Grzegorz Kwiatkowski – gitara, wokal
Wojciech Juchniewicz – bas, gitara, wokal
Rafał Wojczal – organy, gitara, wokal
Tomek Pawluczuk – perkusja
+
Adam Witkowski – mikrofony, przestrzeń, miks
+
Mikołaj Trzaska – saksofon, klarnet (Dei, Influence)
Tomasz Ziętek – trąbka (I hate, Over)
Rok wydania: 2013
Oto, dlaczego nienawidzę gadać z muzykami.
Dostałem maila od Grzegorza Kwiatkowskiego, z prośbą o zamieszczenie informacji o premierze nowej płyty jego zespołu Trupa Trupa. W mailu znalazł się link do empetrójek - ściągnąłem. Zanim jednak włączyłem, zainteresowałem się kto zacz, bo zespołu nie znałem. Długo nie trzeba było szukać, by natrafić na ich poprzednie dokonania udostępnione na bandcampie. Posłuchałem pierwszego longplaya i zwariowałem. Dawno nie słyszałem tak dobrego i nowoczesnego britpopu. Czasem postpunkowe ("Good days are gone", "Marmalade sky"), czasem albarnowskie ("Did you", "Nearness of you", "Don't go away") melodie, niby garażowe, szorstkie, zbuntowane, ale też niezwykle lekkie, pomysłowe, chwytliwe, wciągające i na długo zapadające w pamięć. Kilka z nich jest na prawdę bardzo oryginalnych - moją faworytą jest "Porn Actress". Ogólnie pierwszy album to 28 minut samych petard. Żadnych uwag. To rzadkie w polskiej muzyce - pewnie się Cieślak nieźle wkurwił - se pomyślałem.
Wchodzę w drugą płytę i słyszę psychodelię. Cieszę się, bo lubię - cieszę się tym bardziej, bo płytę otwierają doskonałe cztery kompozycje, które choć sążnie umaczane w końcówce lat sześćdziesiątych, kontynuują zacną tradycję z pierwszego albumu - unikania schematów, szukania wielobarwności. Im bliżej końca płyty, tym bardziej odczuwam jednak lekkie znużenie. Piszę więc do Kwiatkowskiego:
"Strasznie mi się podoba Wasze pierwsze LP. Z drugim jest chyba trochę (podkreślam "trochę") gorzej, ale dopiero raz przesłuchałem. Wydaje mi się, że za bardzo poszliście w postwczesnofloydowską psychodelię. Jest kilka świetnych utworów, ale pojawiły się chwile wrażenia przesytu i archaiczności... Chyba zabrakło cudownej lekkości, która urzekła mnie na "Jedynce"." Czyż nie jest to kwintesencja delikatnej krytyki? W odpowiedzi dostaję między innymi następujące słowa: "ja nie lubię Floydów, lubię Beatelsów i wszędzie ich tam słyszę - tylko że z różnych okresów, ale Floydów i psychodelii w ogóle nie lubię".
Jak to nie lubi Floydów, skoro ja słyszę wszędzie Floydów? Gdzie tam Beatlesi? Słucham więc płyty kolejny raz i kolejny i kolejny... Dobrze mi z tym kolejnym słuchaniem, "I hate" znam już na pamięć, "Over" nucę na okrągło, lecz ciągle "Felicy", "Miracle", "Here and then", "Dei" brzmią mi jak niemal żywcem wyciągnięte z pierwszych dwóch LPków Floydów, a "Influence" niczym z solowego Barretta.
Średnio mi to przeszkadza - przecież już napisałem, że tej stylizacji, której - jak autor twierdzi - wcale nie ma, tylko mi się wydaje, jest tylko trochę za dużo, że album jest świetny.
Jest jednak jakaś prawda, której powinniśmy się trzymać? Czy nie ma?
Marcin Kiciński
Felicy brzmi jak Beatlesi na kwasie ;)
OdpowiedzUsuń