czwartek, 23 czerwca 2011

Wojtek Mazolewski Quintet - czyli krótka notka z WSJD 2011, Warszawa, Muzeum Powstania Warszawskiego, 19.06.2011

Oscar Torok – trumpet
Marek Pospieszalski – saxophone
Joanna Duda – piano
Wojtek Mazolewski – double bass
Michał Bryndal – drums


Niby byłem na drugim dniu WSJD 2011, niby słuchałem, ale tak naprawdę jedynie koncert Wojtka  Mazolewskiego mogę przełożyć na parę słów tekstu. Relacja ta będzie też formą spowiedzi i zadośćuczynienia za wiele przykrych (niepisanych) słów, które wypłynęły z moich ust na jego kwintet po płycie "Smells like tape spirit".

Bo płyta naprawdę średnio mi się podobała. Bardziej rozczarowywała niż ekscytowała. Próba oddania realizacyjnego klimatu albumów bluenotowskich z lat 50-60, w zestawieniu z mocno usztywnioną formułą kompozycji, wydawała mi się konsternująca, żeby nie powiedzieć irytująca. Miałem wrażenie, że brak jej emocji, których wolny przekaz może stanowić jedyny sensowny łącznik z muzyką jazzową sprzed półwiecza. Na koncercie jednak ich nie brakowało, ba, scena praktycznie kipiała od niesamowicie pozytywnego, wyzwolonego emanowania muzyczną energią. Byłem zszokowany zarówno tym, jak kompozycje, mimo wszystko dość ugładzone na krążku, na żywo nabierają smaczków, pewnej zamierzonej szorstkości, jak często stanowią pretekst do swobodnej wypowiedzi, dialogów i zespołowych burz mózgów, wyrywając się z lekkością z partyturowej klamry. Konieczną do podkreślenia jest tu rola samego lidera, który, jak chyba nikt na polskiej scenie, zbudował swój zaraźliwy, rozbuchany image. Mazolewski, tańczy za kontrabasem, śmieje się, pokrzykuje, wzmagając w ten sposób zaangażowanie pozostałych oraz dopingując ich do mocniejszej i swobodniejszej ekspresji. I poszli za jego przykładem zarówno trębacz Torok, jak i fantastyczna Joanna Duda i zupełnie przyzwoity, choć chyba też (czy to nasza polska przypadłość?) trochę bez siły - Marek Pospieszalski. Najgorzej wypadł Michał Bryndal, tracąc rezon w partiach w pełni improwizowanych i szukając jakiegoś półśrodka na własne zaistnienie.

I gdy tak wróciłem naładowany pozytywnymi emocjami i usiadłem do "Smells like tape spirit", to nagle pomyślałem sobie, że wiele z pierwotnych "ale" i "chyba" zniknęło i zmieniło się na "i co z tego". Bo nawet jeśli nagranie jest inną formą wypowiedzi, dużo bardziej wycyzelowaną, nawet jeśli stanowi swego rodzaju szkic, podstawę dla popisów na żywo, i nawet jeśli wszystkiego (emocjonalnie) jest w nim mniej, to czy można znaleźć wystarczająco dużo, by po nie sięgnąć? Sięgnąć na pewno, sięgać - nie wiem. Koniecznie - to trzeba chodzić na ich koncerty!

Marcin Kiciński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz