John Butcher: tenor & soprano saxophones
Ute Kanngiesser: cello
Eddie Prévost: percussion
John Tilbury: piano
Christian Wolff: piano, bass guitar, melodica
Rok wydania: 2010
Wytwórnia: Matchless
Byłem kiedyś w Londynie na wspaniałym koncercie projektu Bruise (Tony Bevan / John Edwards / Orphy Robinson / Mark Sanders / Ashley Wales) z Derekiem Bailey'em. Wrażenia niesamowite - był to jeden z najlepszych koncertów wolno-improwizowanych, jakie miałem okazję posłuchać i zobaczyć. Interakcje między nietuzinkowymi muzykami z różnych środowisk. Eksplozje inicjatyw i skupienie we wzajemnym słuchaniu się. Równouprawnienie, ale podparte silną i doświadczoną ręką lidera. Kondensowanie i rozpraszanie energii. Powyższa lista to tylko wątła próba odkopania w pamięci skojarzeń, które pojawiły się zaraz za potężnymi emocjami, których doznałem uczestnicząc w tym wydarzeniu.
Rozgorączkowany wypytałem organizatorów, czy jest szansa, że koncert pojawi się na CD. Dostałem odpowiedź, że Ashley nagrywa wszystko, w czym bierze udział, więc szansa jest duża . Czekałem, czekałem i w końcu wypatrzyłem CD wydane nakładem Foghorn Records - wytwórni Tony Bevana.
Kiedy wkładałem płytę do odtwarzacza, byłem rozgorączkowany, a przez moją głowę przelatywały kolejne wspomnienia i obrazy. Gdy zabrzmiała muzyka, usiadłem. Ze zdziwienia.
Jeden wielki zgrzyt poznawczy - tak można określić moje odczucia z odsłuchu. Poczułem się jakby ktoś podmienił nagrania albo robił sobie ze mnie jaja. Czy to możliwe, że doszło do wykrzywienia wspomnienia, szczególnie gdy jest ono utrwalone taką dawką emocji? Nie sądzę. Czy to możliwe, że jest tak silny rozdźwięk między brzmieniem i charakterem koncertu na żywo a jego obrazem - pokiereszowanym produkcją? Niestety. I o ile jestem w stanie pominąć ten w sumie oczywisty (bo potwierdzony wieloma innymi koncertami) fakt w muzyce bardziej komponowanej, o tyle wolna muzyka improwizowana jest dla mnie tak intymną formą komunikacji między nie tyle już muzykami, co performerami a publicznością, że próba utrwalenia tego na plastykowej płytce jest w swoim efekcie haniebnie żałosna.
Nie zmienia to faktu, że od czasu do czasu funduję sobie wgląd w topowe pozycje tej sceny, szczególnie, jeśli lądują w rubryce "Albums of the month" na blogu kolegi Stefa. AMM słuchało się dobrze, tym niemniej jak zwykle po takim odsłuchu pobrzmiewa mi w głowie pytanie: "Po co, chłopie, tego słuchasz, przecież w to nie wierzysz?"
Była to pierwsza i ostatnia "recenzja" muzyki freeimprov na tym blogu. Na koncerty marsz!
Marcin Kiciński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz