Muszę przyznać, że na ten koncert jechałem równie rozentuzjazmowany, co pełen obaw. Z jednej strony byłem pewien, że pianista Keith Jarrett, którego uważam za największego geniusza w dziejach jazzu, wraz ze swoimi starymi kompanami – kontrabasistą Garym Peacockiem i perkusistą Jackiem De Johnette’m – zagrają niezapomniany koncert. Ale doskonale wiedziałem też, jak humorzastym artystą jest Mistrz, czemu dał wyraz na wiosnę podczas krótkiego solowego tournee po Stanach Zjednoczonych, w czasie którego przeprowadził istną krucjatę przeciwko kaszlącym słuchaczom. Niepewność była tym większa, że miał to być mój pierwszy koncert Jarretta. W warszawskim koncercie tria z 2003 roku nie uczestniczyłem, a wtedy jeszcze nie wiedziałem o problemach zdrowotnych lidera – muzyk cierpi na Syndrom Chronicznego Zmęczenia – i o wynikającej z nich przykrej ewentualności, że każdy występ Jarretta może być jego ostatnim. Nie ukrywam zatem, że do Baden-Baden udałem się w nadziei na koncert życia. Podróży towarzyszyły jednak pytania: czy do koncertu w ogóle dojdzie, czy też muzyk przegra ze zdrowiem? Czy Jarrett nie przerwie koncertu z powodu swojego kolejnego kaprysu?
W takim oto stanie ducha, w piękny, upalny, lipcowy wieczór zasiadłem na widowni badeńskiego Festspielhaus. Adrenalina wzrosła, gdy dyrektor artystyczny sceny zaczął odczytywać listę zakazów, jakimi obwarowany był koncert. Serce zabiło jeszcze mocniej, gdy po owacji dwuipółtysięcznej publiczności muzycy wyszli na scenę. „Too much talk” – skomentował litanię dyrektora artystycznego Jarrett, co nieco rozluźniło atmosferę. Owacyjnie powitani bohaterowie wieczoru nisko pokłonili się słuchaczom, po czym zasiedli do swoich instrumentów. Muzyczny spektakl się rozpoczął.
Koncerty Tria mogą przybrać dwojaką formę – recitalu nowatorsko zinterpretowanych standardów bądź żywiołowych freejazzowych improwizacji. Pierwsze dźwięki badeńskiego koncertu nie zdradzały w którą stronę się on rozwinie. We frapującym fortepianowym wstępie do pierwszego utworu Jarrett najpierw stosował się do reguł harmonii i rytmu, by po chwili je łamać. Jednak według filozofii pianisty „melodia zawsze musi zwyciężyć”, dlatego też po kilkudziesięciu sekundach solowa uwertura nabrała muzycznego kształtu, a do lidera niepostrzeżenie dołączyli Peacock i De Johnette, i rozbrzmiały pierwsze takty gershwinowskiego I Got Rhythm. Stało się więc niemal pewne, że koncert przebiegnie pod znakiem standardów. I tak się rzeczywiście stało. Już pierwszy skoczny utwór pozwolił, by wszyscy trzej muzycy ukazali się swoim wielbicielom w pełnej krasie. Jarrett w swojej solówce – dosłownie i w przenośni – śpiewał i tańczył przy fortepianie, ciesząc widzów melodyjnością granych przez siebie akordów i pasaży, ale nie było w tym ani jednej zbędnej nuty. Pianista nie epatował pustą techniką, a każdy zagrany dźwięk wynikał z poprzedniego i podporządkowany był logice rozwoju improwizacji. Peacock przez większość utworu niemal niezauważalnie, ale wyraźnie i uważnie akompaniował liderowi, po czym pokazał próbkę swoich możliwości jako solista, podkreślając harmoniczne subtelności tematu Gershwina. De Johnette akompaniując swoim kolegom czujnie swingował, by w dialogach perkusji z fortepianem dać popis gry polirytmicznej, jednak ani przez chwilę nie pozwolił słuchaczom pomyśleć, że zgubił rytm. Po żywiołowym początku nastąpiło skupienie i wyciszenie – Jarrett zaintonował balladę Meaning of The Blues, w której obok pianisty długie i piękne solo zagrał Peacock, a perkusista tworzył podkład przez subtelne, acz mistrzowskie muskanie talerzy miotełkami. Kolejnym utworem była piosenka Cole’a Portera Night and Day, zagrana szybciej niż porterowski oryginał. Rozpoczęło się tak jak zwykle – solówki fortepianu, kontrabasu i dialogi fortepianu z perkusją. Po końcowej ekspozycji tematu nastąpiło jednak coś niesamowitego. Utwór płynnie przeszedł w kompozycję Jarretta Extension, w czasie której muzycy poszli na całość. Nastąpiło zdarzenie, które pragnąłem usłyszeć na żywo od lat – zbiorowa improwizacja, w czasie której Jarrett, Peacock i De Johnette wpadli w rytmiczny trans. Takie zbiorowe transowe improwizacje przesądzają o magii koncertów tria. Nie inaczej było tym razem. Cały utwór trwał około 15-20 minut i spotkał się z aplauzem widowni. Jest to jeden z tych momentów muzycznych, które pamięta się do końca życia. Przed przerwą Trio wykonało jeszcze dwa utwory – pierwszy w podobnym tempie, z wybornymi solówkami wszystkich trzech artystów, choć już bez zbiorowego transu, a pierwszą część koncertu zakończyła nieczęsto słyszana ballada Rupperta Holmesa The Bitter End. Druga część rozpoczęła się od poruszającego tematu Answer Me My Love, wykonanego z wielkim liryzmem i dramatyzmem (kolejne piękne solo kontrabasisty). Następny utwór rozgrzał wszystkich do czerwoności. Był to klasyk Ornette’a Colemana When Will The Blues Leave?. Po zagraniu tematu Jarrett i De Johnette zanużyli się w krótką freejazzową improwizację w duecie, a gdy po chwili do swoich kolegów dołączył Peacock, lider – jakby na przekór tytułowi utworu i granym przed chwilą dźwiękom – rozpoczął solo w formie… bluesa! Po długiej solówce pianisty pałeczkę przejął Peacock, a jako że kompozycja Colemana jest wręcz wymarzona dla doświadczonego perkusisty, całość zwieńczył De Johnette, który w długich dialogach z Jarrettem po raz kolejny udowodnił, że przy doskonałym wyczuciu rytmu jest jednocześnie mistrzem gry wielopłaszczyznowej. Gdy wybrzmiał ostatni dźwięk, owacja publiczności trwała przez kilka minut. Następny utwór przyniósł wyciszenie, a temperatura ponownie podniosła się gdy muzycy wykonali Tonight z musicalu West Side Story. Zagrany z przytupem temat Leonarda Bernsteina po raz kolejny dał możliwość wykazania się wszystkim trzem wykonawcom. Zasadniczą część koncertu zakończył uroczy temat Someday My Prince Will Come, z pięknymi długimi solówkami Peacocka i Jarretta. Jak się później okazało, był to ostatni utwór wieczoru. Nie sposób zgadnąć dlaczego muzycy nie zagrali ani jednego bisu. Być może dlatego, że gdy wyszli do pierwszego bisu, gospodarze sceny wręczyli im kwiaty, a być może dlatego, że chwilę później masowo błysnęły flesze, a na fotografów Jarrett jest szczególnie cięty. Bezspornym faktem jest natomiast, że cierpliwość Mistrza – któremu do tej pory nie przeszkadzały nawet zdjęcia robione podczas gry – z jakiegoś powodu została wystawiona na zbyt ciężką próbę. Lidera nie zmiękczyła nawet owacja na stojąco, która trwała blisko dziesięć minut.
Brak bisów nie wpłynął jednak na ocenę koncertu, który był niezapomnianym muzycznym przeżyciem. Tych dziesięć utworów wystarczająco dobrze pokazało, że Jarrett, Peacock i De Johnette po blisko 30 latach od debiutu wciąż jeszcze cieszą się wspólną grą i w każdej chwili, dzięki drzemiącemu w nich geniuszowi, mogą stworzyć coś magicznego, jak chociażby tamtego wieczoru w Night And Day / Extension. Badeński koncert mistrzowsko ukazał wszystkie oblicza tria – od wrażliwych miłośników ballad po freejazzowych szaleńców (duet Jarretta i De Johnette’a w When Will The Blues Leave?). Wszyscy trzej muzycy zaprezentowali wyborną formę muzyczną, a Jarrett graną przez siebie muzykę przeżywał całym sobą, o czym świadczy wspomniany już radosny taniec lidera przy fortepianie (momentami pianista niemal podskakiwał w czasie granych przez siebie improwizacji) i wznoszone niekiedy charakterystyczne okrzyki zachwytu. Sekret świetności tria kryje się chyba w tym, że nieprzerwanie od 1983 roku stosuje dewizję Jarretta: „zawsze graj tak jakby to był twój ostatni koncert”. Takie podejście do muzyki powoduje, że Trio w zgodnej opinii krytyków i publiczności jest obecnie najlepszym jazzowym zespołem świata i sprawia, że warto jechać na koncert nawet 1200 kilometrów.
Summa summarum – koncert życia? Zdecydowanie tak.
Keith Jarrett (p), Gary Peacock (b), Jack De Johnette (dr); 9.07.2010, Festspielhaus, Baden-Baden.
Maciej Bielak
Gratuluję takiego koncertu i takiego pióra ;) KAN
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo ;)
OdpowiedzUsuń