sobota, 6 sierpnia 2011

Supersilent (Arve Henriksen / Helge Sten / Ståle Storløkken), Wrocław, Arsenał, 25.07.2011

Arve Henriksen - trumpet, drums, electronics
Helge Sten - electronics
Ståle Storløkken - synthesizer


Nie jestem fanem Supersilent. Nie znam ich wszystkich albumów, a jedyną ze znanych mi płyt, którą naprawdę lubię i po którą częściej sięgam, to druga część trzypłytowego debiutu. Obecność na koncercie wydała mi się jednak obowiązkowa z dwóch powodów. Jest to muzyka po pierwsze stricte improwizowana - czyli z natury rzeczy najprawdziwsza w odbiorze bezpośrednim, a po drugie elektroakustyczna, czyli mająca w zanadrzu cały szereg wizualnych niespodzianek - można zobaczyć kto (co) za które dźwięki w zespole odpowiada. Jak się okazało decyzja była raczej słuszna.

Panowie zaczęli bardzo delikatnie. Stopniowo pojawiające się elektroniczne dźwięki, uzupełniła po chwili ECMowska trąbka Henriksena. Budowanie chłodnych skandynawskich pejzaży trwało chwilę niekrótką i muszę się przyznać, że był to moment mojej niepewności. Gdyby koncert miał się ułożyć pod zaoferowaną na początku stylistykę, prawdopodobnie wyszedłbym w trakcie występu na znak protestu przeciw wygładzeniu skądinąd mało przystępnej formy. Na szczęście była to swoista zmyłka, bo po dziesięciominutowym, onirycznym wstępie zaczęła wkradać się szorstkość, za którą Supersilent lubię. I tu pierwsza niespodzianka: Henriksen, odłożył trąbkę i zasiadł do perkusji. Przyjrzałem mu się w jego nowej roli dość uważnie i jako osoba z pewnym perkusyjnym obeznaniem błyskawicznie oceniłem styl jego gry jako bardzo amatorski. Technika to jednak nie wszystko - liczy się pomysł, a ten w głowie muzyka zaświtał całkiem ciekawy. Do perkusji miał bowiem podpiętą elektronikę, z której pomocą zapętlał swe karkołomne uderzenia, budując w ten sposób bardzo nietuzinkową strukturę (a)rytmiczną. Za sprawą pozostałych dwóch muzyków powoli zaczęła narastać chropowata kakofonia, złożona z dysonansowych akordów syntezatorów i różnego rodzaju zsamplowanych brzmień. Ewidentny aplauz części publiczności dla natężonej głośności zachęcił Supersilent do dalszego podkręcania gałek. Do tego doszło wyszukiwanie coraz to nowych metod do hałasowania. Ciekawego ustrojstwa używał Helge Sten. Musiało być to dwuczęściowe urządzenie, którego jedną końcówkę muzyk trzymał w dłoniach i, w zależności od jej położenia względem drugiej części (trudnej do zidentyfikowania), modyfikował brzmienie. Dzięki temu jego gra nabrała pantomimicznych walorów.

Przebieg koncertu stał się w pewien sposób cykliczny. Panowie rozkręcali swą noisową maszynę, ciągle dbając o modyfikację brzmień. Dużo sampli i długie akordy na syntezatorze stopniowo narastały do uzyskania efektu ściany dźwięku, po czym następowało rozluźnienie, chwila wyciszenia i ponowne budowanie efektownego hałasu. Dzięki licznym możliwościom brzmieniowym, brak zaskakujących rozwiązań dramaturgicznych nie stanowił podłoża dla nudy. Problem pojawił się, gdy wszyscy zdali sobie sprawę, że pora już kończyć. Henriksen sklamrował występ powrotem do trąbki i mimo braku logicznego powiązania między zaoferowanymi stylistykami we wstępie i zakończeniu a główną częścią koncertu, byłoby to zupełnie znośne rozwiązanie, gdyby Supersilent nie postanowiło ku zaskoczeniu wszystkich, ponownie się rozruszać. Nic nowego to ożywienie nie wniosło, a przypomniało mi tylko, że już półtorej godziny stoję. Czekałem więc w zniecierpliwieniu na ostatnie dźwięki, by odetchnąć z ulgą, gdy muzycy wreszcie zamilkli.

Finalnie zaliczam wydarzenie do udanych. Obcowanie z hałaśliwą naturą Skandynawów zadziałało bardzo ożywczo dla mojej wymęczonej jazzem głowy i nie ukrywam, że były chwile, kiedy pod jej wpływem doznawałem mocnych, katarktycznych uczuć. Czy zachęci mnie to jednak do częstszego sięgania po ich płyty? Poniekąd tak, bo przed napisaniem tego tekstu sięgnąłem po ich "Jedenastkę". To jednak nie to samo. Czekam na kolejny ich koncert.

Tekst: Marcin Kiciński
Zdjęcia: Kazimierz Ździebło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz