niedziela, 10 lipca 2011

Jakko Jakszyk / Robert Fripp / Mel Collins (The King Crimson Projekct) "A Scarcity Of Miracles", DGM, 2011



Jakko M. Jakszyk - g, Gu Zheng, keyb, voc
Robert Fripp - g, soundscapes
Mel Collins - as, ss, fl
Tony Levin - b, chapman stick
Gavin Harrison - drums, perc

Wytwórnia: Discipline Global Mobile
Rok wydania: 2011



Obiecałem sobie, że nie będę tego robić, bo przecież szkoda czasu, kiedy o tylu płytach można pisać dobrze, do tylu można zachęcić. W tym przypadku nie zdołam jednak pozostać niemy, a winne temu są dwa zjawiska. Po pierwsze - polemiczna potrzeba, wywołana bardzo pozytywną recenzją tego albumu, pióra redaktora Romana Walczaka, na łamach portalu ArtRock. Po drugie - pozornie nieistotny podpis "King Crimson Projekct". Piszę pozornie, ponieważ dla mnie te dwa słowa to coś więcej niż ich znaczenie i kryjący się za tym zespół. To moja historia! Brzmi pompatycznie? A czemu by nie miało tak brzmieć? Każdy ma przecież ustawione na solidnych fundamentach pomniki: płyty, nazwiska, czasem pojedyncze utwory - utrwalone na zawsze i nietykalne symbole, składające się na podstawę własnego gustu muzycznego. Jakże trudno więc znieść, gdy zamachu na te statuy dokonują osoby, którym są one poświęcone.

Naturalnie Robert Fripp ma całkiem sporo brudu za paznokciami, a jego solowa twórczość (zwłaszcza z żoną lub Davidem Sylvianem) przysparzała mi wielokrotnie solidnej konsternacji. Zawsze robił to jednak pod swoim nazwiskiem i daleki byłem od plucia na te projekty. Tym razem jednak przesadził. Bo nawet biorąc pod uwagę, że "Projekctów" było sporo, to jednak mam wrażenie, że każdy z nich miał w sobie to, czego tej płycie ewidentnie brakuje, a co stanowiło podstawowe spoiwo marki King Crimson: poszukiwanie. I nieważne dokąd to poszukiwanie Frippa zawiodło, czy - jak w okresie "Discipline" - do intrygującej piosenkowości z ciążeniem po czasie ku muzyce pop, czy do niekończącej się improwizacji, jak w czasie właściwych, numerowanych Projekctów, czy w końcu do nieznośnie mechanicznej i odhumanizowanej wersji kwartetu, po płycie "The ConstruKction of Light". Zawsze owocem poszukiwań było coś oryginalnego. Nowatorstwo wymieszane z wykształceniem charakterystycznego, rozpoznawalnego stylu to jest wyróżnik wielodekadowego maratonu, jakim podążał Robert Fripp, zbierając pod szyldem King Crimson kolejnych muzyków.
A czego szuka Fripp obecnie? Na pewno kolejnego subtelnego wokalu, którym może się popisać Jakszyk. Szkoda tylko, że tak straszliwie brak Jakko jakiejkolwiek charyzmy. Chłop śpiewa, jakby zdawał egzamin na najlepszego wokalistę K.C., a karą za oblanie miało być obejrzenie w całości meczu Arki Gdynia. Niemrawość i bezpłciowość tych piosenek jest nieznośna.
Chociaż może popełniam tu pewien błąd? Gdyby spojrzeć na tę płytę od innej strony i szukać cech stanowiących o nowatorstwie w ramach twórczości K.C., to naliczymy ich przecież sporo. O rozpoznawalność Fripp nie musi się przecież martwić. Jego soundscape'y natychmiast otwierają oczy każdemu, kto miał z nim kiedykolwiek do czynienia. Więc może, o zgrozo, jest to, jak sugeruje p. Walczak,  faktycznie preludium do nowego wcielenia K.C.? Wszak nieporadność Jakszyka doskonale koresponduje tu  z instrumentalnym regresem, jakiego dokonał w ciągu 40. lat Mel Collins. Czterdzieści lat to kupa czasu. Można by szukać usprawiedliwienia w jego wieku - to jednak nie na tym blogu. Za dużo na Impropozycji krzepkich 60-, 70- nawet 80-latków, którzy mimo wieku nie zeszli do poziomu artysty wymienianego przez redaktora Walczaka - Jana Garbarka. Co śmieszniejsze, p. Walczak trafił tu wyśmienicie, bo przecież Garbarek, podobnie jak Collins, zaczynał z końcem lat 60. i początkiem 70. ostro i freejazzowo, by stopniowo spuszczać z tonu, aż do uzyskania efektu odrzucającej trywialności własnych tzw. solówek, opartych na prostych, czystych jak łza, czytelnych, przewidywalnych i niemożliwie nudnych melodiach.
Kolejną "nowatorską" cechą jest nijakość kompozycyjna (tego przecież jeszcze nie grali!). Zazwyczaj prędzej (jak na "C.o.L.") przeginali z pogmatwaniem, niż szli w rzewne melodie rodem z rocka "regresywnego". Naturalnie bywały ballady - właściwie to ckliwe pseudohiciory były jednym ze znaków rozpoznawczych K.C. i pojawiały się na prawie wszystkich ich płytach. Po pierwsze jednak stanowiły one funkcję kontrastu, bez którego wiele z genialnych płyt K.C. pewnie nie brzmiałoby w całości już tak genialnie, a po drugie - ważniejsze, żadna z kompozycji "A Scarcity Of Miracles" do pięt nie dorasta takim perełkom, jak "Cadence And Cascade", "The Night Watch" czy "Walking on Air", a winę za to ponosi wszędobylskie uproszczenie na każdym poziomie tych utworów. Sekcja rytmiczna pracuje, bo musi, a żaden z pozostałych muzyków nie zamierza wykazać się choć odrobiną feelingu.

Czy jest zatem coś pozytywnego w tym albumie? Owszem. Ta odrobina godności, która przejawia się w podpisaniu go, mimo wszystko, trzema nazwiskami i umieszczeniu nazwy "King Crimson"  gdzieś w stopce, jako marketingowego lepu dla recenzentów, takich jak pan Walczak, który pewnie gdzieś w głębi niedowierza w to, co się wydarzyło, ale za wszelką cenę stara się obronić swój, niestety upstrzony już przez gołębie, pomnik.

Marcin Kiciński

1 komentarz:

  1. Wygląda na to, że miałeś rację - wszyscy ci panowie pojawią się w nowym wcieleniu KC... Są Fripp i Levin, na nich trudno się zawieść (szczególnie na tym drugim, bo z tego, co piszesz, wynika, że R.F. na "Scarcity of Miracles" pobłądził kompozycyjnie), ale reszta?...

    OdpowiedzUsuń