środa, 13 października 2010

Hamid Drake & Bindu "Reggaeology" - czyli dreadjazz


Hamid Drake: drums, frame drum, tabla, voice
Napoléon Maddox: voice, beatbox
Jeff Parker: guitar
Jeff Albert : trombone, Hammond organ
Jeb Bishop : trombone
Josh Abrams : double bass, guimbri

Wytwórnia: RogueArt
Rok Wydania: 2010



Kolejny album, poszukującego etnicznych przygód projektu Bindu Hamida Drake'a, to mały przystanek na Jamajce. Jest to reggae, ale pozbawione tego, czego w tej muzyce nie znoszę, czyli zarówno owczych wokali, zamienionych na ciekawy pomysł wplecenia śpiewu, wokaliz i beatboxa Napoléona Maddoxa, jak i powtarzalności, absolutnie mechanicznej i bez polotu.
"Reggaeology" pokazuje, jak łatwo jest dobrym muzykom zadać sobie dowolny temat, z jaką swobodą wchodzą w nowe role i jak cudownie, bo w zupełnie wolny sposób, potrafią wydobyć z danej stylistyki jej esencję, jednocześnie wzbogacając ją doświadczeniem zdobytym na zupełnie innym gruncie. Utwory "Kali's children no cry", "Kali's dub" , "Togetherness" oraz "Meeting and parting" to ewidentny hołd składany Jamajce przez jazzmanów. Panowie wychodzą od improwizacji, wymieniają się w kolejnych solach - radosnych i melodyjnych, łączą się w duety i tria, a wszystko to na bazie słonecznych, jamajskich tematów.
Trzy pozostałe utwory nie mają oczywistych cech muzycznych reggae, czuć jednak w nich tego samego ducha, nawet jeśli już nie są tak beztroskie. W "The taste of radha's love" Drake sięga po frame drum, by razem z Parkerem przypomnieć nam, jak wspaniale rozumieli się ze sobą na jednej z ostatnich płyt Freda Andersona "From The River To The Ocean", budując jej transową atmosferę.
Zachęcałbym do zapoznania się z tą płytą, chociażby dlatego, że okazji do usłyszenia takiego muzycznego melanżu (czy może nawet mezaliansu) raczej nie mamy za wiele. Równie rzadko słyszymy Bishopa, Abramsa, czy Parkera tak wyluzowanych. To zupełnie nowy, odrobinę zabawny wariant ich instrumentalizmu, na pewno warty usłyszenia.
Bardzo też jestem ciekaw, co powiedzieliby na to zjawisko zatwardziali rastafarianie z nieodłącznym jointem w ustach. Czy natrętne improwizacje zakłóciłyby ich marihuanowy błogostan, czy też może zachęciłyby do odlotu w zupełnie nowe rejony?

Marcin Kiciński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz