Raphael Rogiński / guitar, Paweł Szamburski / clarinets, Michał Górczyński / clarinet, Paweł Szpura / drums, Kuba Kossak / bassoon, Adam Różański / percussion, Piotr Kaliński / percussion, Tomasz Duda / sax, flute, bass clarinet
Wytwórnia: Lado ABC
Rok wydania: 2010
Po pierwszych wysłuchanych nutach wydawało mi się, że Cukunft drepcze po bardzo grząskim gruncie. Natychmiastowe skojarzenia ze sceną tzadikową, konotacje brzmieniowe Rogiński – Ribot: „klapa” - pomyślałem. Coś mnie jednak zatrzymało przy tej płycie i kazało słuchać dalej ,i od nowa, i jeszcze raz, i kolejny. Taka reakcja na to koszerne zjawisko jest dla mnie tym bardziej zaskakująca, że - delikatnie rzecz ujmując - czkawką odbija mi się „jewish music series” i eksploatowana przez długi czas klezmerska stylistyka. O co zatem chodzi?
Pierwsza płyta tego podwójnego wydawnictwa pt. "Itstikeyt” (Raphael Rogiński / guitar, Paweł Szamburski / clarinets, Michał Górczyński / clarinet, Paweł Szpura / drums) składa się z koncertowych, bardzo przaśnych, dynamicznych, tradycyjnych melodii, gdzie siła zespołu jest prezentowana w absolutnie bezpretensjonalny, bezpośredni i radosny sposób. Panowie pędzą niczym rydwan z napisem „jewish party” ciągnięty przez cztery rwące freejazzowe rumaki, które z jednej strony potrafią wybornie zgrać się, by skumulować wspólną energię, a z drugiej strony chętnie wyrywają się pojedynczo, zmuszając resztę zespołu do wzmożonego wysiłku. Nie brak temu wyścigowi swoistych potyczek, tyle że zadziorność, którą słychać, ma sobie wiele poczucia humoru i koleżeńskiej - żeby nie powiedzieć chłopięcej - rywalizacji, a szorstkość brzmienia nasuwa skojarzenia z garażową zabawą z pewną nutką postpunkowej estetyki spod znaku Leonida Soybelmana. Cechy te czynią ich wspólną grę porywającą i niezmiernie zaraźliwą.
Płyta „Fargangenheit” (Raphael Rogiński / guitars, Kuba Kossak / bassoon, Adam Różański / percussion, Piotr Kaliński / percussion, Tomasz Duda / sax, flute, bass clarinet, Paweł Szamburski / clarinet) prezentuje zupełnie odmienne podejście do materiału klezmerskiego. Wyciszone ballady, w których pierwsze skrzypce gra gitara Rogińskiego, tak potwornie podobna do stylistyki uprawianej przez Marca Ribota, w pierwszym odruchu wywołują sprzeciw. Po chwili jednak zaczyna dominować czar bardzo pięknych aranżacji i angażując nas mocniej w słuchanie, nakazuje oddać Rogińskiemu honor. Gitarzysta jest świadom obranego brzmienia i poniekąd drwi z ryzyka. Puszcza oko i wyzywa słuchaczy na pojedynek. To do nas należy bowiem znalezienie wartości dodanej, której na płycie nie brakuje. To my powinniśmy docenić w muzyce Cukunftu to, czego od lat niestety brakuje na licznych produkcjach Tadzik Records – świeżości tkwiącej w niuansach. Bo o ile Ribot, którego uwielbiam, często u Zorna brzmi jak bezduszna maszyna do generowania gitarowych subtelności, tak subtelności Rogińskiego na nowo wzruszają.
Wacław Zimpel: clarinet, bass clarinet
Paweł Posteremczak: soprano and tenor saxophones
Ksawery Wójciński: double bass
Paweł Szpura: drums
Wytwórnia: Multikulti
Rok wydania: 2010
Hera zdobyła już spore uznanie. Najwyższa ocena u guru freejazzowego bloga – Stefa (http://freejazz-stef.blogspot.com/), raczej nieskorego do nagradzania albumów pięcioma gwiazdkami, to nie lada nobilitacja w skali globalnej.
Moja przygoda z ich muzyką nie była jednak tak oczywista, a ocena wahała się od euforycznej rekomendacji po gwałtowną negację. Ambiwalencja ta wzięła się z pierwszego przesłuchania, kiedy mój potęgujący się aplauz został brutalnie przerwany przez ostatni utwór, w którym brzmienie zespołu zbyt drastycznie nasunęło mi skojarzenia z osobą Petera Brotzmanna (jak się później okazało nie do końca słusznie). Rozeźliło mnie to i odrzuciło na trochę od płyty. Powroty na szczęście pomogły ustabilizować się emocjonalnie i ukonstytuować prawo, jakie dałem w niniejszej recenzji Rogińskiemu, a którego pierwotnie odmówiłem Zimpelowi. Peter Brotzmann ze swoim brzmieniem nie jest już tylko jednym z muzyków sceny improwizowanej, jest symbolem, jest krokiem milowym, jest źródłem, z którego można czy nawet należy czerpać, a Wacław Zimpel czerpie z tego źródła, przyznać finalnie muszę , bez przesady. Gdy wielokrotnie odwołujemy się w przypadku licznych saksofonistów do coltrane’owskich czy colemanowskich inspiracji, robimy to w sposób zupełnie oczywisty, nie mając pretensji o nawet dosadne zapożyczenia. Brotzmann zasłużył, by się na nim oprzeć, a sposób na wykorzystanie tego potencjału przez Zimpela wymaga aprobaty. Bo Hera to projekt wolnych poszukiwaczy, którzy przytłoczeni wielością znanych im muzycznych zjawisk, miotają się w dookreśleniu i chęci zaznaczenia własnego pomysłu na muzykę. Brzmi to jak zarzut, a jest komplementem, bo robiąc to, robią to szczerze, odważnie i z pełnym oddaniem.
To, co mnie ewidentnie uwodzi w tej płycie i o czym nie mogę nie wspomnieć, nawet po powyższej puencie, to jej pierwsze dźwięki. „Monreale” to genialna, mroczna, narastająca kompozycja, nasuwająca skojarzenia zarówno z mityczną postacią dość niesympatycznej bogini, jak i skutkami uzależnienia od wiadomego specyfiku. Brzmi jak nic, co do tej pory miałem okazję posłuchać w adekwatnej stylistyce. Pulsujące dźwięki wrzynają się w umysł i przejmują kontrolę, by przejść stopniowo w sugerowane przez Zimpela wyważone free, a z czasem w gwałtowne zespołowe uderzenie poprowadzone przez Postaremczaka. Cała płyta jest niezwykle energetyczna i emocjonalna. Czuć zaangażowanie całego zespołu i otwartość na różne ścieżki rozwoju improwizacji, jeśli miałbym jednak coś poradzić muzykom, to właśnie szukanie swojej niszy gdzieś na starciu improwizacji i kompozycji, którą zaprezentowali w „Monreale”. Takiej fantazji mogą bowiem im pozazdrościć nawet najwięksi tej sceny.
Jak łatwo zauważyć, obie prezentowane płyty nie mają ze sobą muzycznie wiele wspólnego (z wyjątkiem uczestnictwa na obu płytach Pawła Szpury, nota bene grającego w każdym przypadku zupełnie inaczej). Dlaczego zatem je zestawiam? Otóż zarówno Hera jak i Cukunft są projektami młodych polskich muzyków, którzy - mimo że czerpią garściami z dokonań tuzów preferowanych przez siebie gatunków - robią to bez kompleksów, a nawet z pewną dozą bezczelności. Czują się na tyle mocni, by stanąć oko w oko z podejrzeniem o plagiat, ponieważ wiedzą, że pod płaszczykiem oczywistych skojarzeń jest coś więcej, coś, co ustawia ich między najważniejszymi muzykami europejskiej sceny improwizowanej – ich silna, gotowa do wyzwań osobowość muzyczna poparta doskonałym warsztatem instrumentalnym i osłuchaniem.
Poza tym, czy przypadkiem nie tak zaczynali również najwięksi?
Poza tym, czy przypadkiem nie tak zaczynali również najwięksi?
Proponuję się już tak nie "spuszczać" nad tym blogiem Stefa na każdym kroku, bo to średni wzorzec do naśladowania. Oczywiście w sieci nie ma zbyt wielu blogów o tematyce free aktualizowanych na bieżąco, ale to nie znaczy, że należy ślepo patrzeć w gościa, który omija połowę istotnych wydawnictw i ma tendencję do głupiej stronniczości. Regards.
OdpowiedzUsuńJa byłbym bardziej powściągliwy w ocenie Stefa. Lubi facet dość określony rodzaj muzyki improwizowanej. Moim zdaniem, nie kryje się z tym. Omijanie połowy wydawnictw też grzechem nie jest, sporo z nich nie ma sensownych dystrybutorów i trudno do nich dotrzeć. Last but not least - na pięć gwiazdek bym się nie obrażał. Choć dla mnie żadna z omawianych płyt na to nie zasługuje. Na impropozycji powinien być wprowadzony system ocen, zdecydowanie pomaga to w rozsądnym zarządzaniu budżetem zakupów.
OdpowiedzUsuń