sobota, 11 czerwca 2011
Art Of Improvisation Meeting, Wrocław 3.06.2011 - relacja.
Przyjemną niespodziankę zafundowało nam Centrum Kultury "Agora". Tegoroczne Art Of Improvisation, zapowiedziane jako pierwsza edycja długofalowego projektu promocji muzyki improwizowanej we Wrocławiu, jest wspaniałą inicjatywą odpowiadającą na potrzeby niszowego odbiorcy w tym mieście. Oby dobrze się jej wiodło.
Zaoferowany repertuar spełnił kilka funkcji. Koncert kwartetu Frydryk/Lebik/Faustino/Ferrandini to zestawienie młodych improwizatorów z Polski i Portugalii. Występ Kazuhisy Uchihachi i Slug Duo wkomponowany był w trwające w tym czasie warsztaty prowadzone przez japońskiego gitarzystę, a gwiazdorskie Schlippenbach Trio zademonstrowało improwizacyjną potęgę legend gatunku.
Nie ma sensu na łamach tej relacji przedstawiać zaproszonych gości - wszystkich zainteresowanych ich muzyczną drogą odsyłam na stronę organizatora, który zamieścił wyczerpujące biografie.
Płyta Red Trio, na której udziela się sekcja rytmiczna w postaci Gabriela Ferrandiniego (dr) i Hernani Faustino (b), bardzo przypomina mi muzyczne poszukiwania nobliwego już Sten Sandell Trio: podobnie brzmi konstruowanie gęstej, opartej na ciężkiej repetycji struktury utworów, niemal identycznie budowane jest napięcie. Polski duet Dawid Frydryk / Gerard Lebik, którego prace w ramach projektu Emerge można posłuchać pod tym linkiem, wydawał się być idealny do zastąpienia pianina i wejścia w dialog z Portugalczykami. Niestety, nie do końca tak wyszło.
Kwartet bardzo dobrze współpracował w cichszych partiach. Wspólne sonorystyczne poszukiwania, szmery, delikatne uderzenia kontrabasu - wszystko to doskonale brzmiało z lejącym się, onirycznym saksofonem Lebika i subtelnymi pasażami trąbki Frydryka. Problemy pojawiały się jednak, gdy Portugalczycy stopniowo podkręcali atmosferę. Ferrandini, niczym jego mentor Paal Nilssen Love, zagęszczał werblowe tremola, przeplatając je częstymi uderzeniami blach, blaszek, dzwoneczków, talerzyków. Głęboki beat bębna basowego kontrapunktował te wszystkie wysokie rejestry i stanowił nawiązanie do nabierającej tempa gry Faustino. Kontrabasista był dla mnie absolutną gwiazdą tego koncertu. Z niebywałą łatwością i pomysłowością wdrażał to gęste walkingi, to pojedyncze, niskie i rozedrgane uderzenia w struny, które pięknie wybrzmiewały na tle intensywnie pracującej perkusji. Należy pochwalić to, jak w tych warunkach odnalazł się trębacz Dawid Frydryk. Podobała mi się jego werwa do interakcji z sekcją rytmiczną. Bardzo fajnie reagował na wszelkie zmiany dynamiki, a niejednokrotnie sam inicjował istotne dla przebiegu utworu zmiany. Jego doskonałe porozumienie z Ferrandinim nie umknęło uwadze pozostałych muzyków, którzy chwilami milknęli, by pozwolić im wspólnie się wyszaleć. Najgorzej, niestety, w tym ferworze dźwięków odnajdował się Lebik. Odstawał od reszty jako zbyt statyczny. Brakowało mi z jego strony zarówno inicjatywy, jak i przede wszystkim siły, której wymagały chwile zespołowego uniesienia.
Drugi koncert przyniósł kompletnie nową stylistykę. Każdy, kto zna Slug Duo (Suchar/Lebik) oraz Altered States (zespół Uchihashiego), spodziewałby się pewnie avantjazzu, opartego na rytmicznej perkusji, gitarowych popisach Kazuhisy Uchihashiego oraz rozimprowizowanym saksofonie Lebika. Tymczasem zamiast mięsistego uderzenia, otrzymaliśmy bliższe stylistyce europejskiego free improv utwory, zbudowane na pojedynczych dźwiękach gitary, modyfikowanej licznymi przetwornikami, oraz na bardzo skupionej i chyba dość oszczędnej grze Kuby Suchara. Gerard Lebik tym razem zajął się elektroniczną stroną koncertu, używając laptopa, z którego wydobywał plamy dźwiękowe oraz różnego rodzaju sample. I tylko czasami chwytał za klarnet basowy, by dodać od siebie jakąś partię, miało to jednak charakter epizodyczny i nie miało wpływu na przebieg i jakość koncertu. Całe to przedsięwzięcie dostarczyło mi mieszanych uczuć. Były momenty, kiedy miałem wrażenie, że zespół doskonale się rozumie, zdarzały się jednak też chwile, kiedy tracili wspólną koncepcję i wkradał się bezład. Należy jednak dodać, że koncert miał swoich zwolenników, którzy uznali go za wydarzenie wieczoru.
Gdy na scenie ukazały się gwiazdy festiwalu, czyli Alexander Von Schlippenbach (p), Rudi Mahall (bcla) i Pual Lovens (dr), nie byłem specjalnie podekscytowany. Schlippenbach Trio znam przede wszystkim z Evanem Parkerem na saksofonie i choć zastępstwo Mahalla dodawało mi optymizmu, obawiałem się sztampy opartej na - znanych tak dobrze z płyt - zagraniach duetu Lovens - Schlippenbach. Martwiłem się szczególnie o perkusistę, którego zdarzyło mi się widzieć w nie najlepszej dyspozycji w Nickelsdorfie. Wszystkie przypuszczenia odeszły jednak w niebyt w przeciągu zaledwie kilku minut. Zagrała bowiem pewność siebie, doświadczenie i idącą za tym intensywność muzyki. Proszę nie mylić tego z głośnością, to raczej jakość wydobytego dźwięku i jego pełne wybrzmiewanie. Przebieg koncertu można porównać do tego, co znajduje się na płycie "Broomriding" z Tristanem Honsingerem w składzie: mikstura europejskiego freeimprov i swingujących motywów. Szczególnie nawiązania do klasycznego jazzu wypadały interesująco, ponieważ były one tylko pretekstem do wykonywania licznych wariacji. Nic tu nie było oczywiste. Nawet gdy lider narzucał monkowską stylistykę, Mahall swymi przedęciami a Lovens niecodziennymi podziałami rytmicznymi wprowadzali swoistą dekonstrukcję, ale tylko w ramach pojedynczego taktu. Po chwili wszystko wracało do klasycznej formy, by kolejny z muzyków mógł uruchomić feerię współczesnych ozdobników. Ważnym aspektem była inicjatywa, absolutne równouprawnienie i ciągła otwartość na sugestie. Dzięki tym czynnikom muzyka była jednocześnie dialogiem, zabawą, czasem swoistą przepychanką, ale tylko w tej humorystycznej, intelektualnej formie. Najważniejsze jednak, co wyróżniało Schlippenbach Trio od reszty muzyków tego wieczora, to energia, którą obdzielili zgromadzoną publiczność, a ta nie pozostała dłużna i nagrodziła muzyków gromkimi brawami.
Art Of Improvisation jako nowe przedsięwzięcie wymaga kilku szlifów. Wydaje mi się, że najważniejszą rzeczą do korekty jest sposób kończenia poszczególnych koncertów. Naturalnie zdaję sobie sprawę, że organizacja festiwalu wymaga przyjęcia pewnych ram czasowych i nie miałbym chyba nawet żadnych pretensji, gdyby dotyczyły one dwóch pierwszych koncertów. W przypadku gwiazdy wieczoru należałoby jednak dać możliwość publiczności wywalczenia swojego bisu. Druga rzecz, o której najwyraźniej należy pamiętać, to wymyślenie jakiegoś rozwiązania dla fotografów. Był to absolutny precedens, a bywałem przecież na koncertach różnego formatu i muzycznej proweniencji, żeby w środku koncertu ktoś niemiłosiernie błyskał fleszem kilkanaście razy. Abstrahując już od dyskomfortu, który sprawiało tak silne światło w przyciemnionym pomieszczeniu, to sam odgłos strzelającej jak karabin maszynowy migawki potrafi być nieznośny. Zazwyczaj fotografom daje się pięć pierwszych minut na dokonanie swego dzieła i to bez flesza.
Poza tymi uwagami nie mam więcej zastrzeżeń. Zarówno sala widowiskowa, w której zupełnie dobrze się słucha, jak i przyklejona do centrum kultury kawiarnia, stanowią bardzo przyjemną bazę dla tego typu festiwali. Mam nadzieję, że CK Agora będzie kontynuować promocję muzyki improwizowanej we Wrocławiu.
Marcin Kiciński
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Z tym fleszem to fakt - podczas koncertu Schlippenbach Trio młoda dziewczyna z tylu sali "ustrzeliła" w ten sposób kilka fotek.
OdpowiedzUsuńAle...nie mnie irytująca była dwójka innych, profesjonalnych fotostrzelców z pierwszego rzędu. Jeden zupełnie bez szacunku dla muzyków strzelał z migawki nawet w momentach, gdy kompozycje były dopiero związywane, wydobywane z ciszy, gdy pojedyncze szepty kontrabasu czy perkusji dopiero się nawzajem szukały. Wtedy okrutny dźwięk bezczelnej foto-pijawki był najbardziej słyszalny, bardziej niż instrumenty.Zgroza. Drugi z kolei miał w zwyczaju - w pogoni za doskonałym ujęciem - podsuwać aparat pod nos muzykom i strzelać do nich z bliskiej odległości, szczególnie "ucierpiał" Uchihachi, ofotografowany z każdej strony i pod każdym kątem, nawet na próbie przed koncertem.
Zasada pierwszego utworu na koncercie lub 5 min. dla fotografów w tym przypadku nie byłaby dobra - kompozycje rodziły się z ciszy i pojedynczych szmerów i dźwięków, gdyby wtedy wszyscy zaczęli strzelać foty byłby koszmar!