środa, 12 stycznia 2011
Jason Stein's Locksmith Isidore "Three Kinds of Happiness", Not Two, 2010
Jason Stein - bass clarinet
Jason Roebke - bass
Mike Pride - drums
Wytwórnia: Not Two
Rok wydania: 2010
Jasona Steina pamiętam z koncertu Bridge 61 (Vandermark/Stein/McBride/Daisy) w Poznaniu. Pamiętam, bo - ten jeszcze zupełnie nieznany mi muzyk - zrobił na mnie spore wrażenie jako doskonały partner dla Vandermarka. Minęło pięć lat, a ja w tym czasie nie sięgnąłem po żadną płytę tego pana. Bynajmniej nie dlatego, że nie chciałem. Chyba po prostu się nie złożyło. Tym bardziej ucieszyłem się na widok premier płytowych 2010, wśród których Stein zadebiutował na łamach naszego rodzimego wydawnictwa. Radość tym większa, że format tercetu z dęciakiem, basem i perkusją, który wybrał dla tej płyty, należy do moich ulubionych zestawień instrumentalnych.
Jazzowe tria dzielę na te, gdzie instrument melodyczny prowadzi utwór, a sekcja próbuje za nim nadążać, oraz te, w których występuje absolutnie równouprawnienie mocno osadzone w zdrowym podziale ról, wynikającym często z samej kompozycji lub może przede wszystkim z mentalności muzyków. W obu wariantach dęciak jest na pierwszym planie, ale zasadnicza różnica pojawia się w ilości miejsca, które pozostawia on pozostałym instrumentom. Chodzi o przestrzeń, o narzucone tempo, dzięki którym zarówno basista, jak i perkusista, mogą się wykazać nie tylko na polu wynikającym ze swojej podstawowej - rytmicznej roli, ale także w mikroświecie każdego pojedynczego dźwięku.
Zarówno Pride jak i Roebke idealnie wpasowali się w wysublimowany wariant uważnego wielogłosu i to bez względu na to, czy dialog toczył się według względnie sztywnego scenariusza, czy też przypominał swego rodzaju burzę mózgów. Przyznać jednak należy, że zdecydowanie więcej znajduje się na tej płycie uporządkowanych form.
Stein postawił na melodie osadzone w tradycji, blues i niesamowity feeling, który na prawdę rzadko są w stanie zaserwować nam biali jazzmani. Momentami muzyka przypomina holenderskie podejście do free, o którym pisałem przy okazji recenzji trio BraamDeJoodeVatcher, czasem przebija się bardziej chicagowska stylistyka spod znaku Dragons 1976. Zdecydowana większość utworów nie przekracza granicy komunikatywności, która tak często dzieli poprawnych wyznawców żelaznego mainstreamu i chorobliwych maniaków świata muzyki improwizowanej. Moim zdaniem jest to jedna z tych płyt, która znalazła swój przyczółek dokładnie w strefie granicznej, co z jednej strony może jej przysporzyć rzeszy fanów z obu skłóconych obozów, z drugiej może skazać na obustronną wrogość i wieczne zapomnienie.
Ja zdecydowanie rzucam się w wir poszukiwań kolejnych albumów Jasona Steina, a jak się okazało, sam projekt Locksmith Isidore wydał wcześniej już dwa.
Marcin Kiciński
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ostatnie zdanie recenzji kluczowe, bo moim zdaniem swój najlepszy moment trio miało na debiucie - "A Calculus of Loss" dla Clean Feed z 2008 r. Kolejne dwie też lubię, ale na tamtej płycie materiał najbardziej się 'kleił': proporcje składników były idealnie wyważone, wewnętrzna dynamika również, tak więc jako całości słucha mi się jej najlepiej. A może to po prostu nostalgia za pierwszym spotkaniem z formułą, która przy trzeciej odsłonie już się nieco wyczerpuje?
OdpowiedzUsuńkapitalna po-prostu-jazzowa :) płyta
OdpowiedzUsuńhttp://jazzowyalchemik.blogspot.com/2010/11/locksmith-isidore-three-kinds-of.html
Dragons 1976 to niekoniecznie chicagowski jazz, Aram Shelton żyje w słonecznej Kalifornii piszę się często właśnie o jego grze jako nie-chicagowskiej :)
ArtS, nie wiem czy można mówić o wyczerpaniu formuły, bo ta się całkowicie zmieniła, "Three Kinds of Happiness" to płyta w całości oparta na kompozycjach i klasycznie jazzowym feelingu. Zupełnie inna od poprzednich dwóch (w całości free wyimprowizowanych, inne składniki, inna dynamika), przez samego Jasona Steina określana jako najlepsza w dorobku tria. Ta płyta wyznacza zupełnie inną formułę grania właśnie.
OdpowiedzUsuńMoże racja, że przesadziłem z tym wyczerpaniem się formuły, bo rzeczywiście starają się różnicować materiał, ale takiej wielkiej zmiany związanej z wprowadzeniem kompozycji też nie czuję. Chyba muszę trochę odpocząć od ich muzyki i wrócić do niej z większym dystansem; najwyraźniej trzy płyty nagrane w dość krótkich odstępach czasu zlewają mi się w jedną...
OdpowiedzUsuń