niedziela, 5 września 2010

Indigo Trio "Anaya" - czyli samograj



Nicole Mitchell : flute, alto flute, piccolo
Harrison Bankhead : basse, cello
Hamid Drake : drumset, frame drum

Wytwórnia: RogueArt
Rok wydania: 2008





Zasada jest prosta. Sięgam po wszystkie płyty, na których udziela się Hamid Drake. Album "Anaya" chciałem jednak pominąć. Ta mała niekonsekwencja miała wynikać z dwóch powodów. Po pierwsze flet jako instrument wiodący przeraża mnie równie bardzo, jak wibrafon, a po drugie - w pamięci mam koncert Nicole Mitchell (w dużym składzie) z Wrocławia, który najzwyczajniej w świecie mi się nie podobał. Płyta wpadła mi jednak w ręce, przełamałem się i opłaciło się.
W sferze kompozycyjnej mamy:
- dwa ("Anaya with the Sunlight" i "Anaya with the Moon"), klasyczne już, Andersonowsko - Drake'owskie samograje oparte na powtarzanym w nieskończoność (w obu utworach tym samym), wpadającym w ucho motywie basu, będącym filarem dla rytmicznej, acz bardzo wyzwolonej gry perkusji oraz niekończącej się solówki, w tym przypadku fletu
- otwierający płytę lekko Chapinowski w swej konstrukcji i zmienności "Sho Ya Right"
- etno-transowy hit z Bankheadem na wiolonczeli ("Song for Ma'at")
- piękną, finalizującą płytę, balladę solową Bankheada
- oraz to, co stanowi moim zdaniem o sile tej płyty, czyli swingujące, wolne utwory silnie oparte na tradycji. Czuć, że ta ostatnia formuła, czyli wyzwolenie każdego muzyka przy zachowaniu dość przystępnej formy pozwala każdemu z nich uzewnętrznić cudowne pokłady muzycznej wrażliwości, które idealnie się w tej konfiguracji splotły.
Bardzo dobrze mi zrobiła melodyjna, lekko bluesowa skłonność Bankheada, którego siłą rzeczy musiałem porównywać do Williama Parkera i z którym, w moim odczuciu, jako partner Drake'a wygrał. Biorąc pod uwagę bogactwo środków jakie zaprezentował Bankhead, przy ewidentnym zaangażowaniu emocjonalnym, Parker wydał mi się lekko mechaniczny.
Jeśli chodzi o Drake'a, zastanawiam się nad istotą "samograjów" i samego stylu jego gry, który jakże jest rozpoznawalny, jak często wykorzystywany w różnych projektach, a nie chce się znudzić. Może chodzi o to, że jak mało który muzyk, praktycznie scala się z instrumentem i przekazuje nam muzyczny feeling, którego nigdy mu nie brakuje. Jest niczym szaman, który wchodząc w swój trans, łączy się z zaświatami, by przekazać nam czystą, skumulowaną energię czarnego lądu. W jego grze zawsze czuć pełne zaangażowanie i identyfikację z muzyką.
Nicole Mitchell zaskoczyła mnie. Zaprezentowanie tak dużej liczby różnych środków, w raczej ubogim brzmieniowo instrumencie, jakim jest flet, zasługuje na pochwałę. Do tego słychać, jak komunikuje się z równie wrażliwym Bankheadem, jak zachęca go do podjęcia równouprawnionego dialogu, co w formule 3-osobowej jest bardzo pożądanym zjawiskiem. No i nie wolno pominąć jej giętkości stylistycznej. Pięknie wchodzi w różne role, od pląsającej nimfy, przez romantyczną poetkę, po agresywną wojowniczkę.

Podsumowując: mamy płytę, która nie wnosi nic nowego, ale świetnie się jej słucha. Różnorodność kompozycyjna, a także balansowanie dynamiką, rekompensuje delikatne przeciążenie, wywołane ilością fletu, dla mnie instrumentu niewdzięcznego z racji swego oczywistego i nachalnego brzmienia. Takie pewne 3 i pół gwiazdki. Jedyne o czym należy wspomnieć, to niesamowicie irytujący przydźwięk linii basu. Cały czas słychać metaliczny pogłos, nie wiadomo czym wywołany. Jeśli to celowy zabieg Bankheada, to kompletnie nietrafiony, jeśli wada nagrania, to bania dla RogueArtu!

Marcin Kiciński

1 komentarz:

  1. Nicole Mitchell z czarnoziemnym trio w firleju:)

    http://dwielyzeczkimuzyki.wordpress.com/2010/10/03/nicole-mitchell%E2%80%99s-black-earth-strings-firlej-wroclaw-25-kwietnia-2008/

    OdpowiedzUsuń