niedziela, 19 grudnia 2010

Mats Gustafsson Solo, Poznań, Klub Dragon, 12.12.2010, Cykl Nowy Wiek Awangardy



Do poznańskiego klubu Dragon wchodzi się jak do owej osławionej mordowni z „Wilka stepowego” Hermanna Hesse; brak szyldu na zewnątrz, a w środku wielki, zwisający czarny diabeł znad baru. Kiedy już uda nam się chyłkiem ominąć ponurą personę, trzeba za barem odnaleźć mało rzucające się w oczy drzwiczki, które – tu kolejna niespodzianka – wyprowadzają nas w pole, tj. w oficynę wąską a mroczną, gdzie „niebo gwiaździste nade mną”, jak zwykł był mawiać staruszek Kant. Dalej należy odnaleźć schodki, które prowadzą do drzwiczek, które prowadzą do schodków, które prowadzą do zakrętasów, które prowadzą do labiryntów, które prowadzą do schludnej, kameralnej i we własny bar zaopatrzonej sali koncertowej na pierwszym piętrze. Akustyka i nagłośnienie bez zarzutu, siedzenia nie dla leniwych ( brak oparcia ), wybór w barze jako taki i, co najistotniejsze, nie dociera tu żaden niepożądany dźwięk z zewnątrz, żadnej komunikacji miejskiej, gwaru ulicznego itp. – błogosławieństwo oficyny.

Matsa Gustafssona nikomu rekomendować nie trzeba, to klasa sama w sobie, creme de la creme muzyki improwizowanej (a może muzyki w ogóle?...), dlatego od razu przejdę do rzeczy.
Koncert solowy, jak wiadomo, to nie lada wyzwanie dla każdego muzyka. Trzeba zagospodarować całą czasoprzestrzeń muzyczną samemu bez możliwości wsparcia się na kimkolwiek, żadnej taryfy ulgowej. Dlatego też Mats, jak zawsze zresztą, wyszedł na salę w wielkim skupieniu, które już od pierwszych dźwięków, i nie jest to eufemizm, przerodziło się w magię, w coś, co można by nazwać próbą wydobycia ciszy z dźwięku. Brzmi to nieco paradoksalnie, gdyż zwykle to raczej dźwięk wydobywa się z ciszy – i tak jest w istocie. Idzie mi jednak nie o dosłowność tego sformułowania, o jego literalne, logiczne rozumienie, co raczej o fakt niebywały: oto Gustafsson, za pomocą kilku delikatnych puknięć palcami w ustnik saksofonu, kilku niemalże niesłyszalnych dmuchnięć, wyeksponował „materialną” obecność ciszy. Nie ma dźwięku bez ciszy, z czegóż miałby się on wydobyć? Muzyka to nie tylko matematycznie dające się zapisać stosunki między dźwiękami, ale przede wszystkim coś, co wydarza się w naszej egzystencji. Otóż właśnie koncert szwedzkiego saksofonisty i kompozytora był tego rodzaju wydarzeniem. Można by rzec, iż artysta postawił nas ( nagich i bezbronnych ) wobec samego faktu rodzenia się muzyki tu i teraz. Ale dość tego mędrkowania…

W pierwszym secie, w całości zagranym na tenorze, usłyszeliśmy dwa długie utwory, w których Mats zaprezentował oszałamiający wachlarz technicznych możliwości gry na saksofonie. Prócz podstawowych sposobów artykulacji mieliśmy tutaj całą gamę niekonwencjonalnych pomysłów: stukot klapek, pukanie palcami tudzież palcami uzbrojonymi w obrączki po niemalże całym instrumencie, krzyk przez ustnik, zatykanie rury udem itp., dzięki czemu koncert nabrał również walorów widowiska o charakterze performance'u. Sam sposób zachowania się Gustafssona na scenie angażuje i wciąga widza (słuchacza), nie pozwalając ani przez chwilę na bycie obojętnym. Drugi set to dominacja barytonu. Siła przedęć i tempa osiągane na tym - nie najłatwiejszym przecież - instrumencie mogły wprawić w osłupienie nie tylko laika. Podobno ktoś kiedyś powiedział, że Mats tak dmie w saksofon, jakby chciał go wyprostować – intuicja trafna raczej co do siły, nie intencji…Mimo owej mocy cały ten barytonowy set przypominał mi raczej dokonania z „Catapult” niż z „edukacji Larsa”, nie brakowało momentów wręcz lirycznych, takich jak w bodajże czwartym numerze z katapulty ( napisanym przez jego dwunastoletnią podówczas córeczkę Alvy ). Oczywiście nie obyło się bez biesa, który – nota bene – miał coś wspólnego z Aylerowskim duchem.


Tekst: Andrzej Podgórski
Fotografie: Anna Chojnacka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz