środa, 27 kwietnia 2011

Lublin Jazz Festival, 15-17.04.2011 - relacja

W rywalizacji o uzyskanie miana Europejskiej Stolicy Kultury 2016 chyba tylko Poznań i Lublin stawiają na jazz. Smutne to trochę z mojej wrocławskiej perspektywy, czy jednak powinienem narzekać? Dostałem przecież możliwość połączenia dwóch przyjemności: słuchania dobrej muzyki oraz eksplorowania rzadziej odwiedzanych miejsc. A Lublin pięknie się rozwija, odnawia i zaraża klimatem staropolskiego miasta.
Choć to już trzecia edycja tego festiwalu, ja niestety dopiero pierwszy raz mogłem sobie na niego pozwolić. Koncerty odbywały się w salach Polskiego Radia Lublin oraz Warsztatów Kultury - miejscach może i pozbawionych piwnego klimatu, sprzyjającego przecież słuchaniu jazzu, za to bardzo fajnych pod względem walorów akustycznych. Dla fanów knajpianej atmosfery też się jednak coś znalazło, albowiem pierwszego dnia mieliśmy możliwość wzięcia udziału w jam session, a drugiego – szansę na wysłuchanie setu DJ-Lenara w gwarnej knajpie Czarna Owca. Po kolei jednak.

Pierwszy koncert był dla mnie wyjątkowo ważny, ponieważ - pozytywnie nakręcony bardzo dobrą płytą Hery - chciałem usłyszeć, jak zespół radzi sobie na żywo. Kwartet wystąpił w oryginalnym składzie, czyli z Pawłem Postaremczakiem na saksofonie, Wacławem Zimplem na klarnetach, Ksawerym Wójcińskim na basie oraz z Pawłem Szpurą na perkusji, i już od pierwszych dźwięków dał do zrozumienia, że będzie grał inaczej niż na płycie. Hera kojarzyła mi się przede wszystkim z łączeniem europejskiej tradycji, przebijającej się w mrocznych tematach melodycznych, z jazzową - mocno spirytualną improwizacją. W Lublinie chłopcy zdecydowanie postawili na ten drugi element. Już w pierwszej kompozycji coltrane'owsko brzmiąca sekcja wraz z akompaniamentem mini - harmonium Zimpla stworzyła transowe tło dla solowego popisu Postaremczaka. Saksofonista z werwą podszedł do roli lidera i zaproponował nam długie, intensywne solo, fantazyjne zarówno pod względem melodycznym, jak i artykulacyjnym. Następny utwór przyniósł wymianę ról, a także zmianę klimatu. Postaremczak zasiadł za fortepianem, który po odpowiedniej preparacji przejął funkcję barwnego, metalicznego tła, a Zimpel (na klarnecie) molowym, przejmującym i rozedrganym solo przypomniał nam na chwilę klimat z płyty. W dalszej części panowie wielokrotnie zmieniali jeszcze stylistyki, oferując nam dość rozrywkowe, funkowe rytmy, innym razem zaś mocno aacm'owskie, tchnące Afryką brzmienie. Chętnie sięgali przy tym po nietuzinkowe instrumenty, takie jak trembita czy różnego rodzaju piszczałki.
Czepialstwo w przypadku tego koncertu jest raczej nie na miejscu, ponieważ Hera ewidentnie dała z siebie wszystko, nie mogę się jednak oprzeć pokusie skrytykowania kierunku, w który poszła. Owszem, doszło do pewnej syntezy europejskości i czarnego jazzu, szczególnie przejawiła się w stosowanym instrumentarium, brakowało mi jednak jej melodycznego zaakcentowania.

W odróżnieniu ode mnie Hamid Drake, który występował po Herze, absolutnie entuzjastycznie ocenił ich koncert. W długim wprowadzeniu zawarł nie tylko gratulacje dla zespołu, ale także podziękowanie za idealne zainicjowanie klimatu muzyki Dona Cherrego, któremu przecież także i on, wraz z wibrafonistą - Pasquale Mirrą, mieli oddać cześć. Nie ukrywam, że przyjazd Hamida Drake'a do Lublina był jednym z głównych motywów mojej długiej wycieczki. Perkusista ten stanowił swego czasu jeden z najważniejszych punktów odniesienia moich muzycznych poszukiwań, zarówno w tych bardziej awangardowych klimatach (Die Like A Dog Quartet), jak i tych przystępniejszych (Spaceways Incorporated), a nie miałem wcześniej okazji zobaczyć go na żywo.
Formuła duetu nawiązującego do muzyki Dona Cherrego była dla mnie tym bardziej atrakcyjna, że jedną z moich ulubionych płyt nagranych w tandemie jest "El Corazon" tego właśnie trębacza wraz z innym genialnym perkusistą - Edem Blackwellem. Liczyłem, że Drake pójdzie tropem tej samej idei - skontrastowania gęstego, improwizowanego rytmu z prostymi, acz pięknymi melodiami, wygrywanymi, w tym przypadku, na wibrafonie. Pomyliłem się w nieznacznym stopniu. Gros utworów proponowanych przez tę amerykańsko- - włoską kooperację, polegało na tym właśnie pomyśle. Tylko sporadycznie Mirra uruchamiał swoje solowe skłonności, zalewając nas potokiem rozwibrowanych dźwięków. Ponieważ fanem wibrafonu nie jestem, były to dla mnie fragmenty dość nużące. Oprócz tego dostaliśmy jednak dużo radosnej zabawy, tańce, trochę reggae, przejmującą afrykańską pieśń, w czasie której Drake wygrywał na frame drumie, oraz sporo nawiązań do tematów Cherrego, w tym najbardziej rozpoznawalnego motywu utworu Brown Rice.
Oglądanie Hamida na żywo jest niebywałą przyjemnością. W pewnym momencie, w czasie koncertu pomyślałem nawet, że gdyby osobie niesłyszącej miało się pokazać, czym jest muzyka, to właśnie występ tego perkusisty byłby najbardziej adekwatny. Drake jest absolutnie scalony z instrumentem, jego nietypowe, bardzo giętkie, taneczne wręcz ruchy, łatwość dokonywania gwałtownych zmian rytmu oraz nietuzinkowe figury perkusyjne stanowiły niesamowite widowisko i wciągały słuchacza jeszcze bardziej.
W czasie swojej długiej introdukcji Drake mówił o wymianie energii, jaka następuje w czasie koncertu między instrumentalistą a publicznością, gdzie muzyka stanowi funkcję nośnika. Z pewną dozą poczucia winy muszę przyznać, że doszło chyba do innego rodzaju energetycznego transferu, w którym Drake niczym wulkan, obdzielał wygłodniałą mistycyzmu publiczność, a z powrotem dostawał niewiele. Pytanie tylko, czy pomieściłby jej więcej?

Po koncertach spora część, szczególnie młodszej publiczności, powędrowała do klubu Czarna Owca na zapowiedziane wcześniej jam session, gdzie doszło do jej integracji z - niczego chyba nie spodziewającymi się - stałymi bywalcami klubu. Około północy za instrumentami zasiadła Hera oraz Hamid Drake. Jam, szczególnie w późniejszej części, wypadł bardzo fajnie, moja gderliwa natura musi jednak i tym razem wziąć górę i odnieść się do początku jamowego występu. Wydaje mi się, że Polakom brakowało dystansu i luzu, by uporać się z takim ustawieniem. Zaczęli dość nieśmiało, odtwarzając to, co dane nam było usłyszeć wcześniej. Niespecjalnie uporali się też z motywem "Mr. Knight" Coltrane'a. Następnie jednak, może dzięki doskonale sprawdzającemu się Ksaweremu Wójcińskiemu, który niczym William Parker przyjął rolę budowania tanecznego wręcz groovu, weszli w swoisty trans, który zaowocował coraz to odważniejszymi partiami. Finalnie jam należy podsumować pozytywnie, a niektórzy uczestnicy twierdzili nawet, że przerósł on wcześniejszy koncert Hery.

Kolejny dzień przyniósł dwa nowe składy i zupełnie odmienne stylistyki. Chwali się zdecydowanie organizatorowi próba bardzo przekrojowego podejścia do współczesnego jazzu, wydaje mi się jednak że zestawienie duetu Mikołaja Trzaski i Clementine Gasser z Brass Ecstasy Dave'a Douglasa nie było do końca trafionym pomysłem. Część publiczności, która wykupiła tego dnia wejściówkę z myślą o dość mainstreamowej zabawie, jaką miał zaoferować Douglas, raczej nie była przygotowana na free improv, który spotkał ich ze strony wspomnianego wcześniej duetu.
Trzaska i Gasser grają od dawna. Ja sam miałem okazję kilka lat temu uczestniczyć w koncercie tego duetu, poszerzonego jeszcze o perkusję Michaela Zeranga, we wrocławskiej Mleczarni - i wspominam to wydarzenie wyjątkowo ciepło. Trio uzyskało wtedy optimum porozumienia, zgrali się na każdym możliwym poziomie, efektem była muzyka bardzo duchowa, znacznie przewyższająca to, co dane nam było usłyszeć na płycie "Nadir & Mahora". W Lublinie, bez Zeranga czegoś mi jednak brakowało. Gasser operuje, co prawda, doskonałym warsztatem i odwagą w wyszukiwaniu nietypowych brzmień, jakie oferuje wiolonczela, a i Trzaska poszukuje i uzupełnia swój język. O ile jednak w przypadku pani mam wrażenie, że jej eksperymenty doskonale współgrają z wyrobioną do tej pory sceniczną osobowością, o tyle w przypadku naszego rodzimego saksofonisty kilkukrotnie miałem poczucie, że pewne artykulacyjne zapożyczenia (vide Mats Gustafsson/John Butcher) prowadzą donikąd. Od kiedy Trzaska drastycznie zmienił swe oblicze, zrezygnował z sekcji Braci Oleś i wyruszył na poszukiwanie nowych współpracowników w środowisku europejskiego freeimprov, niestety, w pewnym sensie przepadł w ogromie inspiracji. Raz dominuje u niego Brotzmann, innym razem powyżej wspomniani - w muzycznej wypowiedzi Trzaski słychać wielu, brakuje mi jednak jego samego. Może powinienem się z tym pogodzić, jednak nie mogę. I ilekroć wracam do płyt Łoskotu czy trio z Olesiami, zadaje to samo pytanie: gdzie ten Trzaska?

Dave Douglas Brass Ecstasy. Lester Bowie Brass Fantasy. Już samo to zestawienie mówi wiele o muzyce, którą zaoferował nam ten wybitny trębacz. Nieco zubożone względem oryginału, acz ciągle nietypowe instrumentarium z puzonem, waltornią, tubą i perkusją, oraz ta sama lekkość i zabawowość. To, co od pierwszych dźwięków wyróżniało Douglasa i jego kolegów od wcześniej grających w ramach festiwalu zespołów, to pewne i pełne brzmienie. Każdy dźwięk był wycyzelowany, a nie licząc partii solowych - także rozpisany i ewidentnie perfekcyjnie wyćwiczony. Dostaliśmy zatem doskonale przygotowany materiał, na którego bazie każdy z tych wybitnych instrumentalistów mógł uprawiać swe popisy. A popisywali się właściwie wszyscy. Najbardziej zapamiętałem nieznanego mi wcześniej puzonistę Luis Bonillę oraz Nasheeta Waitsa, którego co prawda słyszałem już w różnych konfiguracjach, były to jednak składy raczej freejazzowe i zupełnie wyzbyte tej technicznej pedanterii, której wymagał projekt Brass Ecstasy. Pierwszy z wymienionych przypomniał nam, jak mogły wyglądać słynne nowoorleańskie pojedynki instrumentalne. Grał bardzo gęsto i z niebywałą intensywnością, która zarażała resztę muzyków i motywowała do coraz mocniejszych partii. Drugi zaskoczył mnie niespotykaną perfekcją uderzeń oraz zmianami dynamiki. Utwory zbudowane były często na bazie sinusoidy, która oscylowała między bardzo wyciszonymi fragmentami a gwałtownymi, dętymi eksplozjami, zaś Waits bez najmniejszych problemów dostosowywał swą grę, bezustannie ozdabiając ją czy to w piano, czy w forte. Wirtuozerię Douglasa znamy. Jego udział w niezapomnianej Masadzie na zawsze wpisał go chyba do grona najwybitniejszych trębaczy ubiegłego wieku, a tu, choć grając znacznie przystępniej i dowcipniej, nie zamierzał popsuć sobie reputacji. I nie zrobił tego. Oczywiście można sobie zadać pytanie, czy tego typu kalkowanie, do jakiego ewidentnie, w kontekście pierwowzoru Lestera Bowie, doszło, jest pomysłem, który należy pochwalać. Zważywszy jednak, że Brass Fantasy nie będzie nam już niestety dane nigdy zobaczyć, osobiście nie mam zastrzeżeń i wystawiam Douglasowi piątkę z plusem, jednocześnie mianując jego koncert najważniejszym wydarzeniem tego festiwalu.

Ostatni dzień sprowadził się dla mnie do możliwości uczestniczenia tylko w jednym koncercie - Davida Boykina. Ten amerykański saksofonista przybył do nas wraz ze znanym już naszej polskiej publiczności kontrabasistą Joshem Abramsem oraz z perkusistą Marcusem Evansem. Trio zaprezentowało nam, ku memu absolutnemu zaskoczeniu, wariant jazzu bardzo zachowawczego, żeby nie powiedzieć bezemocjonalnego. Przez sporą część koncertu obracali się w stylistyce znanej z płyt Blue Note z początku lat 60-tych, a sam saksofonista zaproponował kalambury, podczas których mogliśmy strzelać wieloma nazwiskami. Bardzo intrygującą postacią był Evans, grający w sposób perfekcyjny pod względem technicznym, aczkolwiek wyzbytym jakiejkolwiek finezji. Były momenty, kiedy perkusista pozostawianą mu przestrzeń zagospodarował niemrawymi, werblowymi wstawkami, a minę miał przy tym, jakby robił to za karę. Może był to słabszy dzień, gorsza dyspozycja, może zespół w jakiś sposób się skonfliktował. Evans nie chciał dać z siebie wiele i właściwie nie dał. Boykin zaoferował nam kilka kompozycji, w których wystąpił w roli rapera i - szczerze powiedziawszy - były to momenty najciekawsze. Wyłączywszy jeden utwór dedykowany mistrzom freejazzu, w którym chłopcy nieco się rozruszali, koncert był po prostu nudny.

Gdy czytam powyższe słowa, pojawia się we mnie pewien dysonans. Tyle zastrzeżeń, że chyba powinienem żałować, że w ogóle do Lublina pojechałem. A przecież nie żałuję. Ba! Jeśli będę mógł, na pewno w przyszłym roku wyjadę po raz kolejny. Abstrahując bowiem od tego, ile mi się podobało, a ile nie, najważniejszy jest sam klimat festiwalu jazzowego w ciekawym miejscu. Wyczekiwanie na kolejne koncerty, spotkania ze znajomymi, wymiany opinii. Całe dnie obracające się wokół muzyki!


PS. Wielkie podziękowanie za gościnę dla Tomka i jego wspaniałych przyjaciół!

Tekst: Marcin Kiciński
Zdjęcia: Paweł Owczarczyk (http://obliczajazzu.blogspot.com/)

1 komentarz: