środa, 6 kwietnia 2011

Mary Halvorson Quintet "Saturn Sings", Firehouse 12, 2010


Mary Halvorson: guitar
Jonathan Finlayson: trumpet
Jon Irabagon: alto saxophone
John Hebert: bass
Ches Smith: drums

Wytwórnia: Firehouse 12
Rok wydania: 2010




Dawno temu, w Izraelu, kiedy człowiek czuł, że jego ciało albo duch są chore, udawał się do kapłana i wręczał mu w ofierze dwa gołębie, z których jednego poświęcano na ołtarzu, a drugiego puszczano wolno, aby w ten sposób przebłagać gniew Boga. Dzisiaj tym drugim ptakiem jest właśnie muzyka free. Wszystko inne jest powoli zabijane w telewizorze ku uciesze gawiedzi: kino, pop, kultura - wszystko się sypie i pruje jak stary szlafrok przeżarty przez mole, bo odprawiają nad nimi swój chocholi taniec kapłani Mamony.
Ale my zacznijmy od Johnny Smitha: jego gwiazda zabłysła na krótko w roku 1952, gdy z towarzyszeniem  Stana Getza nagrał „Moonlight in Vernon”. Nie był postacią na miarę tytanów jazzowej gitary, jakimi byli Charlie Christian czy Django Rheinhardt, ale jego stonowany, melodyjny i ciepły dźwięk utkwił mi na zawsze w pamięci. Kojarzy mi się, razem z grającymi w podobnej stylistyce, chociaż na innych instrumentach, Paulem Desmondem (alt),  Miltonem Jacksonem (wibrafon) czy Chetem Bakerem (trąbka), z tym, co  najlepsze w cool jazzie. Ale było w jego brzmieniu coś jeszcze, mianowicie odrobinę zaśpiewu tak charakterystycznego dla muzyki country, coś co łączyło go z takim na przykład Chetem Atkinsem.
Zacząłem od Johnny Simitha, a chcę kilka słów powiedzieć o najnowszej płycie młodej awangardowej gitarzystki Mary Halvorson. Wcześniej była znana ze  współpracy z Anthonym Braxtonem, a nadto z duetu z Jessiką Pavone. Udzielała się również w nagraniach innych muzyków, takich jak  Kevin Shea, Trevor Dunn czy Marc Ribot. Dopiero niedawno uformowała swój pierwszy zespół: trio z Johnem Hebertem na basie i Chesem Smithem na perkusji, z którymi nagrała w 2008 roku dobry album „Dragon’s Head”. Ku mojemu zaskoczeniu brzmienie jej gitary na tej płycie bardzo przypominało sound zapomnianego już mistrza, jakim był Johnny Simith, chociaż było przetworzone całkowicie na awangardową modłę i umieszczone na zupełnie innym, bardzo nowoczesnym tle niezwykle kreatywnej sekcji rytmicznej.
Rok później do swego zespołu zaprosiła grających na trąbce - Jonathana Finlaysona i  na saksofonie altowym - Jona Irabogana , co otwarło kompletnie nowe możliwości przed zespołem. Wędrująca pośród modnych mikrotonalności, puknięć, szarpnięć, szelestów, świstów i jęków wytwarzanych przez sekcję rytmiczną, swingująca jak pijany zając w polu, gitara Halvorson zyskała teraz wsparcie hardbopowo brzmiących instrumentów dętych. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, muzyka nabrała oddechu, a jej język może być zrozumiały i atrakcyjny także dla wielbicieli mainstreamu, mimo że zachowuje świeżość awangardy najwyższych lotów.
Płyta zyskała doskonałe recenzje na świecie, a z mojego tekstu wynika, że ja także należę do  jej entuzjastów. Słucham jej po raz nie wiem który i nie nuży mnie ani odrobinę, bo każdy utwór to mikrokosmos, w każdym ukryta jest jakaś myśl, jakaś kolejna bariera do przełamania. Ale nawet jeśli do tej pory nie przepadaliście za awangardą, a po prostu kochacie jazz (albo szerzej dobrą muzykę) i chcecie doświadczyć czegoś całkowicie nowego, to włóżcie płytę do odtwarzacza CD, zadbajcie o to, by mieć czas i ciszę po, by mogła ona dla Was wybrzmieć i pamiętajcie o gołębiach, kiedy już zaczną płynąć pierwsze dźwięki.

Maciej Nowotny
kochamjazz.blox.pl

1 komentarz:

  1. Kurczę, jakoś się czuję gitarowego jazzu... Może to nie czas i nie miejsce na tą muzykę? Chociaż tak, zapoznać się warto. By zanurzyć uszy.

    OdpowiedzUsuń