Carolyn Hume - piano
Paul May - drums
Wytwórnia: Leo Records
Rok Wydania: 2010
Jesień dopiero złota, a ja już mam coś idealnego na słotę. Kolejne, piąte spotkanie (dla mnie pierwsze) Carolyn Hume i Paula May to bardzo nastrojowe, melancholijne, a momentami wręcz smutne granie. Muzycy się nie spieszą, pozwalają wybrzmiewać instrumentom, jakby prowadzili dialog nie tylko ze sobą nawzajem, ale także z ciszą. Przypomina to trochę bardzo cenioną przeze mnie płytę W.H.O. "Less is more" (Clean Feed), gdzie również, jak sam tytuł wskazuje, postawiono na minimum dźwięków i przede wszystkim ich celność. O ile jednak ta druga płyta zdaje się być mimo wszystko mocno improwizowana, tak "Come To Nothing" sprawia wrażenie solidnie skomponowanej i nastawionej na kontrastowanie ze sobą delikatnych fraz fortepianu z- często powtarzającym się, acz bogatym brzmieniowo i bardzo oryginalnym - rytmem zestawu perkusyjnego. Bęben centralny Maya swoją głębią momentami przywołuje strój Ramona Lopeza, a ciężkie akcentowanie kolejnych taktów naznacza całość mrocznym klimatem.
Płyta, mimo ograniczonego instrumentarium i w sumie jednego, eksploatowanego pomysłu na utwory, zaraża nastrojem i zatrzymuje uwagę słuchacza, nawet mimo wchodzącego momentami, zazwyczaj nieakceptowanego przeze mnie, keyboardu. Utwory "Part 3" i "Part 9" są wykonane na solo piano i troszeczkę odstają od całości w kierunku brzmienia ECMowskiego. To jednak raptem 10 min z całego repertuaru, które ani nie zdążyło mnie znudzić, ani zrazić.
Największą wadą tej płyty to występujące dwusekundowe przerwy między utworami, tak dobrze znane każdemu, kto parał się kopiowaniem płyt i zapomniał wyłączyć stosowną opcję w programie do wypalania CDRów. Zapytałem samego Leo Feigina, o co w tym chodzi i dowiedziałem się, że te przerwy są naturalne i organicznie łączą się z muzyką, co paradoksalnie traktuję jako przyznanie się do błędu, bo muzycznego sensu w żaden sposób w tym znaleźć się nie da.
Marcin Kiciński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz