

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Polish Klezmer Smęt.

Gdy ostatnio nadziałem się na informację o kolejnym projekcie Wacława Zimpla poświęconym muzyce żydowskiej, tyle że tym razem z Indii, następnym Cukunfcie, Alte Zachen, Samech i wielu innych, naszły mnie pewne wątpliwości, w związku z którymi postanowiłem zadać chyba dość odważne pytanie: dlaczego w Polsce tak wielu artystów z kręgu tzw. muzyki kreatywnej tak chętnie angażuje się w projekty okołoklezmerskie? Chodzi o pochodzenie? Pytam szczerze, bo nie wiem.

W pewnym momencie w Polsce zadziałał swoisty syndrom. Pamiętam zornofilię z drugiej połowy lat 90tych, która zapanowała wraz z pojawieniem się Tzadika. Zorn jako prawdziwy awangardzista nie schodził z języków, wszyscy zachłystywali się kolejnymi jego produkcjami, dyskutowano o Masadzie i innych Bar Kokhbach. Gros muzyków nowojorskich zaangażowało się w nową inicjatywę i chętnie udzielało się na parażydowskim obszarze wyznaczonym przez Zorna. Do Polski z sukcesem przybywali na koncerty David Krakauer czy Uri Caine. Siłą rzeczy więc, chcąc być na bieżąco, przesłuchiwało się serię Radical Jewish Culture. Poza tym zdarzył się sukces. My Polacy sukcesów jesteśmy głodni, dlatego gdy Cracow Klezmer Band zaistniał za oceanem, oczywistym się stało, że muzyki żydowskiej należy słuchać, jeśli chce się być kulturalnie świadomym. Nie ujmując nic Besterowi i jego kolegom, którzy (tak się fajnie dla nas złożyło) raczej stanowią górną półę propozycji klezmerskiej serii Tzadika, u nas zadziałał jednak efekt Małysza. Nie zapominajmy także, że jako naród ciągle borykamy się z naszymi "jedwabnymi" sprawkami. Kto jak kto, ale to intelektualne elity czują się powołane do borykania się z poczuciem winy i mentalnym zadośćuczynieniem, dlatego gdy zewsząd posypały się gromy co do naszej, już nie tylko obojętności, lecz także współudziału w masowym mordzie Narodu Żydowskiego, jedyne, co mogliśmy jako kulturalni ludzie zrobić, to docenić. I jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, zdrowy rozsądek poległ. Bo jak już zaczęliśmy chwalić, to wszędzie. Jeśli chodzi o zjawiska etniczne, w każdym medium, zarówno państwowym, jak i prywatnym, przez kilka lat bez mała mieliśmy do czynienia z ultrapromocją kultury żydowskiej.

Minęło trochę czasu i sprawy zaczęły się stopniowo samoregulować. Klezmerski sound mocno się przejadł i - przynajmniej wśród osób realnie zainteresowanych muzyką kreatywną - słusznie spadł w rejony niszy, w której jego miejsce. Niszy obfitującej w różne - zupełnie równouprawnione - zjawiska etniczne.

Równolegle zaczęła się stopniowo rodzić w Polsce realna scena muzyki alternatywnej. Głównie w Poznaniu, Warszawie i Trójmieście, wokół takich wytwórni jak Multikulti, LadoABC czy 1Kilogram. I naprawdę nieźle się to wszystko toczyło, gdy nagle, nie wiedzieć czemu, trend powrócił. Mikołaj Trzaska, Wacław Zimpel, Raphael Rogiński, a ostatnio także Maciej Trifonidis znaleźli w sobie żydowskie powołanie i na nowo poczęli eksplorować kulturę klezmerską. Myślałem, że to zjawisko tymczasowe, taka próba sił z wymagającą materią. Temat zdaje się jednak nie mieć końca. I to zaczyna już budzić mój sprzeciw. Bo czemu właśnie to ona ma być taka interesująca dla polskiego słuchacza? Czy brak jest innych inspiracji? Dlaczego eksplorując Indie czy Jemen, szuka się tam wyłącznie pierwiastka żydowskiego?
Boję się, że nie ma to nic wspólnego z subiektywną oceną wartości kulturowej, lecz że niestety głównie chodzi o kwestie zupełnie merkantylne. Bo temat żydowski nie jest u nas załatwiony, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę podatną na wszelkie manipulacje klasę średnią, będącą jednocześnie głównym targetem większości przedsięwzięć kulturalnych. To ona była adresatem zjawisk importowanych zza oceanu, to ona najmocniej się napompowywała kulturalnymi sukcesami Cracow Klezmer Band i to ona ciągle najbardziej boi się zarzutu antysemityzmu, który - jak chyba nigdzie na świecie - u nas przestał znaczyć tylko dyskryminację Żydów, a stał się symbolem braku ochoty na uginanie się przed ciężarem poczucia winy względem nich.
A przecież klasa średnia to przede wszystkim konsument, ktoś kto operuje w sferze 'must be', 'must have', 'must buy'. Więc gdy buduje się nową scenę muzyki ambitnej, o co najlepiej ją oprzeć? Jazz już raczej nie wystarczy, bo to z lekka już przebrzmiałe. Improwizacja? Ok, ale już przecież wiemy, z czym to się je. Jeśli się jednak zatopi te wartości w koszernym sosie, nagle okazuje się, że trudno się temu zjawisku oprzeć. Bo "żydowskie" musi znaczyć: "na pewno dobre".

"Otóż okazuje się, że prawie żadna firma w Polsce nie chce, aby jej logo, nazwa występowała w kontekście festiwalu kultury żydowskiej. Wystarczy spojrzeć na festiwale o podobnym profilu, jak te organizowane w Krakowie czy Warszawie, i zwrócić uwagę na to, kto figuruje tam jako sponsor czy mecenas. Albo są to fundacje zagraniczne, albo instytucje kultury – samorządowe czy rządowe. To nie przypadek. Nie zarzucam nikomu antysemityzmu, od tego jestem jak najdalszy, stwierdzam tylko, że następuje jakaś autocenzura potencjalnych sponsorów, a jeśli każdy z nich ma do wydania określoną kwotę i do wyboru kilka/kilkanaście festiwali, wybierze raczej bezpieczny, nie budzący kontrowersji, raczej rozrywkowy, taki jak Dolina Charlotty na przykład.".
Gdy czytam tę wypowiedź organizatora Tzadik Festival - Tomasza Konwenta, jakoś nie przekonuje mnie jego odżegnywanie się od zarzutu antysemityzmu. Dziwnie w tym akapicie pobrzmiewa mi wewnętrzna sprzeczność i przede wszystkim pretensja. A ja nie widzę powodu, aby akurat ta niszowa przecież dziedzina miała być traktowana ze szczególnymi względami. Posunę się wręcz do stwierdzenia, że już na to po prostu nie zasługuje. Poza tym uważam, że jeśli chodzi o potencjalnych mecenasów, należałoby ich szukać tam, gdzie kwestia promocji własnej kultury powinna być najważniejsza - czyli w Ambasadzie Izraela lub w Stowarzyszeniach Gmin Żydowskich.

Szczerze mówiąc, nie do końca wiem do kogo się w tym momencie zwracam. Czy mówiąc do Mikołaja Trzaski, Wacława Zimpla lub Raphaela Rogińskiego, mówię do Polaków, Żydów, czy polskich Żydów i co tak naprawdę to ostatnie wyrażenie oznacza? Dlatego zwrócę się do Was, artystów operujących w granicach RP. Naprawdę jest mnóstwo ciekawych zjawisk folklorystycznych poza muzyką klezmerską. Proszę Was zatem, spróbujcie wziąć na swoje barki misję wzbogacania naszego muzycznego uniwersum.

Marcin Kiciński

niedziela, 5 sierpnia 2012

The Beatles "White Album", 1968


John Lennon – śpiew, gitara prowadząca i rytmiczna, gitara basowa cztero- i sześciostrunowa, fortepian, fortepian elektryczny, organy Hammonda, fisharmonia, melotron, instrumenty perkusyjne (bębenek baskijski, marakasy, uderzanie w tylną ściankę gitary akustycznej, klaskanie, perkusja wokalna), harmonijka ustna, saksofon, gwizdanie, sample, efekty dźwiękowe
Paul McCartney – śpiew, gitara prowadząca i rytmiczna, gitara basowa cztero- i sześciostrunowa, fortepian, fortepian elektryczny, organy Hammonda, perkusja w "Back in the U.S.S.R." i "Dear Prudence", kotły i inne instrumenty perkusyjne (bębenek baskijski, klaskanie, perkusja wokalna), flet prosty, skrzydłówka, efekty dźwiękowe
George Harrison – śpiew, gitara prowadząca i rytmiczna, gitara basowa cztero- i sześciostrunowa, organy Hammonda, różne instrumenty perkusyjne (bębenek baskijski, dzwonek, klaskanie, perkusja wokalna), efekty dźwiękowe
Ringo Starr – perkusja i inne instrumenty perkusyjne (tamburyn, bongosy, talerze, marakasy, perkusja wokalna), śpiew w "Don't Pass Me By", fortepian elektryczny w "Don't Pass Me By", dzwonek w "Don't Pass Me By", podkład wokalny w "The Continuing Story of Bungalow Bill"

Rok wydania: 1968

Za wikipedią:
* W 1997 roku album The Beatles został uznany za dziesiątą najlepszą płytę w dziejach muzyki w konkursie "Music of Millennium"
* W 1998 roku Q Magazine umieścił go na 17 miejscu, a TV Network w 2003 umieściła go na 11 miejscu w analogicznych konkursach do poprzedniego.
* W 2003 został sklasyfikowany jako 10 z 500 najlepszych albumów muzycznych w konkursie organizowanym przez pismo Rolling Stone[1]
* Album zdobył 19 platynowych płyt w USA.

Zwariowałem? Chyba nie! Po prostu mam wrażenie, że w środowisku osób zainteresowanych muzyką artystyczną Beatlesi to bardziej królowie popu, zjawisko ultrakomercyjne i kojarzą się częściej z "Gib mir Deine Hand" i "She loves you, yeah yeah yeah" niż z tymi kilkoma płytami z końca drugiej połowy lat sześćdziesiątych, które w mojej ocenie stanowią o ich niebywałej wielkości artystycznej i, uwaga, uwaga, awangardowej.

piątek, 3 sierpnia 2012

Luciano Berio / Mike Patton / Ictus Ensemble "Laborintus II", Ipecac, 2012




Mike Patton - recytacja, śpiew
Ictus Ensemble - wykonanie
Luciano Berio - kompozycja


Wytwórnia: Ipecac Records
Rok wydania: 2012




Gdybym był 14-letnią siksą, siedziałbym pewnie teraz wpatrzony w plakat Mike'a i z rumieńcem na twarzy wspominał jego diabelskie wygłupy z poznańskiego koncertu Faith No More oraz swoje rozwrzeszczane reakcje na niego. Gdybym był ciut młodszy i bezdzietny, pewnie sam bym na tym koncercie wylądował, mimo że dość niedawno (rok? dwa lata temu?) widziałem ten reaktywowany, bądźmy szczerzy, średni muzycznie zespół w Pradze. Dlaczego zatem? Odpowiedź jest prosta - jestem fanem Mike'a Pattona. A ponieważ nie mam już siły na uczestniczenie w forach mu poświęconych, w koszulkach Fantomasa jakoś niekoniecznie mi do twarzy, a i na bycie grouppie zarówno ze względu na płeć, jak i wiek raczej nie mam szans - pozostaje jeden sposób na oddanie hołdu mojemu idolowi - bezgraniczny aplauz dla większości jego produkcji.

czwartek, 2 sierpnia 2012

środa, 20 czerwca 2012

The Thing & Neneh Cherry "The Cherry Thing", Smalltown Supersound, 2012


Mats Gustafsson - saksofony
Ingebrigt Haker-Flaten - bas
Paal Nilssen Love - dr
Neneh Cherry - wokal

Wytwórnia: Smalltown Supersound
Rok wydania: 2012




Wyobrażacie sobie pewnie, jak muszę być pobudzony tą płytą, skoro udało jej się wyrwać mnie z letargu. Owszem, jestem. Na wielu poziomach uważam ją za absolutne wydarzenie, cudowny precedens... I chociaż pewnie nic wielkiego z niego nie wyniknie, należy zwrócić uwagę, jak potężny potencjał w niej tkwi.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Koniec


Dałem sobie trochę czasu, dochodzę jednak do wniosku, że nie mam najmniejszych szans. To, że jednoczesne pojawienie się w moim życiu dwójki malutkich melomanów totalnie wywróci moje priorytety - oczywiście zakładałem, ale czy na Impropozycję czasu i sił starczy - chciałem sprawdzić. Zabrakło i brakować będzie. Dlatego zamiast stwarzać pozory sporadycznymi tekstami, chyba lepiej spauzować.
Zastanawiam się tylko, czy po tej, hipotetycznie około półrocznej, pauzie wrócę do Impropozycyjnych założeń. Biorąc pod uwagę występujące we mnie od dłuższego czasu (i wyrażane przecież w kilku ostatnich wywodach) wątpliwości co do kondycji współczesnego jazzu oraz ich nieustępliwy charakter, na ten moment raczej wątpię. Może to więc być moje, w tej dziedzinie, definitywne pożegnanie.
Dziękuję zatem wszystkim czytelnikom, komentatorom za ich na Impropozycji obecność oraz aktywność. Dziękuję wszystkim autorom Impropozycji, którzy wspierali ten niedoszły serwis muzyki improwizowanej swoim piórem, opiniami i informacjami. Dziękuję wszystkim muzykom i wytwórniom za podesłane płyty oraz organizatorom koncertów za ofiarowane wejściówki. Dziękuję wreszcie mojej ukochanej narzeczonej Asi za trud włożony w korygowanie większości tekstów na Impropozycji.

Marcin Kiciński

piątek, 9 marca 2012

LEO RECORDS - PREMIERY


STEFANO MANGIA / ADOLFO LA VOLPE / STEFANIA LADISA / ANGELO URSO
ULYSSES

Stefano Mangia (voice, alto sax) and
Adolfo La Volpe (guitars, harmonium, voice)
Stefania Ladisa (violin, voice)
Angelo Urso (bass, voice) 

SIMON NABATOV
SPINNING SONGS BY HERBIE NICHOLS

Simon Nabatov - solo Piano 

4TET - DIFFERENT SONG
STEP IN TO THE FUTURE

Yang Jing - pipa
Michel Wintsch - p
Banz Oester - b
Norbert Pfammatter - dr

LAPSLAP 
GRANITA 
Michael Edwards - ts, ss, laptop, midi wind controller 
Martin Parker - flugel horn, french horn, laptop 
Karin Schistek - p, clavia nord synth

niedziela, 4 marca 2012

Szilárd Mezei Vocal Ensemble "Fújj szél, Zenta, visshangozz szél", Not Two, 2012


Kinga Mezei - voc, Ervin Malina - b, Kornél Pápista - tuba, Milan Aleksić - p, Branislav Aksin - tb, Béla Burány - bs, ss, Péter Bede - ts, cla, Bogdan Ranković - as, bcla, Szilard Mezei - viola, István Csík - dr

Wytwórnia: Not Two
Rok wydania: 2012




Staram się śledzić poczynania Szilárda Mezeia od czasu poznania jego bardzo dobrej płyty pt. „Draught”. Kolejne wydawnictwa rzadko jednak wzbudzały moją ekscytację i chociaż zniechęcenie było już naprawdę blisko, w końcu pojawiła się petarda, doczekałem się. „Fújj szél, Zenta, visshangozz szél” jest genialna! Doskonała konceptualnie, rewelacyjnie skomponowana, świetnie zagrana i zaśpiewana.

wtorek, 28 lutego 2012

Xavier Charles / Terrie Ex “Addis”, Terp Records, 2011



Xavier Charles - clarinet
Terrie Ex - guitar

Wytwórnia: Terp Records
Rok wydania: 2011






Zespół The Ex przy okazji muzycznych wypraw do Etiopii zabiera ze sobą różnych znajomych muzyków. W 2009 zaprosili Silent Block - projekt, w którym Xavier Charles gra m.in. przy użyciu przedmiotów układanych na membranach głośników. Ten zestaw może być znany polskiej publiczności, bowiem Charles wykorzystywał go podczas koncertów z Robertem Piotrowiczem. Jednak Francuz gra także na klarnecie, m.in. w Corkestra Cora Fuhlera oraz trio z Johnem Butcherem i Axelem Dörnerem. Na “Addis” słyszymy go w duecie z gitarzystą Terriem Exem, ostatnim z założycieli, który do teraz udziela się w The Ex, który ma też na koncie albumy z Hanem Benninkiem i Abem Baarsem.
Równorzędnym partnerem dla klarnetu i gitary na “Addis” jest przestrzeń, w której duet improwizował i którą słychać bardzo dobrze (zwłaszcza na słuchawkach). Pomysł oczywiście nienowy, znany choćby z “Schwarzwaldfahrt” Brötzmanna i Benninka właśnie, czy “Danziger Straßenmusik” Trzaski z Olesiami, ale nadal przyjemny i intrygujący. Tym bardziej, że dźwięki otoczenia są nie tylko otoczką, ale też inspiracją dla muzyków. To pewnie po części zasługa tytułów, ale dzięki ich wskazaniom zastanawiam się na ile Charles wzorował się na klaksonie (“The Horn”) i ptasim świergocie (“The Bird”). Albo jak bardzo inspirowało dwójkę improwizatorów skrzypienie drzwi (“The Door”). Ten utwór to w ogóle jeden z najlepszych fragmentów płyty, bo w idealnych proporcjach łączy powtarzane struktury z ekspresyjnymi frazami. Zwłaszcza Ex celuje w lekko zmienianych repetycjach, choć jego gitara też potrafi zerwać się ze smyczy, żeby dogonić drapieżny klarnet Charlesa. Jednak równie ciekawe są silnie zredukowane momenty, gdy muzycy wycofują się tak bardzo, że wtapiają się w krajobraz, a ich instrumenty ujawniają swoje kameleońskie zdolności upodabniania się do otoczenia.

Piotr Tkacz

piątek, 24 lutego 2012

Dorota (Somló Dávid / Makkai Dániel / Porteleki Áron) "Dorota", S10 Records, 2011



Somló Dávid - guitar
Makkai Dániel - bass
Porteleki Áron - drums

Wytwórnia: S10 Records
Rok wydania: 2011





Znowu podłożę się wszystkim tym, którzy uważają, że Impropozycja nie istniałaby bez bloga Stefa, ale co mi tam. (http://freejazz-stef.blogspot.com/2012/01/dorota-dorota-2011-s10-records.html)
Po pierwsze zakładam, że propozycja ta mogła umknąć Waszej uwadze, a szkoda by było, żeby przeszła niezauważona, tym bardziej gdy można ją pobrać bezpośrednio ze strony zespołu i to w wersji WAV (http://dorota.hu/album) . Po drugie jakoś trudno mi się podpisać pod porównaniami użytymi przez autora tekstu - Anantha Krishnana. A po trzecie, szukając jakichkolwiek informacji, natknąłem się na nazwisko, które powyższemu recenzentowi spokojnie mogło nic nie mówić, a dla nas- Polaków- powinno mieć znaczenie, szczególnie gdy zespół otwarcie powołuje się na inspiracje wolnością kreacji i poetyckością lektury „Wojny polsko-ruskiej” Doroty Masłowskiej.
Rezultat tych inspiracji to zadziwiająca mieszanka stylistyczna czerpiąca bardzo swobodnie, a jednocześnie wyjątkowo spójnie z różnych avantrockowych przedsięwzięć ostatnich trzech dekad. Miejscami słychać folkowe zacięcie znane z Kletka Red czy Ne Zhdali Leonida Soybelmana, miejscami czuć atmosferę Shellaca, gdzie indziej sekcja wprowadza rytmikę znaną z Tortoise. Ale to nie wszystko. Są chwile, gdy gitarzysta próbuje odtworzyć brzmieniowo niesamowity klimat „Big Gundown” Zorna, by w innym utworze złożyć delikatny hołd Massacre. By postawić kropkę nad „i”, należy jeszcze wyłowić unowocześnioną wersję przyćpanych improwizacji Grateful Dead oraz utwór inspirowany „indiańskim” Tomahawkiem „Anonymous”.
Absolutną perełką jest utwór siódmy, w którym panowie wychodzą od swobodnego improwizowania, by z olbrzymim wyczuciem przejść do wywołującej dreszcz  kompozycji, jednocześnie prostej i niesamowicie przejmującej.
Muzyków charakteryzuje rzadka umiejętność grania rocka alternatywnego z niebywałym feelingiem, przez co zamiast bezładnego zlepku przeróżnych nawiązań dostajemy dojrzałą i bardzo konsekwentną formułę. Zupełnie rezygnują z indywidualnych eskapad, czy niepotrzebnego hałasowania na rzecz szukania miejsca na wtrącenie subtelnego zdobnictwa.
Słychać, że Węgrzy starają się przełożyć założenia najlepszego zespołowego freeimprovu na grunt muzyki avantrockowej i udaje im się to bez najmniejszych wątpliwości.

Marcin Kiciński


poniedziałek, 13 lutego 2012

Marc Hannaford / Tim Berne / Scott Tinkler / Simon Barker / Philip Rex "Ordinary Madness", 2012

Marc Hannaford - piano
Tim Berne - alto saxophone
Scott Tinkler - trumpet
Simon Barker - drums
Philip Rex - double bass 

niedziela, 12 lutego 2012

Tomek Chołoniewski "Un" Mathka, 2012 - posłuchajmy

środa, 8 lutego 2012

Koniec muzyki?


Musiałbym być durny, żeby wyskoczyć z taką tezą w sensie ogólnym. Ale już na płaszczyźnie jednostkowej, osobistej chyba mogę sobie pozwolić na drastyczne sądy?
Olśnienie pojawiło się wczoraj rano, gdy w skrzynce mailowej znalazłem poniższego maila od mojego przyjaciela J.D.:
„Zadecydowałem. Sprzedaję swoje płyty i sprzęt, aby rozpocząć życie od nowa. Zamówiłem już najnowszy model iRivera do odtwarzania plików i zaczynam tworzenie wirtualnej kolekcji od początku. Tym razem jednak żadnej nekrofilii - koniec z jazzem, rockiem, bluesem, soulem i całą resztą cmentarzyska historii muzyki.
Panowie, tego już nikt nie słucha, a ja mam dosyć uchodzenia za jakąś skamielinę, która słucha albo staroci, albo pojebanych dźwięków. Chcę, idąc na imprezę, móc włączyć swoją muzykę, być zrozumianym i móc pogadać o nowych odkryciach. Dziś prawie nikogo nie interesują dźwięki grane przez żywych muzyków na przedpotopowych instrumentach. I dobrze, bo gdyby świat miał stać w miejscu, to wszyscy słuchalibyśmy oper albo, co gorzej,
jakiegoś wiejskiego rzępolenia.
Dość stania w miejscu i udawania, że "kiedyś to się grało". Powiedzmy sobie szczerze - cała ta XX-wieczna muzyka dziś trąci myszką, o współczesnych epigonach i niestrudzonych emerytach nie wspominając. Dzisiejsza epoka otwiera przed muzykami możliwości, których kiedyś nie było i nowi, nieobciążeni przeszłością twórcy potrafią już z nich korzystać. Zamiast na nowo uczyć się miętolić przez długie lata te same instrumenty w celu produkcji tych samych dźwięków, twórczo wykorzystują nieprzebrane pokłady muzycznego kompostu zarejestrowane podczas kilkudziesięciu lat znojnej pracy dawnych muzycznych rzemieślników.
Tak Panowie, każdy możliwy dźwięk i każdy możliwy rytm zostały już zagrane i nagrane w nieprzebranej ilości kombinacji. Nie potrzebujemy więcej. To, czego nam potrzeba, to zdolnych operatorów, twórczych kompilatorów, genialnych inżynierów dźwięku, którzy otworzą przed nami nowe wrota percepcji. Tacy artyści już są wśród nas, komponują nową, świeżą muzykę, łącząc i nakładając na siebie nowo zaprogramowane dźwięki z tymi  z nieprzebranego zbioru archiwalnych nagrań. Ilość potencjalnych kombinacji jest oszałamiająca i nieograniczona ślamazarnymi, wytrenowanymi interakcjami pomiędzy spoconymi muzykami. To jest przyszłość muzyki, nadciągające królestwo Free(dom)-Music!
Nazwiska? Proszę bardzo: Ariel Pink, William Basinski, Oneohtrix Point Never, Danger Mouse, Gonjasufi, James Kirby, Girl Talk, Quasimoto albo Focus Group. A to tylko wierzchołek góry lodowej!
Jestem u progu nowej wspanialej muzycznej przygody! A Wy, retro-maniacy, czy starczy Wam odwagi na odcięcie kotwicy?”

Abstrahując od entuzjazmu, z jakim kolega J.D. podchodzi do wynalazków przyszłości, którego ja zupełnie nie podzielam, oraz tego, że nie znam ani jednego z wymienionych powyżej nazwisk, ostatnie pytanie, które zadał, kazało mi - paradoksalnie - zastanowić się nad jego odwrotnością. Czy skoro to, co tu i teraz, ciągle jakoś mi kuleje, prorokowane programowanie emocji jakoś mi nie w smak, a ich kompletny brak też jest trudny do zaakceptowania, czy jestem w stanie odciąć się od tego, co nowe i skupić głównie na tym, co było?
Prawda jest taka, że im intensywniej śledzę to, co dzieje się aktualnie w muzyce jazzowej, tym częściej i mocniej przeżywam to, co znajduję, grzebiąc w historii tego gatunku. Dziś, jadąc samochodem, słuchałem kolejnej nowości - Cartel Carnage „Incorporated”. „Zaczęło się dobrze” – pomyślałem. „Fajnie nawiązują do Doctor Nerve” – przeszło mi przez myśl, „o! a to brzmi trochę jak Lost Tribe” - skojarzyłem… Po około dwudziestu minutach mój kciuk zupełnie bezwiednie znalazł się na gałce sterującej odtwarzacza. „Następny folder” – przełączyłem. I oto Dizzy Reese „Asia Minor”: „Kurwa, co za ulga” – odetchnąłem. Wtedy to do mnie dotarło. Od dłuższego czasu toczę wewnętrzną walkę z „utylitarnym” (bo chyba głównie na potrzeby tego bloga) poznawaniem muzyki aktualnej,  bo odbywa się ono kosztem dźwięków, które faktycznie mnie cieszą. Ostatnio łza mi się zakręciła przy „Nokturnach” Chopina, dlaczego zatem tak mało słucham muzyki klasycznej? W ten weekend, po wybornej whiskey, trzepałem łbem przy dźwiękach starego, dobrego Deep Purple. „No No No!” - śpiewałem. Sentyment podgrzewał mi łepetynę, aż się dymiło. Dlaczego zatem tak rzadko odgrzewam tego kotleta, który, jak widać, ciągle mi smakuje? Mam wrażenie, że moment w percepcji muzyki, który charakteryzuje się tym, że więcej znajduję wartościowych („dla mnie” - należy dodać) rzeczy w przeszłości niż w teraźniejszości, przy jednoczesnym olbrzymim sceptycyzmie, co do rozwoju nowych form wyrazu, można określić osiągnięciem granicy muzyki – dotarciem do jej końca (albo może raczej mojego w niej końca). Cóż jednak z tego, jeśli jednocześnie spojrzenie wstecz jest niczym poszukiwanie punktu, w którym kończy się widnokrąg? Nawet jeśli wydaje nam się, że to tam, tam za tą ostatnią górą, wiadomo przecież, że za nią ciągle jest jeszcze niesamowita i zróżnicowana przestrzeń.
W opublikowanym na łamach Jazzpressu wywiadzie Maćka Nowotnego z Wacławem Zimplem znalazłem taką oto wypowiedź tego muzyka, którą mnie w pełni przekonuje:
„Myślę, że pierwiastek intelektualny zawładnął w dużej mierze sztuką, nadając wartość głównie rzeczom nowym. Muszę przyznać, że nowości najmniej mnie interesują. Zgadzam się z Lutosławskim, który powiedział, że to, co w sztuce nowe, jest tym, co się najszybciej starzeje. Pojęcie awangardy nastręcza dużo problemów i często odciąga od meritum. Myślę, że zachwiała się proporcja pomiędzy wyrażaniem treści w sztuce, a nowymi środkami wyrazu. Mam wrażenie, że w większości środowisk twórczych właśnie nowe środki wyrazu stają się istotą, a nie treść.”
Problem jednak w tym, że to nasze współdzielone przekonanie każe mi odwrócić od tego, co ma mi do zaoferowania W.Z. i na spokojnie, ponownie przesłuchać to wszystko, co niedostatecznie poznałem w wydaniu J.C., O.C., D.C., D.G., C.P., A.H., A.A., J.M., C.M., D.E., B.M., M.D., J.G., J.H., L.M., M.R., A.B., R.K., Y.L., … Można wymieniać i wymieniać, a to przecież tylko jazz…

Marcin Kiciński

wtorek, 7 lutego 2012

Premiera - Oleś Brothers with Theo Jörgensmann & Christopher Dell - Fragment & Moments

niedziela, 5 lutego 2012

Moje podsumowanie roku 2011 dla serwisu El Intruso

Kilka dni temu serwis El Intruso ogłosił wyniki podsumowania roku 2011. To drugi raz, kiedy dostałem zaproszenie do tej zabawy i jeśli nic się w mojej głowie nie zmieni, prawdopodobnie ostatnie, na które odpowiedziałem. Już podczas wysyłania swoich typów, miałem bowiem poważne obawy, co do sensowności takiego plebiscytu, które po zderzeniu z wynikami zamieniły się w pewność, co do jego braku. Mamy tu do czynienia z zestawieniem powstałym na podstawie opinii krytyków (włączając mnie, oczywiście), którzy w znacznej mierze rozmijają się między sobą, nie tylko poprzez różnice w subiektywnej ocenie, co w znacznym stopniu ze względu na mały zbiór wspólny przesłuchanych płyt. Abstrahując od tego, czy możliwe jest całoroczne ogarnięcie tej, jakże płodnej, sceny współczesnego jazzu, zbudowanie sensownego podsumowania musiałoby się odbywać w oparciu o płyty do takiego podsumowania zgłaszane już od początku roku i dystrybuowane między wybranych krytyków tak, aby wszyscy mieli wspólną bazę dla późniejszego wyróżniania. Takie muzyczne Oscary.
Sensowne czy nie, podsumowanie jest (może powinniśmy to wzorem Mariusza Hermy nazywać po prostu "Podpowiedziami 2011"), a ponieważ El Intruso nie daje możliwości argumentowania, a Impropozycja tak - tam gdzie wybór albumu / muzyka nie jest podparty recenzją, pozwolę sobie na kilka słów wyjaśnienia.

Muzyk roku: 

Pewnie zastanawiacie według jakiego klucza będę wyróżniał. Otóż jest on bardzo prosty: według liczby płyt dobrych i bardzo dobrych w stosunku do wszystkich wydanych w roku 2011 autorstwa lub przy udziale danego muzyka.

1. Thomas Heberer.
W taki sposób licząc, skuteczność Heberera jest niesamowita - dwa albumy nagrane w 2011 z udziałem tego trębacza:
Thomas Heberer's Clarino "Klippe", Clean Feed
Joe Hertenstein 4tet "Polylemma", Red Toucan
są bardzo dobre i warte rekomendacji. Szczególnie "Klippe" z ciążeniem ku kameralistyce przypadła mi do gustu. Momentami, estetycznie ten album kojarzył mi się ze świetną "hatologią" - François Raulin Trio "Trois Plans Sur La Comète" z 2002 roku. Ostatnio rzadko tak się grywa.

2. Aram Shelton
Aram Shelton Arrive (Jason Roebke, Jason Adasiewicz, Tim Daisy) "There Was..., Clean Feed
Aram Shelton/ Kjell Nordeson "Incline", Singlespeedmusic

Darren Johnston "Cylinder", Clean Feed

Dwa pierwsze bardzo dobre, a i do poznania trzeciego raczej bym zachęcał. Dwa gole i asysta. Takiej skuteczności nie powstydziłby się nawet Christiano Ronaldo.

3. Andrzej Przybielski
Andrzej Przybielski with Oleś Brothers "De Profundis", Fenommedia
Andrzej Przybielski / Yuriy Ovsyannikov / Nadolny Grzegorz / Daroń Grzegorz "Sesja Open", MOKB

Debiut roku (pojedynczy instrumentalista):

Miałem spore problemy w tym zakresie - strasznie mało debiutantów wpadło mi w ręce.
1. Susana Santos Silva
(Nawet nie jestem pewien, czy był to jej wydawniczy debiut)

2. Robert Kusiolek
Płyta "Nuntium", raczej średnio udana, ale obrany kierunek na pewno właściwy - instrument rzadki i pożądany, youtube'owe publikacje duetów (m.in.z Wójcińskim  i Postaremczakiem) - bardzo obiecujące.

Grupa Roku
1. Levity
Levity (Jacek Kita, Piotr Domagalski, Jerzy Rogiewicz) "Afternoon Delights", Lado ABC

2. Scoolptures
Scoolptures (Nicola Negrini / Achille Succi / Philippe "Pipon" Garcia / Antonio Della Marina) "White Sickness", Leo Records

3. Swedish Azz
Swedish Azz [Mats Gustafsson / Per-Ake Holmlander / Kjell Nordeson / Dieb13 / Erik Carlsson] "Azz Appeal"
Gustafssona zawsze będę miał na oku i choć w tym roku zdarzyły mu się wpadki, LP Swedish Azz jest moim zdaniem jednym z najjaśniejszych punktów w całej jego karierze.

Debiut roku (grupa)
Lama
Lama "Oneiros" z Clean Feedu wypełniła w zeszłym roku lukę, którą pozostawiło po sobie Aeroplane Trio - komunikatywny, pomysłowy jazz z pogranicza gatunków w intelektualnej, wycyzelowanej a jednocześnie lekkiej formie.


Album roku

Levity (Jacek Kita, Piotr Domagalski, Jerzy Rogiewicz) "Afternoon Delights", Lado ABC
Swedish Azz (Mats Gustafsson / Per Ake Holmlander / Kjell Nordeson / Dieb13 / Erik Carlson) "Azz Appeal" Not Two Records

Kompozytor roku

Mało się ostatnio komponuje, dlatego każdy przejaw bardziej rozbudowanego konceptu kompozycyjnego zasługuje na wyróżnienie.
 

1. Matana Roberts
Matana Roberts "Coin Coin Chapter One: Gens de Couleur Libres", Constellation Records

2. Lisa Mezzacappa
Lisa Mezzacappa / Nightshade "Cosmic Rift" Leo Records

Perkusista

1. Zlatko Kaucic
Obie płyty dla Not Two: "Emigrants" oraz duet z Evanem Parkerem "Round about one o'clock" wyraźnie pokazują, że perkusjonalista ten zasługuje na znacznie większą uwagę.

2. Kjell Nordeson
Za współpracę z Sheltonem, Johnstonem i Swedish Azz.

Bas

1. Pascal Niggenkemper
Kolega Heberera - doskonały basista podtrzymujący tradycję europejskiego basu spod znaku Dietera Manderscheida czy Bruno Chevillona.

2. Mark Dresser
Każdą z poznanych trzech poniższych płyt przesłuchiwałem z olbrzymią przyjemnością i nie ma co ukrywać, była to głównie zasługa Marka Dressera
Bobby Bradford, Mark Dresser, Glenn Ferris "Live In La" Clean Feed
Trio M (Myra Melford, Mark Dresser, Matt Wilson) "The Guest House" Enja
Jen Shyu / Mark Dresser "Synastry" Pi Recordings


3. Liza Mezzacappa
Lisa Mezzacappa / Nightshade "Cosmic Rift" Leo Records
Darren Johnston "Cylinder", Clean Feed

Klawisze
Jacek Kita
Za przełamanie melodyczno-harmonicznego charakteru instrumentu i wykorzystanie go do zbudowania niespotykanego, wielobarwnego klimatu.
Levity (Jacek Kita, Piotr Domagalski, Jerzy Rogiewicz) "Afternoon Delights", Lado ABC

Saksofon
1. Aram Shelton
Za konsekwentne rozwijanie się w ramach stworzonego przez siebie unikatowego, lirycznego języka.


2. Colin Stetson
Colin Stetson "New History Warfare vol.2: Judges", Constellation Records

Trąbka / Kornet
Thomas Heberer
Andrzej Przybielski
Susana Santos Silva

Pewnie natychmiast zaskakuje nieobecność Petera Evansa - faktycznie chyba przesadziłem. Nie znałem wtedy jednak doskonałego albumu "Beyond Primitive and Civilized", który ustawia Evansa bardzo wysoko w rankingu, a przyznać muszę, że jednocześnie nie podzielam hiperentuzjazmu wokół sporej części owoców pracy tego, skądinąd pracowitego, muzyka.

Klarnet
Joachim Badenhorst
Kolejny kolega Heberera.

Nie ma Wacława Zimpla? Nie ma! Głównie ze względu na instrumentalny regres ostatniej Hery względem debiutu. Warto jednak docenić Reed Trio [Ken Vandermark / Mikołaj Trzaska / Wacław Zimpel] "Last Train to the First Station", 1 Kilogram Records.

Puzon
1. Johannes Bauer
Volume (Mikołaj Trzaska / Johannes Bauer / Peter Friis Nielsen / Peter Ole Jorgensen) "Tungt Vand", Ninth Wolrd
Kris Wanders Outfit (Johannes Bauer / Mark Sanders / Peter Jacquemyn) "In Remembrence of the Human Race", Not Two


2. Samuel Blaser
Kliknijcie sobie recenzję Macieja Karłowskiego na Jazzarium płyty "Consort In Motion" pod którą podpisuję się wszystkimi kończynami.

Wibrafon
Jason Adasiewicz
Aram Shelton Arrive (Jason Roebke, Jason Adasiewicz, Tim Daisy) "There Was..., Clean Feed 
Na uwagę zasługuje także album jego trio: Jason Adasiewicz's Sun Rooms "Spacer" z Delmarku

Kobiecy wokal
Carla Kihlstedt
Prawda jest taka, że w ogóle nie powinienem się wypowiadać w kwestii kobiecego wokalu. Znam potwornie mało śpiewaczek. Carlę jednak ubóstwiam.

Wytwórnia roku 
Multikulti
To był dobry rok poznańskiej wytwórni. Z wyjątkiem niezrozumiałego wybryku, jakim był Tfaruk "Love Communication", oraz niepotrzebnego, kolejnego duetu Vandermark/Daisy, po większość tytułów można lub należy sięgnąć. Na pewno trzeba posłuchać:
Fred Lonberg-Holm / Piotr Mełech “Coarse Day”
Ken Vandermark / Predella Group "Strade de'Acqua / Roads of Water"

Constellation Records
Dziwna to wytwórnia, która nie zamyka się w ramach określonej niszy, serwując szeroko pojętą wielogatunkową muzykę alternatywną. Obie zeszłoroczne, około jazzowe pozycje są jednak płytami, których pominięcie jest zrobieniem sobie krzywdy.
Colin Stetson "New History Warfare vol.2: Judges", Constellation Records
Matana Roberts "Coin Coin Chapter One: Gens de Couleur Libres", Constellation Records 

Not Two
Niezły bilans. Polecam:
Swedish Azz (Mats Gustafsson / Per Ake Holmlander / Kjell Nordeson / Dieb13 / Erik Carlson) "Azz Appeal" Not Two Records
Avram Fefer / Eric Revis / Chad Taylor "Eliyahu", Not Two
Kris Wanders Outfit (Johannes Bauer / Mark Sanders / Peter Jacquemyn) "In Remembrence of the Human Race", Not Two
The Fonda/Stevens Group Trio + 2 "Live in Katowice"
Evan Parker, Zlatko Kaučič "Round About One O'clock"

Little Worlds "Book One" - warto posłuchać!

Co prawda nie znam "Mikrokosmosu" w oryginale, ale nawiązanie do Bartoka wydaje się być dość czytelne, a całość brzmi na prawdę dobrze.

wtorek, 31 stycznia 2012

Tonbruket (Dan Berglund, Johan Lindström , Martin Hederos, Andreas Werliin) "Dig It To The End", ACT 2011


Dan Berglund  - b
Johan Lindström - g, lap- and pedalsteel
Martin Hederos - p, pumporgan, keyb, violin
Andreas Werliin - dr, perc

Wytwórnia: ACT
Rok wydania: 2011





Jest to jedna z tych płyt, po której przesłuchaniu od razu wiedziałem, że będę chciał ją polecić. I chociaż regularnie do niej wracałem, za każdym razem, gdy miałem już usiąść do komputera, pojawiało się wahanie. Bo wiem, co mi się w niej podoba, co smyra mój ośrodek przyjemności i obawiam się, że niewielu z Was - drogich czytelników i czytelniczek Impropozycji może moją radość podzielić. Chodzi bowiem o sentyment do muzyki, której słuchałem jako nastolatek i która dostarczała mi pierwszych prawdziwych uniesień, a która znajduje się w świecie raczej dość odległym estetycznie względem pojawiających na Impropozycji przykładów: jest to mianowicie sentyment do starego rocka.
Słuchanie tej płyty przypomina zabawę w kalambury. Większość kompozycji uruchamia skojarzenia. Raz słyszę gitarę i frazę niczym żywcem wyjętą z płyt Led Zeppelin, innym razem motyw i nastrój Pink Floyd, czasem zaś zabrzmi Hammond, którego nie powstydziłby się żaden z trzepiących długimi piórami wirtuozów tego instrumentu z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. I nie znaczy to wcale, że jest to płyta rockowa, choć trudno byłoby ją umieścić i w jazzowej działce. Sporo miejsca zajmują fragmenty w lekko frisellowskim klimacie - gitara nabiera tych samych country’owych smaczków. Najważniejszą zaletą jest lekkość „Dig It To The End”. Kompozycje są mocno zróżnicowane, zarówno pod względem stylistycznym jak i dynamicznym, udało się jednak utrzymać ten sam klimat. Obojętnie, czy Tonbruket zabiera nas w easylisteningową przestrzeń podobną do tego, co znamy z twórczości Combustible Edison, czy też buduje aranżację, która mogłaby spokojnie stanowić akompaniament dla wokalu Waitsa i - co najlepsze - bez względu na to,  czy przejścia między stylami są płynne, czy też drastyczne, nie ma efektu nachalności czy chaotyczności – wręcz przeciwnie: wyraźnie słychać dobitne i pewne siebie realizowanie dobrze przemyślanej i z detalami rozpisanej kompozycji.
Na płytę natrafiłem przeglądając dyskografię nowego bębniarza współpracującego z Fire! Matsa Gustafssona – Andreasa Werliina. Nie tylko on jest jednak ozdobą tej płyty (właściwie to jest on nawet mniej wyróżniającym się, aczkolwiek bardzo rzetelnie wypełniającym swoją funkcję, ogniwem). Za jej wyjątkową elastyczność stylistyczną odpowiadają głównie gitarzysta Johan Lindström i klawiszowiec Martin Hederos, z łatwością zmieniający zarówno brzmienia instrumentów, jak i charakter swoich solówek. Lider zespołu, Dan Berglund, swoje walory instrumentalne objawia głównie w bardziej wyciszonych fragmentach, gdzie pozwala sobie na więcej indywidualizmu. Większą część czasu zajmuje mu jednak, jak na „rockmana” przystało, budowanie z Werliinem stabilnej, silnej, rytmicznej podstawy.

Marcin Kiciński

czwartek, 26 stycznia 2012

Nowość, wznowienie i free download wytwórni Bruce's Fingers

Pominięta przeze mnie nowość wytwórni Engine!

Premiera nowej polskiej niezależnej wytwórnii - Export Label

wtorek, 24 stycznia 2012

LEO RECORDS - NOWOŚCI



BASS X 3
TRANSATLANTIC

Gebhard Ullmann – bcla, bass flute
Chris Dahlgren – b, objects
Clayton Thomas – b, objects

ANDREA BUFFA / CARLO ACTIS DATO / FIORENZO BODRATO / DARIO MAZZUCCO
30 YEARS ISLAND

Andrea Buffa – as, ts, bcla
Carlo Actis Dato – ts, bs, bcla
Fiorenzo Bodrato – b, cello
Dario Mazzucco - dr

FRANCOIS CARRIER / MICHEL LAMBERT / ALEXEY LAPIN
IN MOTION

Francois Carrier - as
Michel Lambert - dr
Alexey Lapin - p

THE CLARINET TRIO
4

Gebhard Ullmann - bcla
Jurgen Kupke - cla
Michael Thieke – acla, cla

IVO PERELMAN / JOE MORRIS / GERALD CLEAVER
FAMILY TIES

Ivo Perelman – ts, kazoo, mouthpiece
Joe Morris - b
Gerald Cleaver – dr

ANTO PETT / BART VAN ROSMALEN
PLAYWORK

Anto Pett – p, prepared piano
Bart van Rosmalen - cello

SWEDISH MOBILIA
KNIFE, FORK AND SPOON

Andrea Bolzoni – g + live electronics
Dario Miranda – b + live electronics
Daniele Frati – dr, perc

MATTHIAS ZIEGLER
LA RUSNA; MUSIC FOR FLUTES

Matthias Ziegler – afl, bfl, contrabass fl

środa, 18 stycznia 2012

Maarten Altena "Cities & Streets", HatArt, 1991 - czyli bardziej pretekst niż recenzja

Michael Moore - as, cla, bcla
Michael Vatcher - perc
Michiel Scheen - p
Peter Van Bergen - ts, bcla
Wolter Wierbos - tb
Marc Charig - tp, alto horn
Christel Postma - viol
Maarten Altena - b

Wytwórnia: HatArt
Rok wydania: 1991



Wydaje mi się, że każdy dysponuje raptem kilkoma, góra kilkunastoma płytami, które realnie wywróciły jego muzyczny światopogląd. W moim przypadku jedną z nich jest właśnie „Cities & Streets” holenderskiego kontrabasisty, choć dla mnie głównie kompozytora – Maartena Alteny. Prawdopodobnie postać ta częściej jest kojarzona jako instrumentalista – improwizator ze względu na to, że był filarem powstawania sceny freeimprov, zasilając tak szlachetne i ważne projekty, jak ICP Orchestra, Willem Breuker Kollektief czy baileyowskie Company, dla mnie jednak na zawsze pozostanie osobą, która zbudowała wzór swego rodzaju współczesnego trzeciego nurtu, strukturalnej improwizacji czy modern composition i ani Braxton, ani nawet Barry Guy go z tego podium zrzucić nie może. Kluczem jest chyba balans między realną kompozycją (piszę realną, aby zbudować opozycję wobec wszelkiego rodzaju przejawów nowatorskiej kompozycji, w postaci interpretowanych układów graficznych itp.) a swobodą zaangażowanych muzyków. Pod bacznym okiem Alteny, a raczej pod wpływem rzetelnej partytury, mogą oni prezentować swoją indywidualność w bardzo, ale to bardzo ograniczonym zakresie. Nie znaczy to jednak, że ogranicza się ich inwencję, raczej wystawia się ją na próbę, wskazując pewne doprecyzowane kanały, którymi może się ona poruszać. Altena autorytarnie ogarnia wszystkie te kanały, budując w ten sposób doskonały system powiązań zarówno melodycznych, jak i brzmieniowych – nie ma bowiem wielu płyt, na których z taką świadomością angażuje się zaawansowaną sonorystykę.
Tu rządzi kompozycja i przyznam szczerze, że zawsze gdy wracam do tej płyty, zastanawiam się nad opozycją intencja – intuicja, w której - mam wrażenie - od ostatniej dekady prym wiedzie raczej ta druga. Dziwne jest to tym bardziej, że przecież wolnościową rewoltę, której pochodną jest ruch wolnej improwizacji, powinniśmy uznać za zakończoną. Żyjemy w czasach skrajnie intelektualnych, dlaczego zatem w muzyce zaangażowanej tak często intencja, przejawiająca się w „realnej kompozycji”, jest traktowana marginalnie? Dlaczego muzycy, zazwyczaj wykształceni systemowo – a zatem w oparciu o background wszelkich zdobyczy kompozycyjnych, w finale uciekają od zdobytych doświadczeń i unikają pola niejako im przypisanego?
Oczywiście nie jest to odejście kompletne. Na scenie holenderskiej istnieją postaci regularnie wracające do swojej tradycji, płyty Michiela Braama już dwukrotnie starałem się na Impropozycji zasugerować. Predella Group Vandermarka też udanie zmaga się z tą materią. Nawet na naszym rodzimym podwórku pojawiła się ostatnio próba przypomnienia colemanowskiej koncepcji z „Chappaqua Suite”: na płycie Piotra Damasiewicza „Hadrony”, o której w dość wyczerpujący sposób pisze Adam Domagała na swoim blogu. Nie zmienia to faktu, że jest to koncepcja, po którą w środowisku tak zwanego współczesnego, kreatywnego jazzu, sięga się bardzo rzadko.
A szkoda, bo prawdę mówiąc, o ile coraz częściej odczuwam przesyt bezgraniczną instrumentalną wolnością, która sprowadza się do kolejnych zestawień jednego pana z drugim panem – nierzadko po raz pierwszy, a mimo to przewidywalnych, tak w świecie modern composition o jazzowej proweniencji jest wielka dziura, którą można ciągle wypełniać.

Marcin Kiciński

wtorek, 17 stycznia 2012

Aram Shelton Arrive (Jason Roebke, Jason Adasiewicz, Tim Daisy) "There Was..." Clean Feed, 2011


Aram Shelton - as
Jason Roebke - b
Jason Adasiewicz - vib
Tim Daisy - dr

Wytwórnia: Clean Feed
Rok wydania: 2011





Długo zbierałem się do napisania o tej płycie, mimo że jest ona jednym z nielicznych tegorocznych wydawnictw, do którego wracam regularnie i z niesłabnącym zachwytem. Shelton zwrócił moją uwagę swoim unikalnym, bardzo lirycznym językiem już w trio Dragons 1976. O ile jednak tamten zespół miał lekko „garażowy” charakter, tak kwartet Arrive tchnie dojrzałością i dopracowanym brzmieniem. Wyraźnie słychać także, że muzyk ten rozwinął się kompozycyjnie. Prostota i melodyjność tematów, uzupełniona nienachalnymi zwrotami dynamiki, pozostawia dużo miejsca dla swobodnej wypowiedzi zarówno samego lidera, jak i pozostałych członków zespołu. Nie ma tu żadnych napięć, raczej skupiona współpraca, która udaje się zazwyczaj, gdy zebraną grupkę osób cechuje podobna, w tym wypadku dość złożona osobowość. Przeważa liryczna zaduma, która chwilami przeradza się w lekko freejazzowe partie. Moją uwagę zwraca wibrafonista Jason Adasiewicz, który ze swojego - do niedawna uważanego przeze mnie za bezduszny (do czasu zanurzenia się w cudowny świat Bobby Hutchersona czy Walta Dickersona) - instrumentu potrafi z odpowiednią delikatnością wydobyć partie, decydujące w głównej mierze o onirycznym charakterze większości kompozycji, spośród których wyróżnia sie utwór „Frosted” - zachwycająca ballada, łącząca cudowne wybrzmiewanie instrumentów z lekką, melancholijną melodią.
Na „There Was…”  doskonale pracuje sekcja. Pamiętam swój zachwyt nad Timem Daisy, gdy wraz ze swoim pojawieniem się w szeregach Vandermark 5 wniósł sporo brzmieniowej lekkości i inwencji. Od tego czasu pojawiło się wiele płyt z jego udziałem, płyt lepszych i gorszych, i po czasie zacząłem odnosić wrażenie, że powoli bębniarz ten popada w słyszalną, niestety, rutynę. Wyjątkiem była jego współpraca Sheltonem i tym razem również nie zawodzi. Już dawno nie słyszałem go w takiej formie, mimo że porusza się tu w bardzo stonowanych rejestrach. Jason Roebke może niczym nie zaskakuje, ale jest to też muzyk, którego najmniej znam. Na pewno jednak dobrze się wkomponowuje w obraną stylistykę i uzupełnia zespół dość oszczędnym, lecz bardzo trafionym basem.
„There Was…” jest płytą szczególną - mimo że w kilku miejscach wyraźnie nawiązuje do klasycznych rozwiązań,  to robi to w sposób intelektualnie i emocjonalnie koherentny z teraźniejszością. Wyraźnie słyszalny sentyment nie wyraża tęsknoty za czymś konkretnym, przez co bardziej stanowi deklarację własnego umiejscowienia we współczesności, opartego na zrozumianym i zaakceptowanym niedopasowaniu.

Marcin Kiciński
P.S. Warto zwrócić uwagę na pozostałe tegoroczne płyty Sheltona i z jego udziałem– duet z Kjellem Nordesonem „Incline” (Singlespeed Music), a także album „gwiazdorskiego” kwartetu Darrena Johnstona „Cylinder”, nagrany dla Clean Feedu.


wtorek, 10 stycznia 2012

Na Alexa Warda warto zwrócić uwagę!

piątek, 6 stycznia 2012

Bruno Tocanne "4 new Dreams" - posłuchajmy!

Intensywność w jazzie, czyli dlaczego ja nie wierzę.

Wbrew liczbie komentarzy pod poniższą recenzją najnowszej Hery, tekst nie pozostał bez echa. Osoba, z której zdaniem się liczę, dała mi do zrozumienia, że po pierwsze pisanie recenzji głównie w odpowiedzi na czyjś nadmierny poklask jest niepotrzebne, a po drugie - że snucie domysłów na temat świadomości lub nieświadomości muzycznej autorów płyty oraz stopnia inspiracji i fascynacji twórczością innych jest także nie na miejscu, ponieważ w przypadku błędu wychodzi się po prostu na idiotę.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Hera „Where My Complete Beloved Is”, Multikulti, 2011


Wacław Zimpel: cla, bcla, harmonium, tarogato
Paweł Postaremczak: ss, ts, piano
Ksawery Wójciński: double bass
Paweł Szpura: dr, perc
+ Maniucha Bikont: voice, Sara: tampura

Wytwórnia: Multikulti
Rok wydania: 2011



Jak wiecie, rzadko piszę negatywne recenzje, a już najrzadziej znajduję czas dla płyt trzygwiazdkowych. Niestety, gdy jestem świadkiem zbiorowej euforii dotyczącej określonego albumu, którego nie cenię za wysoko, zazwyczaj pojawia się we mnie obsesyjna potrzeba wyrażenia własnej opinii, wprowadzającej stosowną korektę. Jakby coś mi kazało krzyknąć „ej, opamiętajcie się ludzie!”. Jest to oczywiście idiotyczne do kwadratu i mogłoby spokojnie być potraktowane jako kompulsja pt. „musi gnojek wsadzić kij w mrowisko”, pytanie tylko, czy ja mam jakiś kij i gdzie do cholery jest to mrowisko?

niedziela, 1 stycznia 2012

Ehran Elisha & Roy Campbell "Watching Cartoons With Eddie", Outnow Recordings, 2011



Ehran Elisha - dr
Roy Campbell - tp

Wytwórnia: Outnow Recordings
Rok wydania: 2011






Duet perkusisty z trębaczem to w szeroko rozumianej muzyce jazzowej zjawisko znane od wielu dekad. Przeważnie są to projekty o charakterze nowatorskim, eksperymenty mniej lub bardziej udane, improwizacje niejednokrotnie doprowadzone do granic komunikatywności, próby wprowadzenia innowacji brzmieniowych, zabawa z formą i tym podobne. Rzadko zdarza się, aby w tak skromnym składzie, w sposób tak bezpośredni, muzycy nawiązywali do tradycji. W „Watching Cartoons With Eddzie” zabieg ten dokonany został bez wątpienia celowo – mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju „ku pamięci”, przede wszystkim ku pamięci Edwarda Blackwella i Donalda Cherrego (jednoznaczne skojarzenie z „Mu” tychże autorów samo się narzuca). Początek tytułowej kompozycji spokojnie mógłby znaleźć się na którejś z płyt The Ornette Coleman Quartet z lat sześćdziesiątych. Ehran fantastycznie wchodzi w rytmikę i styl blackwelowski, a Roy - z właściwą sobie pomysłowością -dowcipem oraz inwencją buduje kunsztowną melodykę wykrojoną iście z Cherrego. Nie oznacza to jednak, aby muzycy zatracali własną osobowość twórczą, wręcz przeciwnie: Campbell pozostaje Campbellem, a Elisha brzmi jak Elisha, wszak umiejętność świadomego korzystania z dorobku dawnych mistrzów niejednokrotnie znamionuje możliwość pojawienia się nowych jakości. Kolejnym „in memory” na tej płycie jest najdłuższa, trwająca przeszło siedemnaście minut kompozycja Campbella, która tak w stylistyce, jak i bezpośrednio w tytule ( brzmi on: For BD ) nawiązuje do postaci wybitnego, nieodżałowanego trębacza Billa Dixona. Subtelna i pełna liryzmu kompozycja, w której perkusista świetnie buduje delikatne tła dźwiękowe, wyraźnie odchodząc od stylistyki Blackwella w kierunku wyważonego stylu Maxa Roach'a. Campbell jest wspaniały: liryczny i chropawy, delikatny i precyzyjny, czuć w tym numerze wielkie skupienie i wdzięczność. W ogóle cała płyta przesycona jest atmosferą refleksyjności i zadumy, szczególnie dwa ostatnie numery: przedostatni, gdzie Roy sięga po flet i komentarz staje się zbędny... oraz October - pełna nostalgii modlitwa. Nie oznacza to jednak, iż przygniecie nas nadmiar patosu – tutaj w ogóle nie ma patosu, nadęcia czy pretensjonalności, jest za to wiele dowcipu, lekkości i poezji. Są jeszcze na tej płycie co najmniej dwa „ku pamięci”: podwójna kompozycja Elisha, poświęcona niejakiej Maxine Greene oraz wspólna kompozycja dedykowana Dizzy Gillespiemu i Maxowi Roach, utrzymana oczywiście w stylistyce be-bopu. Kapitalna płyta. Słuchać, słuchać i jeszcze raz słuchać!

Andrzej Podgórski