piątek, 24 września 2010

Evan Parker / Barry Guy / Paul Lytton + Peter Evans "Scenes in the House of Music" - czyli fantazja i rutyna


Evan Parker - tenor and soprano saxophones
Peter Evans - trumpet
Barry Guy - double bass
Paul Lyton - drums and percussion

Wytwórnia: Clean Feed
Rok Wydania: 2010




Do tej pory znałem 3 płyty sygnowane nazwiskami Parker/Guy/Lytton. Nie wiem, czy to wystarczająco dużo, by wyrobić sobie pogląd na ich temat, ale na ten moment jest on raczej negatywny. Zanim jednak przejdę do wyjaśnień, dlaczego nie lubię tego trio, skoro spodobała mi się płyta "Scenes...", chciałbym z góry prosić wszystkich wiernych i bezkrytycznych fanów Evana Parkera o odpowiedni dystans. Apel ten bierze się stąd, że kiedyś jako młody i narwany chłopiec pozwoliłem sobie na bezpardonową krytykę Evana, za co spotkał mnie brutalny ostracyzm wielu uczestników forum dyskusyjnego 3Ucho. Teraz ponownie zamierzam podnieść pióro na tego "guru saksofonu".
Zarówno Barry Guy jak i Evan Parker są dla mnie muzykami bardzo wymagającymi. Ich przebogaty styl gry, obfity w mnóstwo ozdobników, najlepiej przyswajam, kiedy kompozycje bądź improwizacje są bardzo selektywne. W trio z Lyttonem obaj panowie przyjęli zasadę, że utrudnią nam zadanie i zaleją nas synchronicznym, "barokowym" potokiem dźwięku. Gęsta materia muzyczna, z której momentami naprawdę trudno wyłowić jakikolwiek detal, uderza w słuchacza i niezmiennie maltretuje go przez dobrą godzinę. Mordęga dla mnie bierze się także z innego powodu - mianowicie przez bardzo oryginalny, acz mocno wyeksploatowany patent Parkera na grę. Nie zapomnę koncertu Townorchestrahouse, który miałem okazję oglądać w Nickelsdorfie, kiedy to Parker na scenie prezentował się niczym kataryniarz, który zamiast kręcić gałką, dął w nieskończoność swoje polifoniczne pasaże. Kompletna nieczułość na to, co działo się na scenie i do czego zmierzali pozostali członkowie projektu, była dla mnie (nie tylko) potwornie rażąca.
Jak łatwo przypuścić, nie obiecywałem sobie po "Scenes..." za wiele. Tym bardziej zdziwiłem się, kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki. Od razu zwrócił moją uwagę Peter Evans. Nie znałem tego trębacza, ale po tej płycie stanął na czele mojej wishlisty. Fantazja i pewność siebie, z jaką rozpycha się łokciami między trzema - co by nie mówić - rutyniarzami, jest fascynująca. Czuć, że facet staje się dla pozostałych inspiracją, że momentami oddają mu pałeczkę i traktują niczym lidera. Bez kompleksów zagarnia Evans oddaną mu przestrzeń i uruchamia całą artylerię brzmień, o które trąbkę momentami trudno podejrzewać. Parker mając takiego kompana na szczęście nie idzie w zawody, tylko robi miejsce, a czasami wchodzi w nietypowe dla siebie, bardzo oszczędne dialogi. Nie zmienia to jednak faktu, że utwory bez niego są największą ucztą dla uszu. Trąbka Evansa na tle basowych pochodów Guya może wtedy spokojnie wybrzmieć, słyszymy więcej detali, które tak wspaniale kontrastują ze sobą.
Oczywiście nie brakuje też ognistych marszy, z których słynie to trio. Wtedy Evans bądź milknie, bądź włącza się, by wspólnie dokonywać rzezi na słuchaczu.
Na szczęście, i to jest chyba recepta na to trio, obecność czwartego muzyka - do tego prawdziwego wirtuoza swojego instrumentu, kazała im na chwilę przystanąć i sprawdzić, jak poradzi sobie w zastanych okolicznościach. Ciekawość i pozostawione miejsce wystarczyły, by młoda osobowość znalazła siłę, by nie tylko przebić się przez skostniałą nieco formułę, ale także zdominować ją z korzyścią dla niej samej.

Marcin Kiciński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz