poniedziałek, 3 stycznia 2011

Podsumowanie.PL

Epicki tekst Mariusza Hermy podsumowujący rok 2010 w muzyce i prognozujący lepsze jutro, skłonił mnie do tego aby choć spróbować napisać podsumowanie a nie tylko wypunktować najlepsze owoce jazzowego drzewa 2010.

AWANGARDA ZASTĄPIŁA GŁÓWNY NURT

Przyjemnie rozpocząć od połechtania naszej patriotycznej próżności. Polska muzyka improwizowana jest dziś drugą albo i pierwszą siłą jazzową w Europie (rywalizując ze Skandynawią traktowaną en bloc). Artyści spomiędzy Odry i Bugu, szczególnie ci spoza głównego nurtu, nagrywają dla cenionych wytwórni na kontynencie i za oceanem. Nawet nowości ze znakiem rodzimych wydawnictwa takich jak Not Two, Lado ABC czy Multikulti Project stają się obowiązkowymi pozycjami na półkach miłośników nowego jazzu (tfu tfu awangardy) z całego świata. Niezależna scena jazzowa jest nawet, jak pisał Bartek Chaciński w "Polityce", naszym głównym muzycznym towarem eksportowym. Pytanie jednak nasuwa się następujące: czy to nasz jazz jest taki mocny czy też Wacław Zimpel, Mikrokolektyw czy Levity są muzycznym Adamem Małyszem - rywalizującym w dziwnej konkurencji, zaspokajającym ale i usypiającym nasze ambicje, a ich sukcesy nijak mają się do kondycji gatunku.

Główny nurt wysycha
Nie kryłem się nigdy z sympatią i podziwem do norweskiego jazzu. Oczywiście warto byłoby postawić w tym miejscu gwiazdkę i zaznaczyć jak inaczej finansowana jest kultura w Skandynawii, co i my, dzięki funduszom norweskim, obserwujemy coraz wyraźniej. Chcąc najkrócej wyrazić co tak bardzo podoba mi się w muzyce północy, posłużę się fragmentem koncertu, który już raz na tym blogu publikowałem:


Festiwal jazzowy w Oslo - impreza porównywalna z obecnym Jazz Jamboree. Koncert poświęcony legendarnej w Norwegii, raczej mało znanej gdzie indziej, wspaniałej, niestety przedwcześnie zmarłej wokalistce - Radce Toneff. Na jednej scenie grają: ojcowie norweskiego jazzu: Jon Christensen, Arild Andersen czy współautor sukcesu Radki - Steve Dobrogosz - obok nich pop/jazzowa wokalistka Solveig Slettahjell i kojarzony z awangardą trębacz Arve Henriksen. A do tego jeszcze pół tuzina innych artystów pomiędzy. Efekt - jak widać na filmie... Muzycy z różnych światów, podgatunków, nurtów czerpią i tworzą jednocześnie siłę sceny, głównego nurtu - budują jakość, którą nazywa się norweskim jazzem. Przykład: Przed miesiącem ukazała się w europejskiej dystrybucji nowa płyta wspomnianej Solveig Slettanhjell pt. "Tarpan Seasons". Świetna a zarazem łatwa i przyjemna płyta, która, choć w języku Shakespeare'a, czy raczej McDonalds'a, nie jest kopią stylu Blue Note lub cytatem z innych amerykańskich śpiewników, za to wyraźnie słychać na niej skandynawską estetykę - oszczędność, nowe brzmienia, połączenie elementów czysto akustycznych z elektroniką. A do tego made in Norway są jeszcze przecież Jaga Jazzist, Atomic, Nils Peter Molvaer, flota artystów ECM'owych od Garbarka przez Torda Gustavsena po Trygve Seima, guru freejazzowej perkusji Paal Nilssen-Love, folkpopowa wokalistka Mari Boine czy kultowe wytwórnie Rune Grammofon, Smalltown Superjazzz czy Jazzland.

W Polsce w podobnym do "Til Radka" przedsięwzięciu miałem przyjemność uczestniczyć przed miesiącem: W Dniu Szakala - charytatywnym koncercie dla Tomasza Szukalskiego - wzięli udział praktycznie wszyscy polscy "mejdżersi" - od Stańki, Możdżera, Agi Zaryan przez Michała Urbaniaka, Ewę Bem, Urszulę Dudziak po Adama Makowicza i Wasilewski Trio. Nikt jednak - oprócz Łukasza Żyty, który na perkusji towarzyszył wielu składom - nie wszedł z innymi w dialog. Każdy zagrał swoje - świetnie - i do garderoby. Tam wspominali dobre czasy, wymieniali się dowcipami, ale muzyką, inspiracjami - chyba - już nie.
Odbicie tej sytuacji widać na półce z płytami. Polski jazz (mainstream? - jak kto woli) wydawany jest przez kilkanaście maluteńkich wytwórni - Ars Cameralis nie pokusiło się nawet o stworzenie strony internetowej informującej o ich wydawniczej działalności /płyty Macieja Obary/ a tak, bardzo celnie, opisuje jakość edytorską wydanej przez Fonografikę nowej płyty Piotra Wyleżoła Maciej Nowotny: "Okładka brzydka i kompletnie bez związku z muzyką na płycie, a to niestety nie wszystko: krzywo wydrukowany tekst z tytułami utworów, w tytule Dr Holmes z kropką czyli kłania się znajomość ortografii i wreszcie pomyłka na liście utworów, gdzie bonus track to właśnie rzeczony Dr Holmes, a nie Snake, jak wydrukowano na okładce."
W konsekwencji artyści ambitniejsi przy odrobinie szczęścia i zapału wydają swoją muzykę w firmach zagranicznych, jak np. Adam Pierończyk w berlińskim Jazzwerkstatt czy Leszek Możdżer niemieckim w ACT. Nie miał tyle energii Leszek Kułakowski i jego "Code Numbers", która z pewnością mogłaby zrobić karierę europejską, pozostanie raczej kolekcjonerskim rarytasem.

Nie trzeba mieć zbyt wiele palców, nie wspominając o drugiej ręce, by policzyć poważnych jazzowych producentów muzycznych. Wawrzyniec Mąkinia w Multikulti, Paweł Szamburski/Macio Moretti w LADO ABC... Efekty ich pracy widać od razu - Levity na koncertach i płytach w Japonii, z kontraktem z Universal Music itp, Zimpel z nagrodami, trasami zagranicznymi a polscy awangardziści na naukach u Kena Vandermarka. W większości pozostałych przypadków artyści sami są sobie sterem, żeglarzem, okrętem, wiatrem, inspiracją, doradcą, managerem, producentem a w konsekwencji także słuchaczem. Nie dziwi więc, że niechętnie słuchają oni tego co gra się poza 3-5 klubami jazzowymi w naszym kraju.

Co się nosi na świecie - to nas zupełnie nie obchodzi...
Wyważaniem otwartych już drzwi jest stwierdzenie, że Europa wytworzyła swoją własną odmianę jazzu, coraz mniej związaną z amerykańskimi, bawełnianymi korzeniami - europejską muzykę improwizowaną. Czerpie ona z muzyki klasycznej, współczesnej, ludowej a z drugiej strony z dorobku elektroniki. Można to z jednej strony uznać za modę, z drugiej jednak jest to przecież sposób na opowiadanie o sobie, czy też badanie i interpretację własnej kultury, własnych korzeni - tak jak, na drugim biegunie czyni to, cytowany przez Macieja Obarę w rozmowie z Maciejem Karłowskim, Jason Moran - osoba numer 1 amerykański sceny jazzowej 2010 (autor lub współautor albumów nr 1, 2, 4 i 10 w tegorocznym rankingu krytyków magazynu Village Voice): "Moran przyniósł ze sobą kilka płyt. Zagrał fragmenty każdej, po czym wyłączył sprzęt i powiedział jasno „To jest moja kultura! W otoczeniu takiej muzyki się wychowałem. Taka muzyka jest dla mnie ważna. Jest ona częścią mnie i reprezentuje moim zdaniem to, co dzisiaj jest żywe w muzyce Afroamerykanów”. Z głośników popłynęły natomiast nagrania jego kolegów raperów, którzy przeklinali siarczyście i opowiadali w swoich tekstach bardzo groźne rzeczy. O większości nie słyszałem nigdy i pewnie nigdy więcej nie usłyszę. To było trochę szokujące."
Podobną introspekcję przeprowadza na płycie "Solo" Vijay Iyer - malując swój muzyczny autoportret z pomocą utworów i artystów, którzy uczyli go czym jest granie. Bez nich i ich patentów ("Patterns") nie byłoby dziś Iyera - jednego z najważniejszych kompozytorów, pianistów i nowych narratorów światowego jazzu.
Wśród polskich artystów takie myślenie i poszukiwania obserwuję chyba tylko u Macieja Obary - zaskakująco pomijanego przez wielkonakładowe media - czy, w nieco innej odmianie, u uznanych, wspomnianych już awangardzistów - Zimpla, Rogińskiego czy Mikołaja Trzaski. Poza wyżej wymienionymi jeszcze, będący od lat pod ECMowskimi skrzydłami, Wasilewski Trio wpisuje się w nurt europejskiej muzyki improwizowanej - zarówno gatunkowo, ale i pod względem posłuchu poza granicami RP. Źródeł słabego rozwoju elektroniki w jazzie upatrywałbym natomiast w wysokich cenach komputerów z jabłuszkiem i odpowiedniego do nich oprogramowania, nieproporcjonalnych do zarobków polskich artystów za job.

Komeda...
Rok 2011 poświęcony będzie Marii Skłodowskiej, Czesławowi Miłoszowi a także... Krzysztofowi Komedzie Trzcińskiemu. 27 kwietnia obchodzilibyśmy bowiem jego 80te urodziny. Norwegia nie ma swojego Komedy. Ośmieliłbym się stwierdzić, że Europa nie miała i nie ma do dziś drugiego takiego kompozytora jazzowego jak Komeda. I co z tego?
No właśnie. Na razie pojawiły się dwie, całe szczęście zupełnie udane płyty poświęcone autorowi "Sleep safe and warm" - Adama Pierończyka "Komeda" i Jana Bokszczanina "Komeda Inspirations". Czy potrafimy jednak na naszym podwórku nadbudować coś na Komedzie? Czy czeka nas jednak rok jazzowej Komedii, tak jak zamęczaliśmy Frycka Chopinem na jazzowo AD 2010? Właśnie w roku Komedy przydałby się taki polski John Zorn, który potrafiłby nie tylko skrzyknąć kolegów i stworzyć wydawnictwo, ale także zbudować polski The Stone albo i pójść o krok dalej...

Przydałoby się Laboratorium Improwizacji, na wzór Słobodziankowego Laboratorium Dramatu, Szczygłowo-Tochmanowego Insytut Reportażu, czy Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. W Laboratorium muzycy nie tylko mogliby próbować, grać koncerty, nagrywać płyty, ale także uczyć się na warsztatach czy master classach artsytów i pedagogów pokroju Marilyn Crispell, Ralpha Alessiego, Zorna (czemu nie?), Charles Lloyda, Jasona Morana. Enrico Ravy, Jona Balke czy Jona Christensena. Laboratorium powinno zorganizować konferencje dla producentów: dlaczego we Włoszech może sprawnie działać wydawnictwo EGEA nie wspominając o światowej sławie niemickich ECMu i ACTu, szwajcarskiego HatHut czy wspomnianych norweskich Rune czy Smalltown? Dlaczego ich płyty można znaleźć w sklepach w krajach ojczystych i nie tylko?
A talentów - jak zawsze i w każdej dziedzinie poza piłką nożną - nam nie brakuje.

Ten tekst już jest za długi, więc może powstrzymam się od podsumowań jazzowych dla reszty świata. Wspomnę tylko, że nie rozumiem muzyki najbardziej cenionych amerykańskich artystów 2010 takich jak Henry Threadgill, Steve Lehman czy Rudresh Mahathappa. Może oświecenie przyniesie mi rok 2011.

Na koniec, wracam do początku, czyli do tekstu Mariusza Hermy: "dzisiejsza muzyka jest kiepska? źle szukasz!" Dobrej muzyki w 2011 życzyć więc nie trzeba. Życzę więc chęci i czasu na jej poszukiwania.

Kajetan Prochyra
klimatumiarkowanycieply.blogspot.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz