niedziela, 19 grudnia 2010
Cuong Vu "Vu-Tet", Artistshare, 2007
Cuong Vu: trumpet
Chris Speed: tenor saxophone, clarinet
Stomu Takeishi: fretless electric bass
Ted Poor: drums
Artistshare
Rok wydania: 2007
Nie będę ukrywać: nigdy (jeśli pamięć ma zawodna, nie myli mnie) nie byłem wielkim admiratorem estetyki fusion. Ba, z wiekiem nie cenię jej coraz bardziej. Wielkie nagrania, niemal kroki milowe stawiane przez tych absolutnie największych w czasach tworzenia się tej stylistyki (czy gatunku, jak kto woli), nie wzruszają mnie niemal wcale. Zwyczajnie nudzą.
Od czasu do czasu, pojawiają się jednak jakieś nagrania, które powodują, że z zainteresowaniem ich posłucham, choć - generalnie - wrzucam je do jednego wora z etykietką fu-sio!-n.
Takim wyjątkiem na tej scenie często bywa Wietnamczyk z pochodzenia Cuong Vu. Pisałem o nim już nie jeden raz i nie raz też wsłuchiwałem się w grane przezeń dźwięki. Czy to fusion, czy nie fusion nawet nie jest to pytanie. Jeśli jednak gdzieś szukać punktów odniesienia dla tej muzyki, to prawdopodobnie właśnie u styku dźwięków przynależących z jednej strony do jazzu, z drugiej do rocka. Jeśli nawet nie "dźwiękami", to estetyką.
Z tą ostatnią, w przypadku Vu-Tetu byłby zresztą pewien problem. Ot, dźwięki niemal jak z filmów, do których muzykę pisał Komeda, zderzają się z ostrymi, chropawymi solami Chrisa Speeda, przesterami, szumami lidera, ostrą, niemal jak z metalowej kapeli perkusją Jima Blacka. Ot, kogel-mogel, w którym miesza się wszystko co Cuong Vu i jego goście uznają za stosowne. Muzyka ta raz ostra, raz jak do rany przyłóż.
Nie mam pojęcia, czy za lat kilka będę pod wrażeniem tych dźwięków, czy przebrzmią one jak wiele podobnych stylistycznie nagrań. Niemniej jednak zasługuje ona na bardzo mocną czwórkę co najmniej. Zwłaszcza, że gra tu w rewelacyjnej formie jeden z moich ulubionych saksofonistów - Chris Speed. Szczególnie tam, gdzie jeńców nie bierze i jego saksofon po prostu rozstrzeliwuje słuchaczy tyradami krótkich, urywanych dźwięków. W tych, ostrych nagraniach Vu-Tet sprawuje się niesamowicie dzielnie. Jest przekonujący i już wołam o jeszcze. Jest jednak i druga odsłona tej płyty. Owa do rany przyłóż. Tu niestety muzyka operuje często wyłącznie plamami dźwiękowymi, niewiele oferując oprócz nich. O ile - wyobrażam sobie - w ścieżce filmowej sprawdziłaby się znakomicie, to w domu fragmenty te wywołują u mnie pawłowowski gest ręki w kierunku pilota. Byle do przodu, byle do przodu...
Paweł Baranowski
http://pavbaranov.blogspot.com/
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz