niedziela, 25 sierpnia 2013

piątek, 23 sierpnia 2013

Ostatnio strasznie dużo nie napisałem - ze specjalną dedykacją dla W. Sz.

Ostatnio strasznie dużo nie napisałem. Wyrzuty sumienia mam tym większe, że minione trzy miesiące to nie był czas posuchy. Począwszy od Art Of Improvisation, którego nota bene Impropozycja była 'partnerem medialnym', nie skomentowałem ani słowem. Oczywiście wytłumaczenia są, że przeprowadzka, że dzieci coraz bardziej wrzaskliwe i roszczeniowe, ale prawda jest taka, że duetu Fernandeza z Parkerem nie powinienem był pomijać. Grali fenomenalnie. Dużo potem myślałem o zjawisku emisji dźwięku poszczególnych muzyków i drastycznej przepaści jaka dzieli starych mistrzów i 'wschodzące gwiazdy'. Nie napisałem jednak nic.
Podobnie miała się sprawa z nowym, podwójnym albumem Scoolptures "Please Drive-by Carefully", który jak żadne tegoroczne wydawnictwo na prawdę mnie urzekł. Znów Włosi zaproponowali idealnie zbalansowaną wersję mocno planowanej improwizacji, ze świetnym, bardzo subtelnym, nienachalnym zastosowaniem elektroniki. Temat finalnie przemilczałem. Może dlatego, że nowościami staram się już z powodzeniem nie zajmować.
Później mieliśmy we Wrocławiu Nowe Horyzonty. Kupiłem sobie karnet muzyczny i filmową "dziesiątkę", rodzinę wywiozłem, zrobiłem sobie urlop, więc byłem pewien, że coś napiszę. Nic takiego się nie stało. Duży wpływ na tę sytuację miał pewnie fakt, że już na wstępie p. Gutek mnie nieźle wystrychnął na dudka. Mając w garści karnet muzyczny, co nie kosztował przecież tyle co nic, w pełni przekonany, że wchodzę na wszystkie wydarzenia muzyczne, już w pierwszy dzień mojego festiwalowego uczestnictwa odbiłem się od zamkniętych drzwi prowadzących do Tibora Szemzo. Drzwi chronione były przez jedną z tych bardzo ładnych, młodych pełnoustych wolontariuszek. Cóż mi jednak było po jej ustach, skoro doszła mnie z nich jedynie treść przesmutna, że owszem karnet dotyczy wszystkich wydarzeń muzycznych, ale tylko tych w Arsenale (klubie festiwalowym), a my jesteśmy w kinie, Tibor gra do filmów. Ja na to, że strona w internecie mówiła co innego - był dział "muzyka" a w nim Tibor, tu dzierżę karnet muzyczny, nigdzie nie pisali, że tylko Arsenał... Zawijaj się gościu - usłyszałem - bo pewnie nie zauważyłeś, ale mam tu obok siebie równie młodego, co gibkiego i nieźle umięśnionego, wolontariusza, który do mych ust jest zdecydowanie bardziej uprawniony. Z natury mej choleryczno-histerycznej jestem dość wrażliwy, zniewagę tę przeżyłem więc boleśnie, a jako osoba ze skłonnością do alkoholu, ujście swego cierpienia znalazłem w szeregu libacji czasem przerywanych tylko filmami i muzyką. Pod wpływem więc oglądałem Mike'a Pattona i Tomahawka, zupełnie nie na trzeźwo oglądałem Trzaskę i niestety za bardzo na trzeźwo Diamandę Galas.
Co do Tomahawka sprawa ma się tak, że jestem fanem, więc parę gruszkówek i pierdolnięcie całego zespołu złagodziło mocno fakt, że Mike niedomagał. Do Wrocławia przyjechał chyba ze Słowacji, więc gardło miał po słowiańsku przepłukane bynajmniej nie surowym jajkiem, troszkę chrypiał i nie wyciągał góry na miarę swoich możliwości, bawiłem się jednak zacnie i nawet surowy komentarz L.G. wyciągniętego na ten koncert za uszy, "nie spodziewałem się będzie to tak słabe", nie popsuł mi imprezy.
Spore zaskoczenie zafundował za to Trzaska. W towarzystwie Bauera, Sandersa, Brice'a i Holmlandera zaprezentował nam swoje tematy do filmów Smarzowskiego w wersji, która zapadła w pamięć. Dojrzałość Trzaski już ogłosiłem kiedyś, ale i tak poczułem narodową dumę, gdy z godną lidera siłą poprowadził ten międzynarodowy, gwiazdorski projekt, znajdując tak pożądaną przeze mnie równowagę między improwizacją, a kompozycją.
Na Diamandzie "jak świnia trzeźwy" byłem. Ponieważ towarzyszył mi K.Ź. stanąłem razem z nim w sektorze wyznaczonym dla posiadaczy aparatów tzw. cyfrowych lustrzanek. Blisko siebie miałem więc sporo fascynatów wielkich obiektywów i głośnych migawek. Diamanda zaprezentowała się w dwóch pozach - starsza pani przed mikrofonem, i starsza pani za fortepianem. Nie wiem ile prób należy wykonać by znaleźć to jedno upragnione ujęcie, ale chłopcy i dziewczyny tłukli zdjęć jak na sesji Vogue'a, mimo że organizator wyraźnie określił czas, porę i miejsce dokonywania tej fotograficznej rzezi. 10 min w drugiej części koncertu to jednak za mało. Migawki strzelały cały czas jak z karabinu, a ja zastanawiałem się, zamiast słuchać, czy powinienem mieć jaja i wyrwać jednemu ze stojących za blisko dwóch bliźniaków wyposażonych w, zapewne odwrotnie-proporcjonalnie do wielkości jego "wyposażenia", gigantyczny obiektyw i miotnąć go o ziemię. Wizualizowałem sobie w głowie ich reakcję - taki słodki miks niedowierzania i furii - i choć nic nie ćwiczyłem i nie mam na koncie za wiele niekomputerowych doświadczeń w tej kwestii, widziałem oczami wyobraźni jak wymierzam obu bliźniakom sprawiedliwe i uśmierzające ich smutny, kompulsywny byt - ciosy z półobrotu. Czy powinienem o tym się rozpisywać? Chyba nie, sami przyznacie.

Marcin Kiciński
PS. Czasy się zmieniły, Aśka nie ma czasu na korektę moich tekstów. Od dziś będzie z błędami, szczególnie tymi interpunkcyjnymi. Wybaczcie.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Carla Kihlstedt & Matthias Bossi "Rabbit Rabbit Radio, Vol. 1"