wtorek, 23 listopada 2010
Martin Küchen / Keith Rowe / Seymour Wright, Another Timbre, 2010
Keith Rowe - gitara elektryczna
Martin Küchen - saksofon altowy
Seymour Wright - saksofon altowy
Wytwórnia: Another Timbre
Rok wydania: 2010
W muzyce swobodnie improwizowanej, w wolnej improwizacji, w minimalistycznej wolnej improwizacji, czyli w muzyce, jaką światu ujawnia angielska wytwórnia Another Timbre, o sukcesie, czytaj: o tym, że ta muzyka nam się podoba, często decyduje drobiazg, jakiś pojedynczy dźwięk, interesujący zgrzyt, czy niebanalna sekwencja dźwięków podana w krótkim czasie. Czasami, jak w drużynie piłkarskiej, na scenie improwizujących muzyków jest ktoś, kto „robi różnicę”.
Dla mnie kimś takim jest Keith Rowe. Gitarzysta weteran, eksperymentator, wieloletni współtwórca wielu wspaniałych płyt formacji AMM. Bywa, że traktuje instrument bardzo tradycyjnie (oczywiście jak na kanony gatunku), w taki sposób, że po prostu słyszymy, że człowiek gra na gitarze (wszak w gatunku tym doświadczamy czegoś, co nazwałbym całkowitym oderwaniem dźwięku od jego źródła). Czasem traktuje gitarę, jako generator drgań, który przefiltrowany przez elektronikę dociera do nas w formie całkowicie oderwanej od pierwowzoru. No i te wspaniałe momenty, gdy nagle, w tłoku miażdżącej nasze uszy wojny improwizacyjnej potrafi niebanalnie zaskoczyć zupełnie wyabstrahowanym z rzeczywistości samplem (np. śpiewem operowym, czy fragmentem programu informacyjnego bliżej nieokreślonego radia; nota bene mały konkurs: na jakiej płycie Keitha Rowe słyszymy głos radiowca w języku polskim i nazwisko jakiej ważnej osoby pada w tym przekazie?).
Zatem, jeśli chcecie sięgnąć po płytę Keitha Rowe, przynajmniej tę z katalogu Another Timbre, czy np. Erstwhile, róbcie to śmiało, bo się nie zawiedziecie.
To przydługie intro miało Was przekonać, iż bez względu na to, co przeczytacie poniżej płytę tria Kutchen/ Rowe/ Wright posłuchać trzeba koniecznie!
A krążek tegoż tria, to 35 minutowa improwizacja bez tytułu, nagrana w roku 2009 w Kościele St. James The Lesser w Midhopestones (piszą, że to nie daleko Shefield)…. Zderzenie dwóch saksofonów altowych (Kuchen, Wright) i gitary elektrycznej (tak brzmi opis płyty, na stronie wytwórni określonej mianem „electronics”). Zwał jak zwał - Rowe gra swoje, czyli równie często słyszymy, że gra na gitarze (także w dłuższych fragmentach używa smyczka, czego efektem są liczne perkusjonalne dygresje), jak i generuje w pełni elektroniczne dźwięki (pełnych humoru sampli nie brakuje!). Efekt jego pracy zgrabnie oplatają dwa alty, które chwilami brzmią jak… alty. Zatem także niezaprawieni w „niemuzyce” (definicja pojęcia: szukaj w recenzji płyty „Somethingtobesaid” Johna Butchera) słuchacze dadzą radę.
Wszakże centralną postacią tej improwizacji pozostaje Rowe i choć jak zwykle nie każdy dźwięk jesteśmy w stanie spersonalizować, to mam wrażenie, że 75% muzyki spływa z rąk Pana Rowe. Całość trwa niewiele ponad dwa kwadranse, zatem słuchamy bez przystanku (jeden trak na dysku), a ja uwagę ewentualnych słuchaczy chciałbym zwrócić szczególnie na minuty końcowe. Oto bowiem pośród tumultu improwizacyjnego nagle dociera do nas na falach jakiegoś pirackiego eteru rubaszny fragment „Diamond Life” uroczej Sade, by zaraz zostać spuentowanym przez jednego z alcistów, który z gardła saksofonu bardzo nieśmiało próbuje dobywać dźwięki, które przy odrobinie dobrej woli nazwać moglibyśmy próbą zasugerowania melodii. Potem na całość opada ściana radiowej ciszy, skwierczącej tak intensywnie, że Wasze uszy dość szybko poczują niebywały dyskomfort. Płyta się kończy, ale nie wiemy, czy na pewno, bo rozdygotana cisza wciąż dudni w naszych receptorach słuchu. Ale tak, to naprawdę koniec. No to warto… zacząć od początku.
Andrzej Nowak
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz