Wojtek Jachna – trumpet
Tomek Glazik – tenor & baritone saxes
Kamil Pater – guitar
Patryk Węcławek – double bass
Bartek Kapsa – drums
Losy zawiodły mnie do Poznania, w którym spędziłem dwa fantastyczne dni, w przemiłym towarzystwie, a tak zwaną wisienką na torcie miał być piątkowy występ Contemporary Noise Sextet. Miejsce fantastyczne: klub Blue Note znajduje się w dawnej kotłowni świeżo odnowionego Zamku Cesarskiego w Poznaniu. Otwarty w roku 1998, przez lat 12 był areną ponad 1500 koncertów, a świadczy o tym znajdująca się na zapleczu kolekcja afiszów, z których zerkają na nas sławy tej miary, co Jack DeJohnette, Brad Mehldau czy Dave Douglas.
Przez Dziedziniec Różany, na którym znajduje się Fontanna Lwów, której pierwowzór znajduje się hiszpańskiej Alhambrze, udaję się do klubu, betonowej kiszki, rozłożonej częściowo na dwóch kondygnacjach, z malutką sceną upchaną za znajdującym się na parterze barem. I tam właśnie przebijam się z trudem, przez tłumnie zgromadzoną publiczność, by zamówić martini, gin i wódkę (Lillet to było już zbyt duże wyzwanie), koniecznie wstrząśnięte, lecz nie zmieszane. Ledwo zdążyłem odebrać kieliszek z rąk barmana i rzucić okiem na jedną czy drugą piękną dziewczynę, w które - jak się miałem okazję przekonać -obfituje gród nad Wartą, a już muzycy dynamicznie wtargnęli na scenę, a ja popędziłem do stolika, jednego z najbliższych sceny, aby oczywiście jak najwięcej i dobrze usłyszeć.
Program koncertu wiernie podąża za muzyką, jaką zawiera niedawno wydany, czwarty w historii tego zespołu, krążek zatytułowany "Ghostwriter's Joke". Podejrzewam, że zapoznaliście się z płytą, wiecie zatem, że jej początek jest bardzo dynamiczny i nie inaczej było na koncercie. Moje zainteresowanie wszakże szybko przerodziło się w zdziwienie, następnie w osłupienie, a w końcu w bezmierną irytację. Przyszedłem bowiem na koncert sekstetu, a tymczasem na scenie grał chwilami tercet, czasami kwartet, a najczęściej - o zgrozo! - septet. Jak to możliwe?
Na zaproszeniu nie było tej informacji, ale nieproszonym gościem na koncercie była koszmarna akustyka i wołający o pomstę do nieba system nagłaśniający. Grającego na klawiszach Kuby Kapsy właściwie w ogóle nie słyszałem. Patryk Węcławek dbający o puls na kontrabasie i gitarze basowej był zmuszony tak przesterować dźwięk swoich instrumentów, że towarzyszyło im nieprzerwane "hrrrr". Bartek Kapsa walił z całych swoich sił w bębny, jakby chciał ze złości wytworzyć wystarczająco silną falę dźwiękową, która na strzępy rozwali to - tak niegościnne dla wyrafinowanych dźwięków - miejsce.
W tym ogłuszającym harmiderze, sekcja dęta była skazana na niepowodzenie: żal było patrzeć, jak się męczy wspaniały na trąbce Wojtek Jachna, który - pomimo całej katastrofy - błyszczał w tych nielicznych momentach, gdy cichł ów nieznośny hałas. Tomek Glazik na saksofonie, z przerażeniem w oczach, zawziął się, by przekrzyczeć cały ten zgiełk, a wydaje mi się, że lepiej by zrobił, wyrywając po prostu kable nagłośnienia z gniazdek i tym samym pozwalając zespołowi grać "unplugged".
Najbardziej jednak szkoda mi Kamila Patera, grającego na gitarze, bo jest w życiowej formie. Jego gra przyprawiała nie tylko mnie o ciarki na plecach, a jego solówki były najjaśniejszym punktem tego mrożącego krew w żyłach wieczoru.
Jak mam podsumować to wszystko? Podczas, gdy publiczność szalała, a muzycy niechętnie pojawiali się, by zagrać bis, ja chyłkiem opuszczałem "Blue Note". Gdy znalazłem się na zewnątrz, z ulgą słuchałem ciszy i rozbrzmiewającego w niej wiatru. To, że wytrwałem tak długo jest zasługą wielkiej sympatii dla członków tego zespołu i muzyki, jaką grali na swych poprzednich płytach "Pig In Gentleman" i "Unaffected Thought Flow". Gdyby grała jakaś inna formacja, wyszedłbym już po pierwszym utworze, a człowieka, który zajmował się nagłośnieniem tego koncertu, należałoby po prostu rozstrzelać. Masakra...
Maciej Nowotny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz