niedziela, 30 stycznia 2011

Jason Moran "Ten", Blue Note 2010


Jason Moran: piano;
Tarus Mateen: bass;
Nasheet Waits : drums

Wytwórnia: Blue Note
Rok wydania: 2010






Jak pokazały praktycznie wszystkie jazzowe podsumowania, miniony rok miał jedną twarz: Jasona Morana. Nie tylko jego autorska płyta "Ten" triumfowała w zestawieniach niezliczoną ilość razy (m.in. NY Times, LA Times, JazzTimes, The Village Voice) ale w rankingu tego ostatniego płyty z udziałem młodego pianisty zajęły  miejsca 1, 2, 4 i 10.
Choć rodzice Morana katowali go jazzem w samochodzie, a nawet, na dwa dni przed rozwiązaniem, zabrali go (jeszcze w fazie płodowej) na koncert Pharoah Sandersa, naturalnym językiem chłopaka z Houston przełomu lat 80/90 był rap. Stąd też cytowana już przeze mnie historia opowiedziana Maciejowi Karłowskiemu (Jazz Forum) przez Macieja Obarę:
"JF: Miałeś z nim zajęcia?
MO: Tak, z jego zespołem. I powiem szczerze, były to zajęcia, po których można dostać zawrotu głowy. Zaczęły się trochę nietypowo i zaskakująco, jak dla mnie. Moran przyniósł ze sobą kilka płyt. Zagrał fragmenty każdej, po czym wyłączył sprzęt i powiedział jasno „To jest moja kultura! W otoczeniu takiej muzyki się wychowałem. Taka muzyka jest dla mnie ważna. Jest ona częścią mnie i reprezentuje moim zdaniem to, co dzisiaj jest żywe w muzyce Afroamerykanów”. Z głośników popłynęły natomiast nagrania jego kolegów raperów, którzy przeklinali siarczyście i opowiadali w swoich tekstach bardzo groźne rzeczy. O większości nie słyszałem nigdy i pewnie nigdy więcej nie usłyszę. To było trochę szokujące.

JF: To, że przyznał się otwarcie, że hip-hop jest dla niego ważny?
MO: Nie to, choć po części też. My, znając go z płyt czy koncertów, zwykliśmy postrzegać go jako bardzo utytułowanego, bardzo ważnego i wyśmienitego pianistę jazzowego. A tu słowo jazz przez dłuższy czas wcale nie padło. Szokujące najbardziej było to, że ani przez chwilę w ustach Morana nie pojawiło się zwątpienie, że najważniejsze jest być w muzyce jak najbardziej uczciwym wobec siebie. Wychowałeś się na Bronksie, to nie udawaj, że to nie twoja muzyka i nie twoja kultura.”

Moran szybko jednak zasłuchał się także w  muzyce Theloniousa Monka. Uznał, że to właśnie w jego grze wszystko jest tak, jak być powinno. Ponieważ zaś wychowywał się w domu, w którym sztuka i artyści pojawiali się na porządku dziennym, równolegle do jazzu zajmowało go XX wieczne malarstwo. Chociaż mówi o sobie: uzależniony od komputera Teksańczyk, który gra na pianinie, obie pasje pozostały w nim do dziś. Na jego kolejnych płytach znaleźć można nawiązania do dzieł Basquiata (utwór "JAMO meets SAMO" z płyty "Soundtrack for a Human Motion"), Egona Schiele czy teorii amerykańskiego artysty interdyscyplinarnego Roberta Rauchenberga (kolażowa konstrukcja albumu "Black Star").
Jego trio, z którym gra do dziś pod szyldem "The Bandwagon" (Tarus Mateen na basie i Nasheet Waits na perkusji) zadebiutowało na rynku płytą "Soundtrack to Human Motion" w 1999 roku. Zespół z miejsca stał się jednym z najgorętszych składów amerykańskiej sceny. Przez kolejne dwa lata powstały "Facing left" i "Black Star" z udziałem legendarnego multiinstrumentalisty free jazowego Sama Riversa.  Liczba nagród jakie zebrały te nagrania (Stowarzyszenia jazzowych krytyków amerykańskich JJA, opiniotwórczych gazet) jest zbyt długa by ją tu cytować. Wspomnę tylko o jednym wyróżnieniu: przyznanym Moranowi MacArthur Fellowship, zwanym Genius Award - to mówi samo za siebie.
Konsekwencją tych sukcesów były zaproszenia płynące pod adresem pianisty z najróżniejszych instytucji. Kilkakrotnie gościł już np. w legendarnym MoMA (Museum of Modern Arts, NYC). Ostatnio wspólnie z Glennem Ligonem stworzył film "Śmierć Toma" w ramach wystawy poświęconej pionierom amerykańskiej kinematografii. Obraz z muzyką Morana nawiązuje do końcowych scen filmu Thomasa Eddisona "Chata wuja Toma" z 1901 roku. Ostatnio "The Bandwagon" nagrał ścieżkę dźwiękową do filmu dokumentalnego, opisujcego wizytę Roberta Kennedyego w RPA w czasie apartheidu. Film nosi tytuł "Szmer Nadziei". Innym, mniej politycznie zaangażowanym przedsięwzięciem, do którego zaproszono młodego pianistę było "In My Mind: Monk at Town Hall, 1959" - multimedialny projekt nawiązujący do słynnej płyty Theloniousa Monka. W swoim dorobku ma także Moran muzykę do przedstawienia baletowego pt. "Refractions", wielu instalacji wideo a w tym roku powinna objawić się światu jego wspólna praca z Mshell Ndgeochello poświęcona muzyce Fatsa Wallera.
W przerwie od studyjnego grania z trio Moran nagrał albumy: solowy pt. "Modernistic", studium nad bluesem pt. "Same mother" (bo jazz i blues mają wspólną matkę, ale różnych ojców), "Artist in Residence"  zbierającą jego "prace zlecone", będące często ponad-gatunkowymi, multimedialnymi eksperymentami a także zarejestrował koncertowy album swego trio "The Bandwagon life at Village Vanguard". Obok pracy jako leader, przez ostatnie lata Moran zasilał swoim talentem zespoły wielu mistrzów, takich jak Charles Lloyd ("Rabo de Nube", "Mirror", wspólnie wystąpili w zeszłym roku we Wrocławiu), Rudresh Mahanthappa i Bunky Green ("Apex"), Paul Motian ("Lost in dream"), Christian McBride ("Live at Tonic"), Steve Coleman, Lee Konitz, Don Byron czy Cassandra Wilson.
Po pracy Moran wraca do pięknej żona sopranistki Alice Hall Moran (z którą czasem spotyka się również na scenie) oraz do dwóch, małych jeszcze, bliźniaków. W wolnym czasie dokupuje kolejne okazy do swojej kolekcji dizajnerskich mebli. W trasę zabiera ze sobą zawsze, stołeczek do fortepianu, wymyślony specjalnie dla niego przez duńską projektantkę Susanne Forsgreen.

"TEN"
Płyta "Ten" czyli dziesięć, nazywa się tak dla uczczenia dekady wspólnego grania Morana, Mateena i Waitsa, a za razem jest to ich powrót do studia po ośmiu latach od "Black Star".
Okładka albumu nawiązuje do prostych, oszczędnych wydań nagrań Blue Note sprzed lat.  Zaprojektował ją Adam Pendelton. 10 kropek w ruchu, skierowanych w określonym kierunku. Z boku napis "Jason Moran". Bez zbędnych wariacji, nawet bez tytułu płyty.
Na krążku zaś 13 kompozycji. Jak na płytę "jubileuszową" przystało, istotną część albumu stanowią hołdy złożone wielkim nauczycielom Morana - Andrew Hillowi ("Play to live"), Theloniousowi Monkowi ("Crepuscule With Nellie") czy mniej znanemu kompozytorowi Conlonowi Nancarrowowi ("Study no. 6"), który jako jeden z pierwszych pisał utwory na pianolę, wykorzystując potencjał maszyny jako wykonawcy, w miejsce żywego pianisty. Poza tym na płycie znaleźć można temat z wspomnianego już filmu dokumentalnego "RFK in the Land of Apartheid", utwór napisany do przedstawienia baletowego ("Pas De Deux-Lines Ballet"), do tego znany z wcześniejszych albumów basquiat'owski "Gangsterism" a także garść zupełnie nowych kompozycji. Jak powiedział w jednym z wywiadów sam Moran o kluczu repertuarowym "Ten" "Czasami najlepiej jest po prostu grać".
Trudno do płyty tak obsypanej nagrodami nie podejść z wielkimi oczekiwaniami. Moran jednak nie stara się tu wcale wymyślić cudów. To rzeczywiście zbiór jego imponującego dorobku artystycznego i mapa muzycznych poszukiwań. Album jest wręcz zaskakująco przystępny i melodyjny, jednak pod tą powierzchnią znajduje się wirtuozeria i polot świetnie rozumiejących się muzyków. Do tego Moran wie, że może sobie pozwolić np. na wstęp do utworu "Old Babies" wykonany przez niego na fortepianie oraz jego śpiewająco-podgadujące, niemówiące jeszcze bliźniaki.

Wydaje się, że topowi pianiści amerykańscy tacy jak Moran czy Vijay Iyer idą w pewien sposób podobną drogą - bardzo świadomi pochodzenia i historii muzyki improwizowanej (obaj są uczniami Andrew Hilla), przetwarzają ją, wzbogacając język jazzu o swój, czy to południowy akcent i miłość do hip hopu Morana czy to hinduskie korzenie i muzyczne dorastanie przy Michaelu Jacksonie Iyera. Na swoich płytach opowiadają jednak odrębne, osobiste, autobiograficzne historię.

Kajetan Prochyra
(http://klimatumiarkowanycieply.blogspot.com/)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz