czwartek, 3 marca 2011

Samuel Blaser / Marc Ducret / Banz Oester / Gerry Hemingway; Katowice, Hipnoza, 28.02.2011.

Samuel Blaser - puzon
Marc Ducret - gitara
Banz Oester - kontrabas
Gerry Hemingway - perkusja


Płyty Samuela Blasera nie zrobiły na mnie większego wrażenia, a płyt z udziałem Marca Ducret raczej unikam. Na koncert Samuel Blaser Quartet jechałem w pełni zmotywowany. Jak to możliwe?
Wszystko przez Gerry Hemingwaya, którego przedstawiać raczej nie trzeba. Jako członek najsłynniejszego kwartetu Anthony Braxtona wrył się w pamięć większości fanów muzyki improwizowanej. To jednak nie ten nobliwy projekt wywołuje szybsze bicia mego serca. Dla mnie Hemingway jest jednym z nielicznych muzyków kompletnych. Poznając jego dorobek, natrafia się na perfekcyjny jazz środka nagrany w kwartetach, rewelacyjne duety z wszelakimi tuzami muzyki improwizowanej (vide genialny duet z Johnem Butcherem), muzykę kameralną, a nawet piosenki (cudowna płyta "Songs"). W każdej z tych odsłon Hemingway sprawdza się rewelacyjnie. Nagina granice gatunkowe, eksploruje obszary przez innych zapuszczone. Co jednak najważniejsze, potrafi całe to zdobyte doświadczenie przenieść na scenę i wdrożyć w trakcie improwizacji. Z perspektywy słuchacza jest to olbrzymi atut, z perspektywy muzyka mu towarzyszącego - wyzwanie. Kiedy więc widzę Hemingwaya w towarzystwie dwóch wątpliwych postaci, nie obawiam się. Wiem, że stwarza on kontekst, który wymaga interakcji, otwartości, elastyczności i wierzę, że nie podjąłby się współpracy z ludźmi mogącymi nie podołać tej relacji.
Jedną z najważniejszych ścieżek, którymi kroczy Hemingway jest wieloletnia wspólna droga w trio z pianistą Michealem Wintschem i kontrabasistą Banzem Oesterem. Obaj nie cieszą się w Polsce wielkim uznaniem, a jest to niewybaczalny błąd. Trio WHO zrealizowało moim zdaniem jedną z najważniejszych płyt muzyki improwizowanej. "Less is more" już samym tytułem zdradza ideę, tak często zagłuszoną przez zbiorowe ekstrawersje, egotyczne maratony, autorytarne eksplozje. Panowie, operując bardzo czytelnymi i minimalistycznymi środkami, zbadali relacje między pojedynczymi dźwiękami instrumentów a ciszą. Zgłębili istotę mikrokulminacji, głębi i transu. Poszukali magii gdzieś między dźwiękami, skupili się na aurze akordów i czasie wybrzmiewania. Ta magia zaraża i przyciąga, nawet jeśli jest oferowana w dwóch trzecich i należy przebyć kilkaset kilometrów w środku tygodnia, by jej zażyć.

Koncert rozpoczęty został utworem, który mógł pochodzić z płyty "7th heaven" Blasera, a nasuwał skojarzenia z muzyką kwartetów Hemingwaya. Dość skomplikowany rytmicznie, dynamiczny, acz ciążący bardziej ku mainstreamowi niż freejazzowi początek, dość szybko został skierowany na tory opartej na tradycyjnych "trzydziestkach" i basowym walkingu frazie, będącej oparciem dla pierwszych popisów Blasera i Ducreta.
Wyjątkowym zaskoczeniem były solówki gitarzysty, którego - jako nieznośnego lidera -pamiętam z koncertu we Wrocławiu, z inną wspaniałą sekcją rytmiczną w postaci Erica Echampard i Bruno Chevillona. To właśnie wspomnienie tego wydarzenia wywoływało u mnie pewne przedkoncertowe obawy. Ducret w 2005 roku był solistą autorytarnym i wszędobylskim, a jego grze brakowało niestety różnorodności, która mogłaby zagospodarować zagarnięte terytorium. W czasie ostatnich sześciu lat wiele się jednak musiało zmienić. Gra Ducreta wzbogaciła się o liczne brzmieniowe niespodzianki i łatwość przechodzenia pomiędzy stylistykami. Najważniejsze jednak, że przewartościował on swoją rolę w zespole, otworzył szeroko uszy i nauczył się umiejętnie reagować na różnego rodzaju sugestie, w tym przypadku płynące zarówno od Blasera, jak i Hemingwaya. W ten sposób, w dużej mierze w oparciu o dialogi między gitarą a perkusją, kwartet przeszedł z jazzu ku coraz bardziej rockowej rytmice i dynamice. Pierwsze, okraszone uśmiechami muzyków oraz brawami widowni kulminacje przypieczętowały fakt, że mimo niepełnej sali Hipnozy, muzycy nie przyjechali tego koncertu "odbębnić".
Nie jestem w stanie punkt po punkcie zreferować Wam chronologicznych zmian, jakie miały miejsce tego wieczoru. Było ich dużo, poza tym ja błyskawicznie wszedłem w stan hipnotyczny, podążając za czarem, który przerósł moje oczekiwania. Kwartet Blasera przemieszczał się z niebywałą swobodą między gwałtownymi uderzeniami a momentami wyciszenia, podczas których budowane były to abstrakcyjne plamy dźwiękowe kontrapunktowane przez błyskotliwe wtręty solowe Ducreta, to pulsujące, acz bardzo delikatne, oparte na szmerach, drapaniach i zgrzytach transowe motywy, w czasie których nawiązania do pracy sekcji WHO były najbardziej adekwatne. Hemingway nie ustawał w poszukiwaniach oryginalnych brzmień, wzbogacając swoją perkusję o różne perkusjonalia i przedmioty niewiadomego pochodzenia.
W brawurze wtórował mu Ducret, który zaprezentował rzadko widywany stopień integracji z instrumentem. Gitara poddawała się jego wpływom i bezbłędnie oddawała zamierzony efekt, bez względu na to, czy głaskał jej struny, delikatnie trącał gryf, czy też klangował w tempie, którego pozazdrościłby mu pewnie nawet Wojtek Pilichowski ;). W pewnym, bardzo wyciszonym momencie, Ducret zaproponował nam brzmienie surowej, nieamplifikowanej gitary. Szybkie wybrzmiewanie pozbawionych prądu strun zrobiło na mnie spore wrażenie, a nie był to ostatni z pomysłów tego muzyka.
Banz Oester odegrał rolę, której oczekiwałem po nim, znając zarówno wspominaną płytę "Less is more", ale także inny doskonały album trio WHO (w poszerzonym o smyczki składze) "Sharing the thirst", na którym zamiast napawania się pojedynczymi dźwiękami, Banz wprowadzał ciężkie transowe frazy. W znacznej mierze Oester pełnił w czasie koncertu rolę swoistego metronomu. Szczególnie ważna była ona w ostatnim (przedbisowym), moim zdaniem najlepszym utworze występu, kiedy to jego monotonne, głębokie, bluesowe granie stanowiło oparcie dla starającego się możliwie najdalej odkształcić, prosty skądinąd, rytm Hemingwaya.
Kiedy wracaliśmy z kolegą z koncertu padła sugestia, że jeśli kogokolwiek można by było wyrzucić z tego składu, to paradoksalnie mógłby to być lider. Faktycznie Blaser był najbardziej statycznym i zachowawczym ogniwem kwartetu. Po namyślę sądzę jednak, że gdyby nie jego spokój, mikstura złożona z trzech pozostałych mogłaby eksplodować w kierunku niekoniecznie pożądanym. Gdy słucham jego płyt, dużo bardziej konwencjonalnych w całej swojej konstrukcji, niestety nudzę się. Propozycja koncertowa doskonale się jednak sprawdziła, chyba przede wszystkim ze względu na kontrapunkt, jaki stanowił Blaser dla pozostałych i pozostali dla Blasera. Nie można też zapominać, że koncert, właściwie niczym nie przerywany, w dużej mierze odbywał się w oparciu o nuty, które przed nosami miała cała czwórka, i do których ochoczo zerkała. Scenariusz napisany pierwszorzędnie.
Z mojej perspektywy poszukiwania przez Blasera najlepszego możliwego kwartetu dobiegły końca. Oby tylko on też tak uważał i co ważne - poparł to nagraniem.

Marcin Kiciński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz