Podsumowanie to brzmi trochę na wyrost w kontekście tego, że udało mi się zaliczyć raptem 5 koncertów. Chętnie podzielę się jednak wrażeniami.
Regenorchester (Impart 1.10.2010) – czyli: chyba czasami bez lidera lepiej
Franz Hautzinger - tp
Martin Siewert - g, el
Tony Buck - dr
Luc Ex - b
Siewert z Hautzingerem grywają ze sobą często, będąc częścią elektroakustycznej Sceny Wiedeńskiej. Tony Buck to członek australijskiego techniczno - transowego The Necks oraz stały uczestnik berlińskich improwizowanych meetingów. Luc Ex jest legendą postpunka z pomnikowego już The Ex. Połączenie tych muzycznych światów kazało mi traktować koncert Regenorchester jako najważniejsze wydarzenie Avant Art Festivalu.
Pierwsze uderzenie było niesamowite. Sekcja rytmiczna stworzyła wspaniałe, gęste i nietypowo akcentowane tło dla Hautzingerowskiej, leniwej, acz bogatej we wszelkie sonorystyczne ozdobniki trąbki, a Siewert uszlachetniał całość swoimi- na poły gitarowymi, na poły elektronicznymi-partiami. Brzmiało to tym lepiej, że panowie się rozkręcali, zmierzając ku kulminacji. Szczególną uwagę zwracał Luc Ex, który nie tylko muzycznie, ale także wizualnie wybijał się pod względem zaangażowania. Całość była niezwykle koherentna, a każdy członek zespołu zdawał się być na swoim miejscu. Niestety dość szybko koncepcja zaczęła pękać, a środek ciężkości przesuwać się na stronę trio Siewert/Buck/Ex, które fantastycznie wdrażało różne stylistyki, trzymając się mocno rockowej dynamiki. Im bardziej jednak porywał mnie ich prowokujący feeling, tym mniej leżał mi Hautzinger ze swoimi melodiami. Mimo iż ciągle mocno modyfikował on swoją trąbkę, nie potrafiłem uwolnić się od wrażenia, że schodzi coraz bardziej na drugi plan, a po pewnym czasie staje się wręcz uciążliwy. Było to o tyle zadziwiające, że przecież to właśnie Hautzinger przewodzi temu projektowi, którego to oglądaliśmy (jeśli właściwie odczytałem numer przy nazwie) już jedenastą edycję. Momentami nasuwało mi się porównanie z Billem Dixonem, który również zestawiał swoją trąbkę z bardzo gęstym tłem, budowanym najczęściej przez dwóch kontrabasistów i perkusję. O ile jednak Dixon potrafił -niczym dyrygent- decydować o kierunku, w którym podąża zespół, idealnie trafiając w sedno budowanego kontekstu, o tyle mam wrażenie, że Hautzinger po prostu się pomylił. Wyraźnie słychać było, że to, co się dzieje na scenie, jest przemyślane i konsekwentnie realizowane, niestety melancholijne melodie trąbki na tle szturmującego słuchaczy, dynamicznego trio avantrockowego, były dla mnie nietrafioną koncepcją.
Radian (Impart 1.10.2010) - czyli nordycka postrockowa perfekcja
Martin Brandlmayr - drums, sampler & sequencer
Stefan Németh - guitars, synthesizers
John Norman - bass
Ciekawym doświadczeniem było obejrzenie jak powstaje muzyka Radian. Słuchając płyt, trudno wyobrazić sobie, kto za który dźwięk odpowiada, podczas gdy koncert, ogołacając w pewien sposób zespół z tajemnicy, pozwolił mi się zetknąć z muzyczną perfekcją, żeby nie powiedzieć mechaniką. I nie ma w tym cienia pejoratywności, bo kiedy na co dzień obcuje się z muzyką w większym lub mniejszym stopniu improwizowaną, zderzenie się z trzema gośćmi, którzy- niczym robomuzycy- wdrażają na tradycyjnych instrumentach brzmienia, o które można by spokojnie podejrzewać komputer, jest to cudowna odskocznia.
Organoleptic Trio (Impart 1.10.2010) czyli Projekct niepotrzebny
Wojtek Szymański - dr
Krystian Zemanowicz - b
Sebastian Bednarczyk - g
Najgorsze jest to, że ci panowie naprawdę chcą grać i prawdopodobnie umieją grać. Najgorsze, bo w ich mniemaniu wystarczy to do grania publicznego, mimo iż zupełnie nie wiedzą, co grać i dlaczego grać. Odwoływanie się do późnofrippowsko/sharpowskich rozwiązań pozostawiło we mnie potworny niesmak, nie tylko dlatego, że w wydaniu Organoleptic Trio brzmiało to dość mizernie (mimo wyczuwalnych, wielu odbytych prób), ale przede wszystkim, ponieważ czuć było wewnętrzny brak spójności koncepcji wśród muzyków i niezdecydowanie w obranej, w założeniu, surowej i technicznej formie. Statyczne, pretensjonalne i potwornie nudne.
Phall Fatale (Impart, 3.10.2010) - czyli kolejny przykład na to, jak dobrze muzyce przystępnej robi obecność muzycznych freaków.
Fredy Studer: instrumenty perkusyjne
Joana Aderi: elektronika, głos
Joy Frempong: głos, sampler, małe instrumenty
John Edwards: kontrabas
Daniel Sailer: kontrabas, elektronika
Szedłem na koncert Phall Fatale ze względu na dwa nazwiska. Fredy Studer to perkusista ze świetnego eksperymentalno-improwizowanego trio Koch/Schutz/Studer, wydającego płyty w szacownej Intakt Rec. John Edwards to kontrabasista z Londyńskiego środowiska freeimprov, skoncentrowanego wokół wytwórni Emanem, który wywarł na mnie kilka lat temu potworne wrażenie jako instrumentalista i do dziś darzę go szczególnym uznaniem.
Szedłem ochoczo, ponieważ wiedziałem, że projekt będzie specyficzny, flirtujący z dość przystępnymi -w tym piosenkowymi- formami muzycznymi, a z doświadczenia wiem, że taki repertuar, jako wyzwanie dla muzyków ze sceny free, najczęściej przynosi pozytywne rezultaty.
I faktycznie dostaliśmy piosenki, momentami przypominające trochę Laurie Anderson, momentami odjeżdżające w klimaty lekko etniczne. W wyśpiewywanie, bądź wokalizowanie tych piosenek zaangażowane były dwie czarnoskóre, młode śpiewaczki, które z wielką pasją podchodziły do materiału, na który w głównej mierze składały się teksty poetyckie. Muzyka była z jednej strony kompozycyjnie podopinana, z drugiej- na tyle wolna, żeby muzycy mogli wyeksponować swoje najlepsze cechy, tak więc Edwards, na którego liczyłem, nie mógł rozczarować. Z pomocą swojego perkusyjnego podejścia do kontrabasu, smyczka, drobnych dodatków elektronicznych oraz drugiego kontrabasisty - młodego Daniela Sailera wypełnił doszczętnie przestrzeń niezagospodarowaną przez perkusję, wokale i odrobinę elektroniki, wytwarzanej przez obie panie. Zespół dryfował między przeróżnymi muzycznymi stylistykami, a Edwards, ze znaną mi dostojną perfekcją, wyczarowywał z instrumentu bezbłędne tło, obojętnie, czy miało mieć charakter czarnej muzyki, czy heavy metalu. Za każdym razem, kiedy obcuję z tym muzykiem, mam nieodparte wrażenie, że stopień jego zestrojenia z instrumentem jest maksymalny. Spokój i pewność, z jakimi uderza w struny bądź sięga po zupełnie niekonwencjonalne metody gry na kontrabasie, jest absolutnie niebywała.
Jedyny minus tego koncertu to solo Studera - moim zdaniem zupełnie zbędne i nieszczególnie udane, mimo iż perkusista ten w czasie koncertu wielokrotnie popisał się bardzo ciekawymi rytmami.
Z niecierpliwością czekam na pierwszą CD tego projektu.
The Thing i Otomo Yoshihide (4.10.2010) - czyli Otomo Yoshihide i T h e T h i n g
Mats Gustafsson - s, electr.
Ingebrigt Haker - Flaten - b
Paal Nilssen-Love - dr
Otomo Yoshihide - g
Płyta mocno mnie rozczarowała, więc szedłem na koncert ze średnim entuzjazmem, za to podskórną nadzieją, że przy takim nastawieniu w wersji live The Thing może mnie wyłącznie pozytywnie zaskoczyć. Pomyliłem się.
Dla mnie to, co scala The Thing -jako długotrwały projekt- to pewne mocowanie się z materią muzyczną, fizyczna wręcz walka z możliwościami własnymi, instrumentu, możliwościami całego trio. Dla mnie ten ostatni aspekt ma szczególne znaczenie, ponieważ w każdym wydaniu The Thing zmieniało się w trójorganicznego muzycznego mutanta, który w trójnasób pożerał słuchacza i w trójnasób epatował niesamowitą energią. Tego elementu akurat na koncercie z Otomo zabrakło. Dalej mieliśmy, co prawda, trzech fascynujących i dających z siebie wiele muzyków, dalej czuć było balansowanie na granicy własnych możliwości, tyle że w tym wydaniu trio nie było razem. Rozproszeni, indywidualnie walczyli z innym potworem - elektryczną gitarą Otomo, bestialsko wręcz głośną. Może na tym tak naprawdę polegało nowe wyzwanie, przed którym postanowili stanąć?
Już samo ustawienie się muzyków (jak twierdzi organizator - intencjonalne), gdzie Matsa słychać było wyłącznie bezpośrednio z saksofonu oraz minimalnie z odsłuchu, świadczyło, że wyraźnie dał fory swojemu konkurentowi. Oba te źródła dźwięku, w głośniejszych partiach (a takich było przez ok. 75% czasu), przy wzmocnionej gitarze Otomo właściwie nie istniały, nie zmienia to jednak faktu, że Mats walczył dzielnie, dbając przy tym przynajmniej o wizualną stronę widowiska. Przez chwilę tylko czuć było przewagę Matsa - kiedy to zostawiając saksofon, uruchomił swojego asa - elektroniczny stolik. Dobre 10 min Mats i Otomo toczyli heroiczną walkę o miano największego noisowca wieczoru, o wynik batalii mnie jednak nie pytajcie - jedyne bowiem, co miałem wtedy w głowie, to wizualizacja eksplodujących bębenków usznych.
Rozjuszyła mnie ta rozgrywka, w czasie której nie tylko ja poległem, ale i Paal, który bezskutecznie chciał być słyszalny, grając zbyt gęsto, zbyt mocno i zbyt siarczyście, z ewidentną stratą niestety dla jakości muzycznej. Chłopcy poszli w tango z decybelami, nie dbając już właściwie o żadne z założeń, o które ich podejrzewałem i tak oto pytanie, które nasunęło mi się jeszcze podczas słuchania płyty z Otomo ponownie stanęło mi przed oczami: czy to dalej jest The Thing, czy może nowy kwartet, który powinien mieć swoją nową nazwę.
Oczywiście były momenty wyciszenia a nawet momenty, które można by nazwać jazzującymi, ale i tu pojawił się nie lada problem. Otomo Yoshihide jest dla mnie wyjątkową postacią, wielkim konceptualistą, wspaniałym ekperymentatorem. Uwielbiam Ground Zero, padam przed ONJQ, wyję przy Optical 8. Kiedy jednak słyszę płyty takie, jak Episome (Yoshihide/Yoshida/Laswell) czy Green Zone (Hideki/Yoshihide/Uemura), gdzie Otomo jest gitarzystą, nazwijmy to konwencjonalnym, nudzę się. I tak nudziłem się, słuchając długich jego solówek w czasie tego koncertu.
Jeśli miałbym statystycznie oszacować, jaka część koncertu przypadła mi do gustu, rzuciłbym jakieś 30%. Nie chcę bowiem wytworzyć wrażenia, że była to kompletna klapa. Zdarzały się momenty, kiedy wszyscy się słyszeli i podążali za wewnętrznym muzycznym głosem, porzucając sadomasochizm. 30% dla The Thing to jednak niczym ocena z egzaminu gimnazjalnego - w tej konfiguracji, raczej wyżej nie zajdą.
Marcin Kiciński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz