czwartek, 28 kwietnia 2011

Subiektywny przewodnik po tegorocznych zakupach free and improv, część 1

W oczekiwaniu na gigantyczną paczkę zakupów wprost z Londynu (pewien szalony posłaniec dotarł tam w celu kolejnej eksploracji zacnego festiwalu Freedom Of The City i zakupi trochę brakujących pozycji z katalogu EMANEM, PSI i Matchless Recordings), drobne resume mijających czterech miesięcy roku z dwoma jedynkami w tytule.

Nie zamieniam kolekcji CD na twardy dysk, nie kupuję winyli, rzec można - jestem odrobinę passe… Zatem same kompaktdyski z fajnymi, często kolorowymi okładkami, bardziej niż czarna płyta odporne na zniszczenie przez małe półtoraroczne rączki. Zatem do dzieła!!!

Rok z dwoma jedynkami w tytule zaczął się w iście hitchcockowskim stylu, od przedpremierowego zakupu wydawnictwa, będącego rejestracją koncertu, który w roku 2009 zdał się być moim ulubionym. Teraz, już na krążku (a także na winylu, z materiałem uzupełniającym w stosunku do CD), stał się moją płytą roku .. 2010!!! Rzecz nazywa się „Kopros Lithos”(Multikulti Project), a tytułem wykonawczym EFG Trio, czyli Agusti Fernandez, Mats Gustafsson i Peter Evans. Genialna, muzyczna perforacja czasoprzestrzeni. Mały Klub Dragon w Poznaniu i wielka muzyka. Marcowy, tegoroczny koncert tego tria (znów Dragon) dopełnił czary mojego entuzjazmu. Trzech mistrzów wypalania tkanki usznej ze szczególnym uwzględnieniem tego najmłodszego – Petera Evansa.

A potem, tak zupełnie przy okazji…. John Lindberg „Two By Five” (Between The Lines, 2002)… – kontrabas z kwartetem smyczkowym, także dla wielbicieli barokowej estetyki, w tej bardziej rubasznej, plebejskiej edycji. Muzyka zadziera nosa, a uszy w postępującej ekstazie.

Pokaźna dyskografia Evana Parkera zawiera w sobie wiele frapujących duetów, zarówno z pianistami, jak i instrumentalistami posługującymi się instrumentami dętymi drewnianymi. Tu szczególny hołd dla duetu z Nedem Rothenbergiem „Monkey Puzzle” (Leo Records, 1997). Mamy wiele tego typu wspaniałych muzycznych kolaboracji Parkera, ale ta zdaje się być wyjątkowa. Sam nie do końca wiem dlaczego. Posłuchajcie koniecznie!
Dla uzupełnienia kolekcji w tak zwanym międzyczasie na mojej półce wylądowały bezcenne edycje solowych eksploracji Evana Parkera – „Monoceros” (edycja dla Chronoscope, 1994), „Saxophone Solos” (jak wyżej, 1994) i „Conic Section” (ah um, 1990). O ile dwie pierwsze pozycje, to jeszcze solowy Parker na etapie szukania tego jedynego brzmienia (dużo chropowatości, czasami przywołującej w pamięci „For Alto” Braxtona), o tyle „Conic Section” to już bezdyskusyjny absolut w kategorii soprano solo. Czyste, krystaliczne brzmienie bezoddechowej ucieczki w zaświaty naszej muzycznej percepcji (zwłaszcza główny, 25-minutowy fragment). Muzyczna transcendencja!
Na koniec passusa o moim kategorycznym ulubieńcu – duet z pianistą Charlesem Farrellem „Glossolalia” (World Tribe Music, 2005). Warto posiadać, choć nie koniecznie słuchać – to ten typ pianisty, co to w szlafmycy mocno na oczy nasuniętej goni stale oddalający się orgazm, nie bacząc specjalnie na niebanalnie wysiłki interlokutora (choć Evan stara się bardzo, by być w tym procesie dostrzeżonym). Abstrahując od tych ambiwalencji, gorąco nie polecam innego wydawnictwa tegoż pianisty (o zgrozo także z udziałem EP) – „Hope Springs Eternal” (World Tribe Music, 2006). Zawartość sprawia wrażenie ścieżki dialogowej do filmu, do której doklejono przypadkowe muzykowanie kilku panów.

Koncert okrojonego o Dominica Duvalla, kwartetu Magic, stał się dla mnie okazją do zakupu pięciopaku koncertowego Trio X „On Tour 2008” (Joe McPhee, Dominic Duvall, Jay Rosen). Zacny audiofilski CIMP od pewnego czasu wydaje także nagrania koncertowe w sublabelu CIMPoL. Tu nagrania z jednej trasy koncertowej (USA, głównie ośrodki  uniwersyteckie) z października roku wskazanego w tytule wydawnictwa. Porządnie wydane, cicho nagrane (jak to CIMP) i niestety dość nudne. Słuchanie Tria X zawsze wiązało się dla mnie z pewną ambiwalencją…., albowiem chłopaki zwyczajnie potrafią przynudzać (innymi słowy, by nie być gołosłownym - opowiadają ciekawe historie wydając zbyt wiele dźwięków, nie popartych odpowiednim ładunkiem emocji). Słuchając tej muzyki na żywo swobodnie daję radę, niestety w fotelu domowego zacisza jestem już mniej odporny, zwłaszcza, że to 7-godzinna dawka muzyki. Ale na półce wygląda ładnie i dostojnie.

Na koniec pierwszej części pamiętnika namiętnego nabywcy kompaktów, drobne zaskoczenie… no i wreszcie słowo o nowości - terenNowy.live „Ambientność…” (Mega Total 2010). Pod tą dość tajemniczą nazwą kryje się rozbudowany kolektyw rodzimych improwizatorów, których nazwiska… nic mi nie mówią, a i Wam pewnie nic nie powiedzą. Wszakże, same nazwiska nie grają, tylko ich instrumenty. Piękna, transowa opowieść, dla której trawestowany w tytule ambient jest jedynie punktem wyjścia. Dużo tu zaskakujących dźwięków, ciekawe głosy kobiece, elektronika, niebanalnie przetworzona gitara, odrobina posmaku etno dzięki użyciu wielu akustycznych instrumentów z pleneru, niekoniecznie nadwiślańskiego. Dla mnie odkrycie ostatnich tygodni, słuchane namiętnie i bez wytchnienia, ile czas pozwala w natłoku spraw i … kupowanych bez refleksji w kontekście budżetu rodzinnego płyt, które jakkolwiek trzeba przesłuchać. Polecam bezgranicznie każdą swą kończyną!

To tyle na pierwszy odcinek opowieści. Specjalnie nie koncentrowałem się na nowościach, bo o tych Impropozycja donosi rzetelnie i na bieżąco piórami innych głosicieli Wolnej Muzyki.

Andrzej Nowak

środa, 27 kwietnia 2011

Lublin Jazz Festival, 15-17.04.2011 - relacja

W rywalizacji o uzyskanie miana Europejskiej Stolicy Kultury 2016 chyba tylko Poznań i Lublin stawiają na jazz. Smutne to trochę z mojej wrocławskiej perspektywy, czy jednak powinienem narzekać? Dostałem przecież możliwość połączenia dwóch przyjemności: słuchania dobrej muzyki oraz eksplorowania rzadziej odwiedzanych miejsc. A Lublin pięknie się rozwija, odnawia i zaraża klimatem staropolskiego miasta.
Choć to już trzecia edycja tego festiwalu, ja niestety dopiero pierwszy raz mogłem sobie na niego pozwolić. Koncerty odbywały się w salach Polskiego Radia Lublin oraz Warsztatów Kultury - miejscach może i pozbawionych piwnego klimatu, sprzyjającego przecież słuchaniu jazzu, za to bardzo fajnych pod względem walorów akustycznych. Dla fanów knajpianej atmosfery też się jednak coś znalazło, albowiem pierwszego dnia mieliśmy możliwość wzięcia udziału w jam session, a drugiego – szansę na wysłuchanie setu DJ-Lenara w gwarnej knajpie Czarna Owca. Po kolei jednak.

Pierwszy koncert był dla mnie wyjątkowo ważny, ponieważ - pozytywnie nakręcony bardzo dobrą płytą Hery - chciałem usłyszeć, jak zespół radzi sobie na żywo. Kwartet wystąpił w oryginalnym składzie, czyli z Pawłem Postaremczakiem na saksofonie, Wacławem Zimplem na klarnetach, Ksawerym Wójcińskim na basie oraz z Pawłem Szpurą na perkusji, i już od pierwszych dźwięków dał do zrozumienia, że będzie grał inaczej niż na płycie. Hera kojarzyła mi się przede wszystkim z łączeniem europejskiej tradycji, przebijającej się w mrocznych tematach melodycznych, z jazzową - mocno spirytualną improwizacją. W Lublinie chłopcy zdecydowanie postawili na ten drugi element. Już w pierwszej kompozycji coltrane'owsko brzmiąca sekcja wraz z akompaniamentem mini - harmonium Zimpla stworzyła transowe tło dla solowego popisu Postaremczaka. Saksofonista z werwą podszedł do roli lidera i zaproponował nam długie, intensywne solo, fantazyjne zarówno pod względem melodycznym, jak i artykulacyjnym. Następny utwór przyniósł wymianę ról, a także zmianę klimatu. Postaremczak zasiadł za fortepianem, który po odpowiedniej preparacji przejął funkcję barwnego, metalicznego tła, a Zimpel (na klarnecie) molowym, przejmującym i rozedrganym solo przypomniał nam na chwilę klimat z płyty. W dalszej części panowie wielokrotnie zmieniali jeszcze stylistyki, oferując nam dość rozrywkowe, funkowe rytmy, innym razem zaś mocno aacm'owskie, tchnące Afryką brzmienie. Chętnie sięgali przy tym po nietuzinkowe instrumenty, takie jak trembita czy różnego rodzaju piszczałki.
Czepialstwo w przypadku tego koncertu jest raczej nie na miejscu, ponieważ Hera ewidentnie dała z siebie wszystko, nie mogę się jednak oprzeć pokusie skrytykowania kierunku, w który poszła. Owszem, doszło do pewnej syntezy europejskości i czarnego jazzu, szczególnie przejawiła się w stosowanym instrumentarium, brakowało mi jednak jej melodycznego zaakcentowania.

W odróżnieniu ode mnie Hamid Drake, który występował po Herze, absolutnie entuzjastycznie ocenił ich koncert. W długim wprowadzeniu zawarł nie tylko gratulacje dla zespołu, ale także podziękowanie za idealne zainicjowanie klimatu muzyki Dona Cherrego, któremu przecież także i on, wraz z wibrafonistą - Pasquale Mirrą, mieli oddać cześć. Nie ukrywam, że przyjazd Hamida Drake'a do Lublina był jednym z głównych motywów mojej długiej wycieczki. Perkusista ten stanowił swego czasu jeden z najważniejszych punktów odniesienia moich muzycznych poszukiwań, zarówno w tych bardziej awangardowych klimatach (Die Like A Dog Quartet), jak i tych przystępniejszych (Spaceways Incorporated), a nie miałem wcześniej okazji zobaczyć go na żywo.
Formuła duetu nawiązującego do muzyki Dona Cherrego była dla mnie tym bardziej atrakcyjna, że jedną z moich ulubionych płyt nagranych w tandemie jest "El Corazon" tego właśnie trębacza wraz z innym genialnym perkusistą - Edem Blackwellem. Liczyłem, że Drake pójdzie tropem tej samej idei - skontrastowania gęstego, improwizowanego rytmu z prostymi, acz pięknymi melodiami, wygrywanymi, w tym przypadku, na wibrafonie. Pomyliłem się w nieznacznym stopniu. Gros utworów proponowanych przez tę amerykańsko- - włoską kooperację, polegało na tym właśnie pomyśle. Tylko sporadycznie Mirra uruchamiał swoje solowe skłonności, zalewając nas potokiem rozwibrowanych dźwięków. Ponieważ fanem wibrafonu nie jestem, były to dla mnie fragmenty dość nużące. Oprócz tego dostaliśmy jednak dużo radosnej zabawy, tańce, trochę reggae, przejmującą afrykańską pieśń, w czasie której Drake wygrywał na frame drumie, oraz sporo nawiązań do tematów Cherrego, w tym najbardziej rozpoznawalnego motywu utworu Brown Rice.
Oglądanie Hamida na żywo jest niebywałą przyjemnością. W pewnym momencie, w czasie koncertu pomyślałem nawet, że gdyby osobie niesłyszącej miało się pokazać, czym jest muzyka, to właśnie występ tego perkusisty byłby najbardziej adekwatny. Drake jest absolutnie scalony z instrumentem, jego nietypowe, bardzo giętkie, taneczne wręcz ruchy, łatwość dokonywania gwałtownych zmian rytmu oraz nietuzinkowe figury perkusyjne stanowiły niesamowite widowisko i wciągały słuchacza jeszcze bardziej.
W czasie swojej długiej introdukcji Drake mówił o wymianie energii, jaka następuje w czasie koncertu między instrumentalistą a publicznością, gdzie muzyka stanowi funkcję nośnika. Z pewną dozą poczucia winy muszę przyznać, że doszło chyba do innego rodzaju energetycznego transferu, w którym Drake niczym wulkan, obdzielał wygłodniałą mistycyzmu publiczność, a z powrotem dostawał niewiele. Pytanie tylko, czy pomieściłby jej więcej?

Po koncertach spora część, szczególnie młodszej publiczności, powędrowała do klubu Czarna Owca na zapowiedziane wcześniej jam session, gdzie doszło do jej integracji z - niczego chyba nie spodziewającymi się - stałymi bywalcami klubu. Około północy za instrumentami zasiadła Hera oraz Hamid Drake. Jam, szczególnie w późniejszej części, wypadł bardzo fajnie, moja gderliwa natura musi jednak i tym razem wziąć górę i odnieść się do początku jamowego występu. Wydaje mi się, że Polakom brakowało dystansu i luzu, by uporać się z takim ustawieniem. Zaczęli dość nieśmiało, odtwarzając to, co dane nam było usłyszeć wcześniej. Niespecjalnie uporali się też z motywem "Mr. Knight" Coltrane'a. Następnie jednak, może dzięki doskonale sprawdzającemu się Ksaweremu Wójcińskiemu, który niczym William Parker przyjął rolę budowania tanecznego wręcz groovu, weszli w swoisty trans, który zaowocował coraz to odważniejszymi partiami. Finalnie jam należy podsumować pozytywnie, a niektórzy uczestnicy twierdzili nawet, że przerósł on wcześniejszy koncert Hery.

Kolejny dzień przyniósł dwa nowe składy i zupełnie odmienne stylistyki. Chwali się zdecydowanie organizatorowi próba bardzo przekrojowego podejścia do współczesnego jazzu, wydaje mi się jednak że zestawienie duetu Mikołaja Trzaski i Clementine Gasser z Brass Ecstasy Dave'a Douglasa nie było do końca trafionym pomysłem. Część publiczności, która wykupiła tego dnia wejściówkę z myślą o dość mainstreamowej zabawie, jaką miał zaoferować Douglas, raczej nie była przygotowana na free improv, który spotkał ich ze strony wspomnianego wcześniej duetu.
Trzaska i Gasser grają od dawna. Ja sam miałem okazję kilka lat temu uczestniczyć w koncercie tego duetu, poszerzonego jeszcze o perkusję Michaela Zeranga, we wrocławskiej Mleczarni - i wspominam to wydarzenie wyjątkowo ciepło. Trio uzyskało wtedy optimum porozumienia, zgrali się na każdym możliwym poziomie, efektem była muzyka bardzo duchowa, znacznie przewyższająca to, co dane nam było usłyszeć na płycie "Nadir & Mahora". W Lublinie, bez Zeranga czegoś mi jednak brakowało. Gasser operuje, co prawda, doskonałym warsztatem i odwagą w wyszukiwaniu nietypowych brzmień, jakie oferuje wiolonczela, a i Trzaska poszukuje i uzupełnia swój język. O ile jednak w przypadku pani mam wrażenie, że jej eksperymenty doskonale współgrają z wyrobioną do tej pory sceniczną osobowością, o tyle w przypadku naszego rodzimego saksofonisty kilkukrotnie miałem poczucie, że pewne artykulacyjne zapożyczenia (vide Mats Gustafsson/John Butcher) prowadzą donikąd. Od kiedy Trzaska drastycznie zmienił swe oblicze, zrezygnował z sekcji Braci Oleś i wyruszył na poszukiwanie nowych współpracowników w środowisku europejskiego freeimprov, niestety, w pewnym sensie przepadł w ogromie inspiracji. Raz dominuje u niego Brotzmann, innym razem powyżej wspomniani - w muzycznej wypowiedzi Trzaski słychać wielu, brakuje mi jednak jego samego. Może powinienem się z tym pogodzić, jednak nie mogę. I ilekroć wracam do płyt Łoskotu czy trio z Olesiami, zadaje to samo pytanie: gdzie ten Trzaska?

Dave Douglas Brass Ecstasy. Lester Bowie Brass Fantasy. Już samo to zestawienie mówi wiele o muzyce, którą zaoferował nam ten wybitny trębacz. Nieco zubożone względem oryginału, acz ciągle nietypowe instrumentarium z puzonem, waltornią, tubą i perkusją, oraz ta sama lekkość i zabawowość. To, co od pierwszych dźwięków wyróżniało Douglasa i jego kolegów od wcześniej grających w ramach festiwalu zespołów, to pewne i pełne brzmienie. Każdy dźwięk był wycyzelowany, a nie licząc partii solowych - także rozpisany i ewidentnie perfekcyjnie wyćwiczony. Dostaliśmy zatem doskonale przygotowany materiał, na którego bazie każdy z tych wybitnych instrumentalistów mógł uprawiać swe popisy. A popisywali się właściwie wszyscy. Najbardziej zapamiętałem nieznanego mi wcześniej puzonistę Luis Bonillę oraz Nasheeta Waitsa, którego co prawda słyszałem już w różnych konfiguracjach, były to jednak składy raczej freejazzowe i zupełnie wyzbyte tej technicznej pedanterii, której wymagał projekt Brass Ecstasy. Pierwszy z wymienionych przypomniał nam, jak mogły wyglądać słynne nowoorleańskie pojedynki instrumentalne. Grał bardzo gęsto i z niebywałą intensywnością, która zarażała resztę muzyków i motywowała do coraz mocniejszych partii. Drugi zaskoczył mnie niespotykaną perfekcją uderzeń oraz zmianami dynamiki. Utwory zbudowane były często na bazie sinusoidy, która oscylowała między bardzo wyciszonymi fragmentami a gwałtownymi, dętymi eksplozjami, zaś Waits bez najmniejszych problemów dostosowywał swą grę, bezustannie ozdabiając ją czy to w piano, czy w forte. Wirtuozerię Douglasa znamy. Jego udział w niezapomnianej Masadzie na zawsze wpisał go chyba do grona najwybitniejszych trębaczy ubiegłego wieku, a tu, choć grając znacznie przystępniej i dowcipniej, nie zamierzał popsuć sobie reputacji. I nie zrobił tego. Oczywiście można sobie zadać pytanie, czy tego typu kalkowanie, do jakiego ewidentnie, w kontekście pierwowzoru Lestera Bowie, doszło, jest pomysłem, który należy pochwalać. Zważywszy jednak, że Brass Fantasy nie będzie nam już niestety dane nigdy zobaczyć, osobiście nie mam zastrzeżeń i wystawiam Douglasowi piątkę z plusem, jednocześnie mianując jego koncert najważniejszym wydarzeniem tego festiwalu.

Ostatni dzień sprowadził się dla mnie do możliwości uczestniczenia tylko w jednym koncercie - Davida Boykina. Ten amerykański saksofonista przybył do nas wraz ze znanym już naszej polskiej publiczności kontrabasistą Joshem Abramsem oraz z perkusistą Marcusem Evansem. Trio zaprezentowało nam, ku memu absolutnemu zaskoczeniu, wariant jazzu bardzo zachowawczego, żeby nie powiedzieć bezemocjonalnego. Przez sporą część koncertu obracali się w stylistyce znanej z płyt Blue Note z początku lat 60-tych, a sam saksofonista zaproponował kalambury, podczas których mogliśmy strzelać wieloma nazwiskami. Bardzo intrygującą postacią był Evans, grający w sposób perfekcyjny pod względem technicznym, aczkolwiek wyzbytym jakiejkolwiek finezji. Były momenty, kiedy perkusista pozostawianą mu przestrzeń zagospodarował niemrawymi, werblowymi wstawkami, a minę miał przy tym, jakby robił to za karę. Może był to słabszy dzień, gorsza dyspozycja, może zespół w jakiś sposób się skonfliktował. Evans nie chciał dać z siebie wiele i właściwie nie dał. Boykin zaoferował nam kilka kompozycji, w których wystąpił w roli rapera i - szczerze powiedziawszy - były to momenty najciekawsze. Wyłączywszy jeden utwór dedykowany mistrzom freejazzu, w którym chłopcy nieco się rozruszali, koncert był po prostu nudny.

Gdy czytam powyższe słowa, pojawia się we mnie pewien dysonans. Tyle zastrzeżeń, że chyba powinienem żałować, że w ogóle do Lublina pojechałem. A przecież nie żałuję. Ba! Jeśli będę mógł, na pewno w przyszłym roku wyjadę po raz kolejny. Abstrahując bowiem od tego, ile mi się podobało, a ile nie, najważniejszy jest sam klimat festiwalu jazzowego w ciekawym miejscu. Wyczekiwanie na kolejne koncerty, spotkania ze znajomymi, wymiany opinii. Całe dnie obracające się wokół muzyki!


PS. Wielkie podziękowanie za gościnę dla Tomka i jego wspaniałych przyjaciół!

Tekst: Marcin Kiciński
Zdjęcia: Paweł Owczarczyk (http://obliczajazzu.blogspot.com/)

niedziela, 24 kwietnia 2011

TZADIK - PREMIERY


 


MAZAL
AXERICO EN SELANIK

Thomas Baudriller: Programming, Sampler, Bass, Double-bass, Mandolin
Emmanuelle Rouvray: Vocals, Percussion
 



RYAN FRANCIS
WORKS FOR PIANO

Vicky Chow: Piano
 



JOHN ZORN
THE SATYR'S PLAY - CERBERUS

Cyro Baptista: Percussion
Marcus Rojas: Tuba
David Taylor: Bass Trombone
Kenny Wollesen: Percussion
Peter Evans: Trumpet

ANOTHER TIMBRE - PREMIERY


 


HORSKY PARK
Tiziana Bertoncini - violin
Thomas Lehn - analogue synthesiser

http://www.anothertimbre.com/horsky%20park%201%20mp3.mp3
http://www.anothertimbre.com/horsky%20park%20mp3.mp3
 


SPIRAL INPUTS
Sophie Agnel - piano
Bertrand Gauguet - as, ss
Andrea Neumann - piano frame & electronics

http://www.anothertimbre.com/spiral%20inputs%20mp3.mp3
 


CHOICES
Lucio Capece - bcla, ss, preparations, mini-megaphone
Birgit Ulher - tp, mutes, radio, speaker

http://www.anothertimbre.com/choices%20mp3.mp3
 


GRAPE SKIN
Michel Doneda - ss & radio
Jonas Kocher - accordion & objects
Christoph Schiller - spinet & preparations

http://www.anothertimbre.com/grapeskin%20mp3.mp3

Wojtek Mazolewski Quintet "Smells Like Tape Spirit", Mystic Production, 2011

Oscar Torok – trumpet
Marek Pospieszalski – saxophone
Joanna Duda – piano
Wojtek Mazolewski – double bass
Michał Bryndal – drums

Wytwórnia: Mystic Production
Rok wydania: 2011




Minęło sporo czasu od kiedy Pink Freud zaskoczyło wszystkich coverem „Come As You Are” Nirvany. Teraz Wojtek Mazolewski po raz drugi puszcza oko do Kurta Cobaina, lecz tytuł drugiego solowego krążka jest już wyłącznie parafrazą. Nie chcę się licytować i rywalizować z mistrzem w grach słownych, ale gdyby lider był bardziej niezalowy, płyta mogłaby nazywać się „Tape They’re Gone, Tape They’ve Vanished” albo „Wojtek Battles The Pink Tapes”.
„Smells Like Tape Spirit” nie jest kontynuacją pierwszego solowego „Grzybobrania”. Zmienił się skład projektu i muzyka w niewielkim stopniu przypomina psychodeliczne dryfowanie ku bliżej nieokreślonemu celowi. Zespół tworzą zupełnie nowe postacie – buddysta i trębacz, Słowak, Oskar Torok, na saksofonie i klarnecie basowym Marek Pospieszalski, na fortepianie Joanna Duda i Michał Bryndal na perkusji. Mazolewski lekko usunął w cień kojarzone z nim nieustanne eskapady w improwizowane eksperymenty, na rzecz oddania hołdu klasycznemu jazzowi, który przeżywał swoje piękne chwile na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Objawiło się to przede wszystkim we wzorowo wymyślonym i wyegzekwowanym pomyśle rejestracji materiału. Na te potrzeby zaadaptowano studio Radia Gdańsk, zakupiono sporo starego sprzętu: konsoletę lampową, dwa magnetofony Studera. Cały proces miksowania również odbył się bez digitalizacji i komputerowego masteringu. Wszystko zostało dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, aby jak najdokładniej oddać ciepło analogowego brzmienia towarzyszącego klasycznym nagraniom Davisa, Coltrane’a, Shortera i innych gigantów.
 „Smells Like Tape Spirit” jest dopracowanym kompozycyjnie albumem, gdzie przecinają się zarówno bardzo harmonijne fragmenty, mogące pochodzić sprzed pięciu dekad z wytwórni Blue Note, jak i te targane dokonaniami ostatnio niespokojnych duchem polskich improwizatorów. Lider projektu wziął chwilę wytchnienia w gąszczu bardziej awangardowych pomysłów z Pink Freud czy Freeyo i pokazał, że potrafi nagrać płytę silnie zakorzenioną w tradycji i niepostrzeżenie inkorporować wątki ludowe (motyw basowy „Kaczeńców” był w zamyśle piosenką śpiewaną przez Łowiczanki), czy nastrój bliski skandynawskiemu wyciszeniu. Muzycy podparli to solidną dawką aranżerskiej precyzji i uczuciowych uniesień bogatych w dźwiękowe rusztowania – od zamkniętego w klamrze „Newcomer”; narastającej, nawarstwiającej się „Populacji sikorek”; harmonicznej, kontemplacyjnej podróży po „Planecie guzików”, czy zaraźliwego groove’u utworu tytułowego.
Nie muszę tej płyty szczególnie polecać fanom Pink Freud i słuchaczom śledzącym losy polskiej sceny improwizowanej. Jednak jeśli poprzednie albumy z udziałem Wojtka (np. „Punk Freud”) wydawały się Wam zbyt nieprzystępne, a w ostatnim czasie polubiliście wydawnictwa balansujące na granicy jazzu (Jazzpospolita, Niechęć) to „Smells Like Tape Spirit” jest dobrym momentem powrotu do gry.

Sebastian Niemczyk
(Screenagers.pl)

sobota, 23 kwietnia 2011

piątek, 22 kwietnia 2011

Podsumowanie pierwszego kwartału 2011 w polskim jazzie

Jako samozwańczy Kadłubek polskiego jazzu publikuję dla naszych czytelników krótkie resume tego, co się zadziało w polskim jazzie w pierwszym kwartale burzliwego 2011 roku. Skupiam się jedynie na wydawnictwach płytowych, dowodząc tym samym, że pomimo pozorów nowoczesności, jestem w istocie człowiekiem z epoki kamienia łupanego.

Końcówka 2010 roku była wprost niesamowicie dobra dla polskiego jazzu, nie pamiętam takiej od wielu, wielu lat, do tego stopnia, że jedną z płyt, która ukazała się w tym okresie, postanowiłem przerzucić na rok obecny. Jest to płyta "Zomo Hall" zespołu Foton Quartet, bardzo pozytywnie oceniona tak w Polsce, jak i na świecie. W skład zespołu wchodzą Gerard Lebik, Artur Majewski, Jakub Cywiński, Wojciech Romanowski i jeśli ktoś z Was zna wysoki poziom płyty Mikrokolektywu "Revisit" z zeszłego roku, to tutaj mamy materiał co najmniej równie ambitny i dobry jak na tamtej płycie, choć zgoła odmienny stylistycznie. Brawo!

Poza "Zomo Hall", do najciekawszych płyt początku tego roku należały głównie dokonania naszej awangardy, kompletnie niedocenianej niestety zarówno przez opiniotwórcze środowiska jazzowe (jak Jazz Forum), jak i nieświadomą jej obecności publiczność. Odnotujmy tu dwie kapitalne płyty, wydane przez kultową polską wytwórnię Not Two: "Kafka In Flight" The Resonance Ensamble nagraną oczywiście przez Kena Vandermarka z udziałem m.in. Mikołaja Trzaski i Wacława Zimpela oraz doskonałe "Last Train To The First Station", także w wykonaniu wymienionych wyżej muzyków, ale w ramach zespołu o nazwie Reed Trio.

Mnie osobiście natomiast najbardziej podobała się płyta wydana przez inne doskonałe wydawnictwo, to jest Multikulti, zatytułowana "Nuntium" - z udziałem Roberta Kusiołka, Antona Sjarova, Klausa Kugela i Ksawerego Wójcińskiego. Wyrafinowana, intelektualna, niezwykle głęboka muza rozgrywająca się na minimalistycznym i pełnym ciszy tle.

Dobrze było po awangardowej stronie jazzu, ale i mainstream trzymał się mocno. Sam początek roku okazał się być bardzo obiecujący, a to dzięki wydawnictwu Allegro, które wypuściło dwie bardzo ciekawe płyty: "A’freak-An Project" Wojciecha Staroniewicza i "Facing The Challenge" Krzysztofa Pacana. Obaj jazzmani, znani jako wspaniali sajdmeni, wyżej wymienionymi płytami zgłaszają akces do absolutnej czołówki polskiego mainstreamu, przy czym dla Staroniewicza jest to już kolejna udana autorska płyta (ostatnia z nich to kapitalne "Alternations" wydane w 2008 roku), a dla Pacana to debiut, ale świetny!

Wszystkie te płyty, chociaż doskonałe, nie należały jednak do tych najbardziej oczekiwanych przez publiczność, zatem przechodzę teraz do nagrań, o których z góry było wiadomo, że odbiją się w muzycznym światku szerokim echem. A były to:

- Roberta Majewskiego płyta "My One And Only Love", ze składem - marzeniem w osobach: Joeya Barona, Bobo Stensona i Palle Danielssona; która okazała się niestety rozczarowaniem. Nie przyniosła bowiem nic specjalnego poza zbiorem dość jednostajnie brzmiących ballad, zagranych, co prawda, na kosmicznie wysokim poziomie.

- RGG - moje ulubione polskie cool jazz trio w osobach: Przemysława Raminiaka, Macieja Garbowskiego i Krzysztofa Gradziuka, których płytę "Unfinished Story", poświęconą Mieczysławowi Koszowi, uważam za jedno z arcydzieł polskiego jazzu; nagrało album "One". Jest on, otwarcie mówiąc, słaby, jeśli go porównać z tym, co grali jeszcze kilka lat temu. Pomimo tego uważam ten album za pozycję obowiązkową dla każdego wielbiciela polskiego jazzu, a część słuchaczy, która bardziej lubi klimaty lżejsze i melodyjne w jazzie, będzie nią po prostu zachwycona.

- Trio Marcina Wasilewskiego, nagrywa dla legendarnego wydawnictwa ECM i jest najbardziej znanym polskim zespołem jazzowym (Tomasz Stańko to zupełnie osobna historia). Płyta "Faithful" jest krokiem do przodu w stosunku do ich poprzednich dokonań, podjęciem bardzo subtelnego flirtu z jazzową awangardą i, choć nie jest to może "giant step", tym niemniej mnie się ta płyta podoba.

- Contemporary Noise Sextet braci Kapsa jest bez wątpienia jednym z najciekawszych zespołów około-jazzowych. Niestety najnowszy – trzeci album tej formacji pt: "Ghostwriter's Joke", niezbyt przypadł mi do gustu, z racji czytelnych nawiązań do postpunkowej stylistyki innego zespołu, jaki tworzyli niegdyś muzycy tej formacji, czyli Something Like Elvis. Znacznie bardziej wolę ich wcześniejsze dokonania, to jest "Pig In Gentleman" i "Unaffected Thought Flow" - przy czym, podkreślam, jest to typowo jazzowy punkt widzenia starego ramola.

- Wojtek Mazolewski, w ramach swojego kwintetu, nagrał płytę "Smell Like Tape Spirit", na którą wielu kręci nosem, podobnie jak na ostatnią płytę "Monster Of Jazz" innej formacji tego niezwykle uzdolnionego muzyka, czyli Pink Freud. Natomiast w mojej opinii jest to bardzo dobry album , bo przynosi kolejny krok naprzód w rozwoju Mazolewskiego, który konsekwentnie rozszerza pole swoich muzycznych zainteresowań, tym razem eksplorując czysto jazzowe, wręcz bopowe klimaty.

I tyle! Ciekawi mnie jak ocenicie początek tego roku: czy działo się dużo czy zbyt mało? Jedno jest pewne: Polish jazz is not dead!

Maciej Nowotny
kochamjazz.blox.pl

czwartek, 21 kwietnia 2011

Dave Rempis Percussion Quartet „Montreal Parade”, 482 Music, 2011


Dave Rempis (alto / tenor / baritone saxes)
Tim Daisy (drums)
Ingebrigt Haker Flaten (bass)
Frank Rosaly (drums)

Wytwórnia: 482 Music
Rok wydania: 2011





W ciągu ostatnich kilku tygodni z Davem Rempisem „spotkałem się” aż trzykrotnie. Pierwsze zetknięcie miało miejsce podczas niedawnego koncertu w OPT we Wrocławiu (w duecie z Frankiem Rosaly na perkusji – krótką, acz mocno krytyczną recenzję z tego koncertu możecie Państwo przeczytać poniżej) i dość mocno mnie rozczarowało – mówiąc krótko: za mało muzyki przy dość osobliwym nadmiarze kuglarstwa…
Drugie to „Cyrillic”, płyta tegoż duetu zrealizowana w 2009 roku przez wytwórnię 482 Music - poznałem ją dopiero teraz i, cóż, bez porywu (definicja pojęcia porywu brzmi: Coltrane/Ali, Hemingway/Butcher, Butcher/Nilssen-Love, McPhee/Nilssen-Love etc., etc.)…
„Do trzech razy sztuka” – powiada porzekadełko i porzekadełko nie kłamie. Trzecie spotkanie uważam za najciekawsze, a jest nim prezentowana tutaj płyta „Montreal Parade”. Na krążek składają się dwa utwory solidnie rozbudowane: dwadzieścia i czterdzieści dwie minuty. Obydwa tworzą jednorodną pod względem koncepcji całość muzyczną i w zasadzie mogłoby między nimi nie być przerwy. Dwie perkusje, bez silenia się na indywidualne popisy , tworzą gęstą, zróżnicowaną strukturę rytmiczną, co w połączeniu z masywnością kontrabasu Flatena daje świetny, pulsujący, momentami rozpędzony, momentami wyciszony, uspokojony trans. Rempis - jak zwykle sprawny technicznie i mocno osadzony w tradycji jazzowej lat ’50 i ’60 – momentami gra z werwą, agresywnie i wtedy muzyka mknie wartkim nurtem, ale są i takie momenty, w których muzyk wyraźnie ochładza napięcie, wtedy mamy do czynienia z próbą zbudowania subtelniejszej atmosfery oraz ze wzbogaceniem palety dźwiękowych barw.
W pewnym sensie można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z duetem: solista ( Rempis ) kontra sekcja ( Haker Flaten/Daisy/Rosaly ) - mnie się bardziej podoba jedność w trzech osobach…

Andrzej Podgórski

środa, 20 kwietnia 2011

LEO RECORDS - PREMIERY



 



SCOOLPTURES
WHITE SICKNESS

Nicola Negrini (bass, metallophone, live electronics)
Achille Succi (bass clarinet, alto sax)
Philippe "Pipon" Garcia (drums, live electronics)
Antonio Della Marina (sinewaves, live electronics)
 


IVO PERELMAN QUARTET
THE HOUR OF THE STAR

Ivo Perelman (saxophone)
Matthew Shipp (piano)
Joe Morris (bass)
Gerald Cleaver (drums)
 



ZLATKO KAUCIC
EMIGRANTS

Zlatko Kaucic - ground drums, gongs, Glockenspiel, voice, Sansula, flutes, marimbula, self-made instruments
 


ALEXEY KRUGLOV & JAAK SOOÄÄR TRIO
KARATE

Alexey Kruglov - ss, basset-horn, recorder, declamation
Jaak Sooäär - el. guitar, live electronics,
Mihkel Malgand - bass
Tanel Ruben - drums

wtorek, 19 kwietnia 2011

Andrzej Przybielski with Oleś Brothers "De Profundis", Fenommedia, 2011


Andrzej Przybielski - tp
Marcin Oleś - b
Bartłomiej Oleś - dr

Wytwórnia: Fenommedia
Rok wydania: 2011





Nie znałem Majora ani Andy'ego Peperskiego, jak mówił o sobie Andrzej Przybielski. Usłyszałem o nim sięgając po wspólną jego płytę z Sing Sing Penelope pt. "Stirli People". Kim był ten znakomity trębacz i wielka osobowość dowiedziałem się tak na prawdę za sprawą tego albumu: "De Profundis" Andrzej Przybielski with Oleś Brothers.
Moja niewiedza nie jest bynajmniej chwalebna, bo szalona, pognieciona, pomazana karta w historii polskiego jazzu, zapisana ręką Przybielskiego wisi lub wisieć powinna w eksponowanym miejscu, w złotej ramie. Jego trąbki zarejestrował po raz pierwszy Czesław Niemen, na płycie "Marionetki", w 1973 roku. Później, w podobnym składzie, z Józefem Skrzekiem i Apostolisem Anthimosem zadął na dwóch płytach SBB. Po drodze nagrał muzykę Krzysztofa Knittla do słynnego spektaklu Teatru Telewizji "Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna", wreszcie Tomasz Stańko zaprosił go na Pyeotl i Witkacego. Potem po nauki do Przybielskiego przychodzili grzecznie yassowcy: Tymon Tymański, Jerzy Mazzoll, Tomasz Gwiciński a także Kazik Staszewski, Stanisław Soyka i wielu, wielu innych. Od początku lat 90tych życia od Przybielskiego uczyli się bracia Olesiowie - Marcin i Bartłomiej "Brat" - muzycy, których przedstawiać nie trzeba.
9 lutego tego roku Andrzej Przybielski zmarł. O tym, jak barwne prowadził życie przeczytać można tutaj lub tutaj, z relacji naocznych świadków. Tutaj zaś można przeczytać piękne wspomnienie o Trębaczu autorstwa Marcina Olesia.
Dokładnie trzy miesiące później, do rąk słuchaczy trafia płyta "De Profundis" - ostatnie wspólne nagranie Andrzeja Przybielskiego z Braćmi Oleś, zarejestrowane w zeszłym roku w Bydgoszczy. "De Profundis" czyli z głębokości, z otchłani. Jak mówi Brat Oleś: Andrzej chciał by nagranie nosiło właśnie taki tytuł.  
Album jest rejestracją koncertu, który odbył się 26go kwietnia 2010 roku w bydgoskim Art Cafe "Węgliszek". Muzyka jaka tam rozbrzmiała była kameralna, malarska, choć melodyjnością zapadająca w pamięć. Najważniejsze jest tu jednak brzmienie, sam ton, tembr, barwa, charakterystyczna, dla każdego z tej wspaniałej trójki z osobna i to, co się między nimi przez te, zaledwie trzy kwadranse, wydarza - a tego nikt słowami nie opisze.
W pierwszym zdaniu tego tekstu przyznałem się do wstydliwej niewiedzy z dziedziny, którą się zajmuję. Ośmielić tym chciałem innych jazzfanów młodszego pokolenia, którzy w swoich muzycznych podróżach Majora Bochemusa dotąd nie napotkali. Trafić na jego muzykę nie jest z resztą sprawą prostą - garsteczka jego autorskich płyt nie doczekała się dotąd kompaktowej reedycji. "De Profundis" to, tylko przez nieszczęśliwe okoliczności, piękny hołd złożone wybitnemu Trębaczowi. Muzycznie jest to jednak wspaniała kapsuła czasu, muszla zawierająca niezwykłe, liryczne, choć jakby mówiące, gadające, podśpiewujące, szwarne, szeleszczące, powietrzne brzmienie trąbek Andrzeja Przybielskiego, w towarzystwie młodych, znakomitych muzyków, którzy go rozumieją i potrafią wnieść siebie w jego świat. De Profundis ad infinitum.  

Kajetan Prochyra
http://klimatumiarkowanycieply.blogspot.com/

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Dave Rempis / Frank Rosaly, Wrocław, OPT, 7.04.2011

Nie lubię Dave'a Rempisa. Uważam go za najsłabsze ogniwo Vandermark 5, a jego dorobek solowy, który udało mi się poznać, uważam za niewart uwagi. Może z wyjątkiem "American Mythology" zespołu Triage. Frank Rosaly zwrócił moją uwagę głównie poprzez najnowszą płytę Scorch Trio "Melaza", gdzie dzielnie starał się zastąpić Paala Nilssena-Love. Cóż jednak z tego, skoro sama płyta jest raczej słaba i zniechęcam do jej zakupu. Co zatem zapędziło mnie do OPT na ich koncert? Chyba dobra akustyka pomieszczenia i próba wsparcia zacnej inicjatywy sprowadzania tego typu muzyków do naszego miasta. Słusznie zrobiłem, bo widownia liczyła może 25 osób.
Nie wiem co skłoniło obu panów do spróbowania sił w duecie. W pierwszym secie usilnie i skutecznie udowodniali bowiem, że nie tylko nie mają indywidualnie nic do powiedzenia, ale przede wszystkim, że nie potrafią i chyba nie chcą zestroić się ze sobą. Zalali nas za to falą niepotrzebnych i bezdusznych dźwięków, które w żaden sposób nie próbowały być muzyczne. Rempis, w swoim stylu, gęsto "wprawkował" lub serwował nam długie dźwięki, układające się w coś na kształt melodii. Wartość melodyczna jego fraz pozostawiała jednak wiele do życzenia. Rosaly starał się podążać za nim, ale bez specjalnego planu wejścia w jakąkolwiek stylistykę. Często zmieniał pałki lub same mu wypadały, a wynikiem tego była bezładna, ni to jazzowa, ni freejazzowa, ni freeimprovowa maź. Dwa długie utwory, zero pomysłu, żadnych emocji, a męka do kwadratu. W przerwie koledze z trudem udało się mnie zatrzymać.
Panowie w tym czasie uzgodnili chyba, o co im chodzi, bo po powrocie na scenę zaczęli grać jazz. I to całkiem nieźle. A pisząc 'nieźle', nie chodzi mi o walory instrumentalne - solowe, bo do nich już chyba nie uda się im mnie przekonać, ale przede wszystkim zespołowe. Bo duet to jednak ciągle zespół i fajnie jest, jak się gra ze sobą, a nie obok siebie. I przyjemność sprawia wszystkim stronom przedsięwzięcia, gdy coś zaczyna iskrzyć, bo wtedy jeden drugiego może tu podkręcić, tam stonować - zaczyna się interakcja, która w czasie koncertu na żywo ma, przynajmniej dla mnie, podstawowe znaczenie.
Nie byłem chyba jedyny w surowym odbiorze pierwszego seta, bo dopiero w drugim publiczność się ożywiła, a niemrawe oklaski z początku koncertu, zastąpiły żywsze reakcje na wzajemne nakręcanie się muzyków. Pytanie tylko, czy druga część zadośćuczyniła pierwszej. Moim zdaniem bilans i tak był ujemny. To był ostatni koncert liderującego Dave'a Rempisa, na którym byłem.

Marcin Kiciński
PS. Na Youtube są fragmenty tego koncertu. Celowo nie zamieszczam ich pod relacją, bo doszłoby do niezłego dysonansu poznawczego. Gratulacje dla montażysty ;)

Contemporary Noise Sextet, Poznań, Blue Note, 8.04.2011

Kuba Kapsa – piano
Wojtek Jachna – trumpet
Tomek Glazik – tenor & baritone saxes
Kamil Pater – guitar
Patryk Węcławek – double bass
Bartek Kapsa – drums

Losy zawiodły mnie do Poznania, w którym spędziłem dwa fantastyczne dni, w przemiłym towarzystwie, a tak zwaną wisienką na torcie miał być piątkowy występ Contemporary Noise Sextet. Miejsce fantastyczne: klub Blue Note znajduje się w dawnej kotłowni świeżo odnowionego Zamku Cesarskiego w Poznaniu. Otwarty  w roku 1998, przez lat 12 był areną ponad 1500 koncertów, a świadczy o tym znajdująca się na zapleczu kolekcja afiszów, z których zerkają na nas sławy tej miary, co Jack DeJohnette, Brad Mehldau czy Dave Douglas.
Przez Dziedziniec Różany, na którym znajduje się Fontanna Lwów, której pierwowzór znajduje się hiszpańskiej Alhambrze, udaję się do klubu, betonowej kiszki, rozłożonej częściowo na dwóch kondygnacjach, z malutką sceną upchaną za znajdującym się na parterze barem. I tam właśnie przebijam się z trudem, przez tłumnie zgromadzoną publiczność, by zamówić martini, gin i wódkę (Lillet to było już zbyt duże wyzwanie), koniecznie wstrząśnięte, lecz nie zmieszane. Ledwo zdążyłem odebrać kieliszek z rąk barmana i rzucić okiem na jedną czy drugą piękną dziewczynę, w które - jak się miałem okazję przekonać -obfituje gród nad Wartą, a już muzycy dynamicznie wtargnęli na scenę, a ja popędziłem do stolika, jednego z najbliższych sceny, aby oczywiście jak najwięcej i dobrze usłyszeć.
Program koncertu wiernie podąża za muzyką, jaką zawiera niedawno wydany, czwarty w historii tego zespołu, krążek zatytułowany "Ghostwriter's Joke". Podejrzewam, że zapoznaliście się z płytą, wiecie zatem, że jej początek jest bardzo dynamiczny i nie inaczej było na koncercie. Moje zainteresowanie wszakże szybko przerodziło się w zdziwienie, następnie w osłupienie, a w końcu w bezmierną irytację. Przyszedłem bowiem na koncert sekstetu, a tymczasem na scenie grał chwilami tercet, czasami kwartet, a najczęściej - o zgrozo! - septet. Jak to możliwe?
Na zaproszeniu nie było tej informacji, ale nieproszonym gościem na koncercie była koszmarna akustyka i wołający o pomstę do nieba system nagłaśniający. Grającego na klawiszach Kuby Kapsy właściwie w ogóle nie słyszałem. Patryk Węcławek dbający o puls na kontrabasie i gitarze basowej był zmuszony tak przesterować dźwięk swoich instrumentów, że towarzyszyło im nieprzerwane "hrrrr". Bartek Kapsa walił z całych swoich sił w bębny, jakby chciał ze złości wytworzyć wystarczająco silną falę dźwiękową, która na strzępy rozwali to - tak niegościnne dla wyrafinowanych dźwięków - miejsce.
W tym ogłuszającym harmiderze, sekcja dęta była skazana na niepowodzenie: żal było patrzeć, jak się męczy wspaniały na trąbce Wojtek Jachna, który - pomimo całej katastrofy - błyszczał w tych nielicznych momentach, gdy cichł ów nieznośny hałas. Tomek Glazik na saksofonie, z przerażeniem w oczach, zawziął się, by przekrzyczeć cały ten zgiełk, a wydaje mi się, że lepiej by zrobił, wyrywając po prostu kable nagłośnienia z gniazdek i tym samym pozwalając zespołowi grać "unplugged".
Najbardziej jednak szkoda mi Kamila Patera, grającego na gitarze, bo jest w życiowej formie. Jego gra przyprawiała nie tylko mnie o ciarki na plecach, a jego solówki były najjaśniejszym punktem tego mrożącego krew w żyłach wieczoru.
Jak mam podsumować to wszystko? Podczas, gdy publiczność szalała, a muzycy niechętnie pojawiali się, by zagrać bis, ja chyłkiem opuszczałem "Blue Note". Gdy znalazłem się na zewnątrz, z ulgą słuchałem ciszy i rozbrzmiewającego w niej wiatru. To, że wytrwałem tak długo jest zasługą wielkiej sympatii dla członków tego zespołu i muzyki, jaką grali na swych poprzednich płytach "Pig In Gentleman" i "Unaffected Thought Flow". Gdyby grała jakaś inna formacja, wyszedłbym już po pierwszym utworze, a człowieka, który zajmował się nagłośnieniem tego koncertu, należałoby po prostu rozstrzelać. Masakra...

Maciej Nowotny

piątek, 8 kwietnia 2011

Contemporary Noise Sextet "Ghostwriter’s Joke", Electric Eye, 2011


Kuba Kapsa – piano
Wojtek Jachna – trumpet
Tomek Glazik – tenor & baritone saxes
Kamil Pater – guitar
Patryk Węcławek – double bass
Bartek Kapsa – drums

Wytwórnia: Electric Eye
Rok wydania: 2011


Bracia Kapsa przeszli długą drogę, by ostatnio zatoczyć koło i wrócić do punktu wyjścia. Reaktywacja Something Like Elvis najpierw na jeden występ w ramach katowickiego Off Festivalu, a potem na całą trasę koncertową, zrobiła swoje. Był to pomysł na tyle nagły i zaskakujący, co przedwczesne rozwiązanie zespołu po wydaniu najlepszej w ich dorobku płyty – „Cigarette Smoke Phantom”. Na drugi plan zeszło w tym czasie Contemporary Noise Sextet, które w przeciągu dwóch intensywnych lat wydało aż trzy płyty. Reaktywacja poprzedniej grupy okazała się jednak strzałem w dziesiątkę – muzycy zdawali się doskonale czuć materiał sprzed lat, a entuzjazm, jaki od nich bił na scenie, wydawał się udzielać także tym, którzy przychodzili zobaczyć legendę rodzimego undergroundu na żywo.
W związku z tym miałem spore nadzieje związane z „Ghostwriter’s Joke”. Można było przypuszczać, że ta energia, ten sceniczny luz z trasy Something Like Elvis przejdzie także na płytę Contemporary Noise Sextet i jeszcze raz udzieli się muzykom. Oczywiście w innej formie: nie w powrotach do przeszłości, lecz w rozbudowanych improwizacjach, nowych pomysłach czy intrygujących zwrotach akcji. I paradoksalnie to właśnie w tym ostatnim elemencie tkwi problem. Dostajemy wszystko, co już słyszeliśmy na „Pig Inside The Gentlemen” czy „Unaffected Thought Flow”. Może mniej tu filmowej zadumy i melancholijnej ckliwości z debiutu, a także nieśmiałych prób urozmaicania brzmienia mających miejsce na kolejnej płycie („Theatre Play Music” trudno w tym przypadku traktować jako regularny album, a bardziej jako specyficzne przedsięwzięcie), ale można odnieść wrażenie, że jest to właśnie uśredniona wersja tych dwóch wydawnictw. Mamy zatem charakterystyczne brzmienie pianina Kuby Kapsy (nie tak intensywne jak dotychczas), jazz rockowe zagrywki na gitarze Kamila Patera czy mocne perkusyjne akcenty Bartka Kapsy. Do tego dochodzi sekcja dęta, której praca przynosi najciekawsze rezultaty, uwodząc orkiestrowym feelingiem.
Dużo w tym tekście narzekania. Ale jest to narzekanie w dobrej wierze. Contemporary Noise Sextet nie idą ze swoją muzyką do przodu, nadal bardzo zgrabnie poruszają się wewnątrz obranej autorskiej stylistyki, ale nie próbują nas zaskoczyć. Może po prostu nie chcą. Jeśli tak jest, to nic na to nie poradzimy. Ważne, że mimo wszystko ich nowej płyty dobrze się słucha – a to nie powinno dziwić – w końcu to nadal znakomici instrumentaliści z dużą wyobraźnią.

Piotr Wojdat
Screenagers.pl

czwartek, 7 kwietnia 2011

ACT - PREMIERY


 





BOHUSLÄN BIG BAND ARRANGED & DIRECTED BY COLIN TOWNS
DON'T FENCE ME IN - THE MUSIC OF COLE PORTER
 


JOACHIM KÜHN - MAJID BEKKAS - RAMON LOPEZ
CHALABA

Joachim Kühn / piano, alto sax
Majid Bekkas / vocals, guembri, oud
Ramon Lopez / drums, tabla, perc
 


IIRO RANTALA
LOST HEROES

Iiro Rantala / piano
 



RIGMOR GUSTAFSSON
SIGNATURE EDITION 6

Rigmor Gustafsson + VA

2CD
 


NGUYÊN LÊ
SONGS OF FREEDOM

Nguyên Lê / guitars, computer
Illya Amar / vibraphone, marimba, electronics
Linley Marthe / electric bass & vocals
Stéphane Galland / drums
 



VIKTORIA TOLSTOY
SIGNATURE EDITION 5

Viktoria Tolstoy + VA

2CD

TZADIK - PREMIERA


JOHN ZORN
NOVA EXPRESS
Joey Baron: Drums
Trevor Dunn: Bass
John Medeski: Piano
Kenny Wollesen: Vibes