Wbrew liczbie komentarzy pod poniższą recenzją najnowszej Hery, tekst nie pozostał bez echa. Osoba, z której zdaniem się liczę, dała mi do zrozumienia, że po pierwsze pisanie recenzji głównie w odpowiedzi na czyjś nadmierny poklask jest niepotrzebne, a po drugie - że snucie domysłów na temat świadomości lub nieświadomości muzycznej autorów płyty oraz stopnia inspiracji i fascynacji twórczością innych jest także nie na miejscu, ponieważ w przypadku błędu wychodzi się po prostu na idiotę.
W pierwszym odruchu się broniłem, wydaje mi się, że nawet dzielnie, ale po czasie poczułem, że coś mi jednak nie daje spokoju i muszę temat pociągnąć. Wykonałem więc kilka telefonów do kolegów „po fachu” oraz znajomych, którzy z tą muzyką nie są na bakier, by wypowiedzieli się na temat tekstu i zawartej w nim hipotetycznej przesady. Odpowiedzi były różne. Raz usłyszałem pytanie „ja chyba nie ten tekst przeczytałem?”, bo nic kontrowersyjnego w nim ta osoba nie znalazła, od kilku innych, że owszem, może i ostrzej Herę potraktowałem, ale nie widzą w tekście nic obraźliwego, a to że wyraziłem swoją opinię, korygującą ogólnośrodowiskową hiperaprobatę, to dobrze, nawet dla samej płyty. Podczas tych rozmów, jeśli interlokutor dobrze znał omawianą płytę, poruszałem wątek jej wiarygodności – pytałem wprost: „czy Ty im wierzysz, gdy tego słuchasz?”. Ku swemu zaskoczeniu w większości dostawałem odpowiedź twierdzącą. To mnie mocno skonsternowało, zawahałem się już nie nad płytą, nie nad jej ocenami, a bardziej nad sobą. Dlaczego z jednej strony słuchając Hery, ale przecież nie tylko jej, lecz także całej rzeszy artystów z tzw. współczesnego, kreatywnego jazzu, czuję nieustępliwe zwątpienie w „prawdziwość” ich muzyki, a z drugiej, w przypadku niektórych płyt, powiedzmy z tej samej bajki, potrafię wyruszyć w natchnioną podróż od pierwszego do ostatniego dźwięku, wbrew ich nachalnym skojarzeniom bądź potencjalnie irytującej oczywistości? (Chodzi np. o słuchane przeze mnie niedawno płyty Przybielskiego „Sesję Open” oraz Chicago Trio (Dawkins/Drake/Bankhead) „Velvet Songs” (Rogue Art., 2011)).
Długo się nad tym zastanawiałem i żeby nie rozwijać zanadto, pozwolę sobie przytoczyć tylko puentę swoich przemyśleń. Pojawiło się bowiem w mojej głowie pojęcie, które sam sobie chyba wymyśliłem, a na pewno już sam zdefiniowałem – intensywności w jazzie. Intensywności, która nie ma naturalnie nic wspólnego ani z głośnością, ani gęstością, ani dynamiką czy nowatorstwem, tylko z taką charakterystyką granej muzyki, która w jakiś absolutny sposób łączy dźwięki, z których się składa, z osobowością muzyka, kontekstem kulturowym, a nawet z predyspozycjami słuchacza, żyjącego przecież także w danym czasie, miejscu i środowisku. Budując takie pojęcie, wcale nie wykluczam możliwości nagrania „intensywnej” płyty retro (np. Atomic „Feet music”) lub mainstreamowej (Maciej Obara „Equillibrium”, Samuel Blaser „Consort In Motion” ), na pewno jednak dyskwalifikuję wszelkie próby wejścia w duchowość danej epoki. I tym sposobem wracam do Hery, której problem w tym właśnie zjawisku widzę. Ten kwartet młodych polskich muzyków może grać dużo - pewnie, zważywszy na ich instrumentalne możliwości, może zagrać wszystko – pokazali to m.in. na pierwszej płycie, sięgając do źródeł kultury europejskiej, w bardzo udany sposób łącząc swoje kompetencje muzyczne (muzykologiczne) z fascynacjami free jazzem. Mikstura na miarę wrażliwych intelektualistów. Nie jest to jednak i nigdy nie będzie punkt wyjścia dla swobodnego poruszania się w metafizycznym świecie drugiej połowy lat ’60. – czasu, który mentalnie był tak diametralnie inny od obecnych realiów, że nawet fantastyczne
przemieszczenie się w czasie na pięcioletnie szkolenie u boku samego Coltrane’a prawdopodobnie nie wywołałoby takiej rekonstrukcji w głowach pokolenia trzydziestolatków, by byli oni w stanie nagrać coś „intensywnego”, próbując oddać ducha czasu, w którym terminowali. Wierzę, że to, jak improwizujemy, czyli to, co podsuwa nam nasz mózg jako reakcję nie tylko na to, co sami chcemy zagrać, lecz także na to, co grają inni oraz to, dla kogo gramy, jest systemem procedur działającym w tej samej głowie, która jednocześnie musi, nawet jeśli nie chce, borykać się z naszymi dwudziestopierwszowiecznymi realiami: natłokiem informacji, zupełnie nowymi metodami budowania relacji międzyludzkich, zupełnie nowym systemem edukacji, wartości, nakazów, oczekiwań. Stąd może ten wyczuwany przeze mnie dysonans między formą a treścią w muzyce Hery- formacji czterech młodych muzyków oraz kompletny brak owego dysonansu w przypadku muzyków starszych, wychowanych w zupełnie innych czasach i realiach, vide Przybielski czy Chicago Trio.
Marcin Kiciński
Niepotrzebnie stawiasz znak równości między tymi płytami. Zarówno Przybielski, jak i Chicago Trio to muzyka stricte jazzowa, czego - moim zdaniem - o Herze powiedzieć się nie da. Ten album opiera się w dużym stopniu na przełożeniu języka psychodelii na brzmienia jazzowe: drony, zapętlenia, wariacje wokół tematu, długaśne "mielizny", akcenty folkowe - wszystko to mnie nakierowuje raczej na No-Neck Blues Band czy Volcano the Bear niż na Coltrane'a. Tzn. w muzyce Hery słyszę jedno i drugie - stąd zresztą się bierze jej szczególna wartość, że nie jest "tylko" jazzem, ale czymś więcej. Tak więc nawet jeśli Chicago Trio słucha mi się przyjemniej, to stawiam ich jednak ciut niżej.
OdpowiedzUsuńHi hi to ja Cie w takim razie zapraszam Marcienie to lektury mojego wywiadu z Zimpelem w lutowym numerze JazzPressu... jako post-scriptum do Twojej jakże ciekawej wypowiedzi bracie ;-)))
OdpowiedzUsuńArturze, dzięki za sugestie, wkrótce zapoznam się z oboma zespołami.
OdpowiedzUsuńMacieju, jak tylko wywiad będzie osiągalny, wrzuć proszę linka do niego, jako komentarz do tego tekstu.
Fajny, emocjonalny tekst. Być może w percepcji free jazzu (lub free and improv - jak to się czasami określa - mniejsza zresztą o nomenklaturę) kluczową rolę odgrywa napięcie, wręcz konflikt między emocjami a intelektem. Za cholerę tego nie da się pogodzić, a Ty mimo wszystko próbujesz...
OdpowiedzUsuńHery jeszcze nie znam, zazwyczaj kupuję płyty większymi paczuszkami, za parę tygodni pójdzie parę stówek na kolejny zakup i na pewno obie płyty Hery się znajdą w menu. Z jednej strony wielki ogólnoświatowy entuzjazm, a z drugiej Twoje zwątpienie. A może nie w Herze jest problem? Parę miesięcy temu napisałeś tekst, w którym dał się zauważyć pewien kryzys w odbiorze przez Ciebie tej muzyki. To rzecz normalna. Może to kwestia przesytu, rozczarowań nagraniami, na które się liczyło... przyczyn zresztą może być o wiele więcej. W takim kryzysie najczęściej sięga się po nieco inną muzykę, pozwalającą odpocząć emocjom i intelektowi od intensywności doznań. Sądzę,że zastosowałeś tę metodę, pisząc ostatnio o rzeczach z nieco innych bajek. Ponadto w sytuacji kryzysu jesteśmy podatni na pewną przesadę w negowaniu tego, co wcześniej wynosiliśmy na piedestał. Nie twierdzę, że tak jest w Twoim przypadku... Zresztą, kto wie, może właśnie Ty masz rację? My, Polacy jesteśmy na tyle zakompleksieni, że każdy zagraniczny zachwyt nad tym, co polskie, wywołuje w nas dumę i automatyczne przyjęcie tego zachwytu za nasz własny, obowiązujący, niepodważalny.
Pozdrawiam: mad