Mam prośbę, bo na muzyce klasycznej znam się słabo.
Posłuchajcie tego „Dwójkowego” wywiadu z Marcinem Maseckim i spróbujcie mi
wytłumaczyć o co chodzi.
Z tego, co zrozumiałem, Marcin nagrał „Die Kunst Der
Fuge” Bacha z trzech powodów. Po pierwsze muzyka klasyczna to jego życie "od zera" i jest dla niego bardzo ważną "rzeczą", tzn. "światem". Po drugie czuje się on znudzony wielką liczbą
wykonań tego klasycznego dzieła, wykonań doskonale zrealizowanych,
rywalizujących ze sobą w poszukiwaniu perfekcji, sterylnych, brzmiących niczym
„festiwal muzyki klasycznej” i nie chce przykładać ręki do "śmierci muzyki klasycznej, która i tak odchodzi, w desperacki sposób - jak Cesarstwo Rzymskie - udając, że jest bogata i ma gest", więc nagrywa swoją wersję na starym dyktafonie,
co ma zmienić walory odsłuchu i jednocześnie „odpupić” to dzieło. Tym samym
przechodzimy do trzeciego powodu: zmiana kontekstu, co ja rozumiem, że Bach
przestaje być Bachem i staje się Bachseckim, ma na tę muzykę uwrażliwić nowe –
zupełnie „nieświadome istnienia filharmonii” – grupy słuchaczy.
Instytut Audiowizualny wchodzi w to w ciemno…
Ponieważ dla mnie jest to Piwowski (oglądaliście "Krok"? Mniej znany od "Rejsu", ale tu chyba jeszcze lepiej by pasował), mam dla Marcina fajny pomysł. Następnym razem, gdy
będziesz grał klasyków, proponuję byś wstawił fortepian do kawiarnianego kibla,
ustawił mikrofony i puścił widowni swoją interpretację, dajmy na to Beethovena. Najlepiej by przewody mikrofonów delikatnie zwierały, dzięki czemu wynikający z tego brum na pewno będzie świetnie korespondował z metalicznym kaflowym pogłosem. Co by
dodać odrobinę smaczków, sugeruję, by koncert odbywał się stosunkowo późno, tak,
by kawiarniana publiczność, po spożyciu kilku browarów, mogła (korzystając z
oczywiście czynnego kibelka) wzbogacić dzieło zupełnie nowymi brzmieniami. W ten oto sposób wymieszasz sacrum z profanum, wprowadzisz odrobinę Cage'owskiego przypadku, a całość zalejesz ciepłym folkowym sosem. Iluż nowych słuchaczy z tak różnych światów pozyskasz tą metodą?! Ileż zyska w ten sposób biedny, martwy Beethoven?!
Marcin Kiciński
Wywiadu z różnych względów słuchało się bardzo trudno. Płyty przeciwnie. Dyktafonowe nagranie - wcale nie tak złej jakości - odciążyło samo dzieło, ale samo wykonanie jest przecież należyte.
OdpowiedzUsuńNie bagatelizowałbym też, a tym bardziej wyśmiewał, magnetyzmu Maseckiego: w ubiegłym roku w płycie "Chopin Chopin Chopin" zasłuchali się ostatni ludzie, po których oczekiwałbym zainteresowania jazzem, szczególnie tradycyjnym. Bachowi również może przybyć przy tej okazji kilku fanów i to potencjalnie tych, których metodami filharmonicznymi nawrócić na klasykę by się nie dało. I nie chodzi o jakieś misje popularyzacyjne i niesienie kaganka. Chodzi o to, że parę osób czerpie nagle przyjemność z muzyki, której wcześniej w ogóle nie znało i po której standardowe inkarnacje z takich czy innych względów bało się sięgnąć.
"Najlepiej by przewody mikrofonów delikatnie zwierały, dzięki czemu wynikający z tego brum na pewno będzie świetnie korespondował z metalicznym kaflowym pogłosem. "
Na pewno zdajesz sobie sprawę z tego, jak obiecująco to brzmi? :-)
Mariusz,
OdpowiedzUsuńnie była to recenzja płyty, której zresztą jeszcze (prócz emitowanego w ramach wywiadu fragmentu) nie słyszałem. Wbrew pozorom nie było także moim zamiarem przypieprzyć się do nieudanego wywiadu. Marcina zjadła trema, mówiło mu się trudno z tych czy innych powodów, nieistotne. Odniosłem jednak wrażenie i to mnie poirytowało, że z trudnościami czy bez, właściwie nie przekazał żadnej treści. Pytania, które padły z ust prowadzącego były oczywiste w kontekście tej premiery, więc gdy jedyne, co słyszę w odpowiedzi to to, że Marcin uznał nagranie tradycyjnego Bacha na dyktafon za fajny, świeży pomysł, to śmiem podejrzewać, że innych niestety nie ma. A z takimi intencjami można z marszu dokonać tysięcy postmodernistycznych przeróbek (vide moja propozycja zinterpretowania Beethovena ;). Pytanie tylko o ich realną wartość. Pytanie drugie, to czy gdyby taki manewr wykonał debiutant, a nie Marcin Masecki, czy odzew byłby równie pozytywny, a jeśli nie (a tak podejrzewam) - z czego to wynika? I przechodzimy do pytania finalnego: czy zatem miarą wartości sztuki staje się tylko nazwisko sygnujące ten czy inny (obojętnie jakiej wartości) koncept?
Piszesz, że nie ma w tym pracy u podstaw. Zgadzam się. Nie podejrzewam żadnego ze współczesnych młodych artystów o troskę o merytoryczną kondycję odbiorcy. Jeśli jednak nie chodzi o intencjonalne krzewienie zainteresowania tymi czy innymi gatunkami muzyki, to o co chodzi? Czy przypadkiem nie tylko o samego p. Maseckiego?
Egoizm, szukanie samorealizacji, które jaskrawo przebijają przez "Sztukę Fugi" oraz czteroletnie Maseckiego poszukiwania Metody - to przecież fundament większości wybitnej muzyki, jaką ludzkość stworzyła. Od Mozarta po Floydów. Ale motywację uznajemy przecież za trzeciorzędną, liczą się dźwięki. Ocen tychże wyglądam zaś naprawdę z wielką ciekawością: czy "filharmoniczni" jednak coś w tym znajdą? czy "alternatywni" Maseckiemu się postawią i po nadrobieniu zaległości powiedzą, ze wolą jednak wykonania Goulda, Sokołowa, Nikołajewej? W jedno i drugie wątpię, będzie trochę zgodnie z Twoimi przewidywaniami.
OdpowiedzUsuńA tymczasem Twoje Beethovenowskie wizje przypomniały mi jeden z moich ulubionych postów wszech czasów, wyczytany dawno temu na liście dyskusyjnej poświęconej grupie Marillion (!):
„Woda spuszczana w klozecie ma arcyciekawe wlasciwosci akustyczne. Biorac pod uwage fakt ze klozet znajduje sie w zakafelkowanym szalecie, brzmienie wody jest tym bardziej przestrzenne i pelne naturalnego poglosu… Posluchajmy dzwieku podnoszonego / wciskanego / pociaganego kurka / spluczki zwalniajacego wode, ten lekki wysoki pisk sygnalizuje podniesienie sie specjalnej blaszki/pompki wpuszczajacej wode to toelety...
Nastepuje umiarkowany szum, w ktorym slychac spadajaca na powierzchnie klozetu wode, delikatne, lub nagle (w zaleznosci od typu toalety) brumy wirow i uderzanie rozpedzonej z impetem wody o nietknieta jak dotad tafle wspominianej juz wielokrotnie cieczy w dolnej czesci toalety. Nastepnie mozemy chwilke poczekac na napawajacy optymizmem, rowniez ultra ciekawy dzwiek ponownego napelniania zbiornika spluczkowego”.
Czteroletnie szukanie metody brzmi równie intrygująco, co enigmatycznie. Bo na czym niby polegała ta praca i ile realnie w ciągu tych czterech lat poświęcił Marcin Masecki na nią czasu?
OdpowiedzUsuńPiszesz, że w pierwszej kolejności liczą się dźwięki, że reszta, z intencją samego autora na czele, jest nieistotna.
Powolutku zaczynam chyba uciekać od tego myślenia. Mam wrażenie, że totalna swoboda eksperymentowania, wiodący konceptualizm i przede wszystkim nieznośny egalitaryzm w sztuce, choć oczywiście dostarczyły wielu ciekawych, ba, wiekopomnych dźwięków, jednocześnie jednak stworzyły potworną nadpodaż, w której zatarcie granic między twórcą i odbiorcą, warsztatem a intuicją, kompozycją i improwizacją, intencją a przypadkiem itd... wywołuje chaos, dla mnie osobiście, coraz trudniejszy do zniesienia.
Ile w to faktycznie włożył wysiłku - tego nie wiemy, ale po samej liczbie testowanych instrumentów, miejsc oraz sposobów rejestracji wydaje się, że jednak niemało. Ale nie wiemy.
OdpowiedzUsuńMnie zaimponował samym gestem powstrzymania się od nagrania "fugi" ot tak, jak to się zwykło robić, jak nakazuje podręcznik, niejako automatycznego. Bo jednak z takich właśnie gestów biorą się przełomy. Ktoś postanawia spróbować inaczej. (99% z tych próbujących inaczej oczywiście pudłuje, ale tak samo jest z naukowcami i biznesami opartymi na innowacji).
Oddzielam jednak, czy przynajmniej próbuję, sympatię dla sposobu od sympatii dla dźwięków. XX wiek przyniósł ponad miarę przykładów muzyki, która powstawała w fascynujących okolicznościach, o których świetnie się słucha, ale samej muzyki słuchać się nie da - albo przynajmniej nie bardzo jest po co. W "Kwartecie helikopterowym" helikoptery są sto razy ciekawsze od kwartetu.
Wracając do intencji: na ich ocenianie nie można sobie według mnie pozwolić z przynajmniej dwóch powodów. Po pierwsze, nigdy ich tak naprawdę - a liczy się tylko "naprawdę" - nie poznamy. Po drugie, "Requiem" Mozarta powstało ni mniej ni więcej tylko dla kasy, zamykając w ten sposób temat motywacji in aeternam.
Moglibyśmy pewnie rozwijać kolejne wątki, bo z tego co widzę nasze myśli idą równolegle i pola dla kompromisu raczej braknie. Tak czy inaczej dziękuję za interesujący głos.
OdpowiedzUsuńNa koniec chciałbym tylko dodać, że już po przesłuchaniu płyty utwierdziłem się w swoich wątpliwościach. Na mnie dyktafonowa preparacja, swoiste spatynowanie tego brzmienia działa in minus. Lubię wycyzelowane, szczególnie klawesynowe produkcje, więc tu wszelkie szumy i inne analogowe bonusy raczej mnie irytują, niż wciągają. Dla mnie muzyka, a szczególnie muzyka klasyczna, to zjawisko ekstremalnie koncertowe, a wszelka produkcja, konieczność kręcenia gałami konsolety jest upierdliwym balastem. Dlatego cenię najbardziej wszystkie te inicjatywy, które starają się zmarginalizować wpływ rejestracji na odtwarzany potem dźwięk. Tu mamy motywację dokładnie odwrotną i dla mnie, mimo starań Mariusza, raczej ciągle niezrozumiałą. Nie widzę w przybrudzeniu tradycyjnego Bacha niczego co miałoby go "odpupić", ani dlaczego akurat ta wersja ma bardziej przemówić do kogoś kto klasykę omija z założenia szerokim łukiem.
No i koniec końców, nie zapominajmy proszę, że mimo wszystko te dźwięki to przede wszystkim Bach, a nie Masecki.
"ani dlaczego akurat ta wersja ma bardziej przemówić do kogoś kto klasykę omija z założenia szerokim łukiem"
OdpowiedzUsuńBo jest w niej także Masecki, który jest postacią interesującą dla pewnych osób, dla których Bach postacią interesującą dotąd nie był z takich czy innych powodów. Kim te dźwięki są "przede wszystkim"? Tutaj nie ma czego "nie zapominać", to sobie każdy musi sam wysłuchać. Dla mnie zdecydowanie 50-50 i tym niniejsza płyta różni się od innych. Co też nie jest niczym nowym, bo takiego Goulda bywało czasem więcej niż na przykład Mozarta.
Również dziękuję za dyskusję.