niedziela, 17 lutego 2013

sobota, 9 lutego 2013

Wiem, że nic nie wiem.


Pamiętam taką sytuację z jednej imprezy. Było to z 9 lat temu. Pojawił się w mieszkaniu gość, którego nie znałem, a J.D. opisał mi go jako klienta zainteresowanego mocno jazzem. Oczywistym było, że szybko musieliśmy się zderzyć, ponieważ towarzystwo, kulturalnie używkowe i używkowo kulturalne, do jazzu podchodziło raczej tak, jak do mocniejszych dragów - czyli z pełną świadomością istnienia głównych przedstawicieli i ich wpływu na rzeczywistość, sporadycznie jednak korzystało i tematu raczej zbyt dogłębnie nie badało. Tym samym nie stanowiło stosownego grona dyskusyjnego dla takiego wytrawnego słuchacza jak ja. Gdy więc pojawił się właściwy "Egzemplarz", musiał natychmiast wysłuchać jednego z moich butnych elaboratów na temat tego czy innego współczesnego zespołu (np. Vandermark 5 czy AALY Trio) oraz wyższości Tima Daisy nad Timem Mulvenną. Ku memu zaskoczeniu facet zupełnie beznamiętnie spuentował moją egzaltację opinią, że nie zna obu wymienionych, a dla niego najlepszym jazzowym perkusistą był i będzie po wsze czasy Philly Joe Jones.
 - Kto? - spytałem (naprawdę!)
 - Grał w latach 50-60 - wyjaśnił - m.in. u Davisa.- Facet obrócił się na pięcie, napełnił swój osuszony kieliszek winem, zmoczył usta i ruszył w kierunku jakiejś interesująco  roznegliżowanej dzierlatki bujającej się w rytm "Raining on The Moon".
Złapałem za wszarz J.D. i z trudnym do ukrycia poruszeniem stwierdziłem, że koleś tkwi w przeszłości, w nudnych jak psie gówno "trzydziestkach", w tym męczącym walkingu kontrabasu, czyli kompletnie nie wie, o co chodzi.

Z jaką niebywałą łatwością przekreślało się wtedy całe gatunki muzyczne. Jedne z mniejszym, inne z większym szacunkiem, czasem zaznaczając, że owszem to może mnie kiedyś zainteresować, ale na razie trzymam się z dala, innym razem zbywając tysiące potencjalnych odsłuchów autorytatywnym prychnięciem. Szło się od płyty do płyty w jakiś taki prosty sposób, przeglądając jeden po drugim katalogi XLS ze spisanymi zbiorami płyt kolejnych internetowych muzycznych forumowiczów, tak namiętnie przecież uprawiających zbiorowy gwałt na prawach autorskich, bez cienia wątpliwości i wyrzutów sumienia tonami przetapiających swoje CDR-y na ich kolejne i kolejne odbicia i rozsyłających je na zasadzie "jeden za jeden", odstając przy tym dziesiątki, setki minut w kolejkach na poczcie. Jak to jednak ułatwiało komunikację. Jak scalało Towarzystwo. Przecież w pewnym momencie wszyscy mieliśmy nie tylko ten sam pień - wspólny zestaw kilkuset czasem tytułów, na temat których można było swobodnie polemizować, lecz przede wszystkim dzieliliśmy tę samą niedolę - błędnych rycerzy z foliopisami podpisujących swoje eRki wedle określonego klucza i czym prędzej aktualizujących swoje katalogi cyfrowe. Trudno było wyjść z tej koleiny, bo i przede wszystkim po co? Miało się tony muzyki, której i tak nie dało się ogarnąć i grupę ludzi, z którymi można było to wszystko omówić. I co z tego, że wszyscy szliśmy tym samym torem od nowo zdobytej Okka Disk  do kolejnego FMP, jakimś ReR czy Ambiances Magnetiques urozmaicając swoją mozolną podróż. Wszyscy szliśmy, ramię w ramię, dlatego chyba nikt się nie przejmował, że o niczym de facto nie mamy pojęcia.

Minęło wiele lat, mam za sobą kolejne tysiące przesłuchanych płyt. Towarzystwa już dawno nie ma, a to, co wypełniło powstałą po nim pustkę, to rosnąca niczym rak uciążliwa świadomość, że gówno wiem. Nie wiedzieć po co nagle się muzycznie otworzyłem, a bezpieczny, wąski tor moich zainteresowań, który przy odpowiednim stopniu konsekwencji pewnie byłby bliski ogarnięcia, nagle zamieniłem na nie do poznania basen muzycznego morza, w którym ja ze swoim doświadczeniem wyglądam jak rozbitek na tratwie smutno smażący się  na nieustępliwym słońcu realnej niewiedzy i muzykologicznych braków.
Co gorsza, świadom swoich nikłych możliwości czasowych, zamiast spojrzeć prawdzie w oczy, z durną nadzieją zerkam na kupowane w stanie jakichś chwilowych manii kolejne pozycje książkowe i gdzieś tam sobie w duchu niepotrzebnie powtarzam, że tak, jest szansa by to wszystko nadrobić, by się dowiedzieć, uporządkować, że to się stanie, choćby na emeryturze...
Stanie się? Może. Na razie słucham, zarażony kiedyś przez Radiową Dwójkę Benjaminem Brittenem, jego koncertu skrzypcowego i czuję się nagi i bezbronny.

Marcin Kiciński