niedziela, 23 października 2011

Volapük "Slang!", Marc Ribot "Shoe String Symphonettes", Ścianka “Białe Wakacje”, czyli kilka krotów wstecz i w bok

Moje przedłużające się milczenie nie wynika wyłącznie z chronicznego braku wolnego czasu. Głównym powodem był nasilający się poziom muzycznej frustracji, któremu kilka razy już dałem wyraz, ale bez właściwych wniosków dla siebie samego. Punktem zwrotnym był wyjazd do Katowic na koncert The Edge, którego głównym, prócz towarzyskich, walorem okazało się dla mnie lane piwo Guinness, wbrew przeziębieniu z werwą przeze mnie spożywane (czego zdrowotne skutki odczuwam po dziś dzień). Po powrocie i trzeźwym podsumowaniu wydarzenia podjąłem decyzję o wyłączeniu się z ciągłego, jakże wycieńczającego, śledzenia nowości około jazzowych i zafundowaniu sobie rekonwalescencji w świecie pewniaków - płyt latami starannie selekcjonowanych i od jakiegoś czasu kurzących się na półce.
Półka jest o tyle wdzięcznym miejscem, że daje możliwość zanurzenia się także w inne, niegdyś zdecydowanie częściej penetrowane rewiry, w tym te bez przedrostka 'Impro' lub zasługujące na niego w sposób nieznaczny. Długo wahałem się, czy zabierać Was ze sobą na te wakacje, zwłaszcza że jakby nie było, jest to "Impro"pozycja. Biorąc jednak pod uwagę, że każdy słuchacz przechodzi przecież swoją indywidualną drogę, jest szansa, że część z Was pominęła te albumy lub nawet nie zdaje sobie sprawy z ich istnienia. Kto wie, może moja prywatna, lekko ucieczkowa retrospekcja, będzie dla kogoś inspirująca. Wszystkich tych, dla których Ameryki nie odkrywam, przepraszam.


VOLAPÜK "SLANG!"
Guigou Chenevier - dr
Michel Mandel - cla
Guillaume Saurel - cello

Wytwórnia: Cuneiform
Rok wydania: 1997





Jest to jedna z najlepszych płyt, jakie znam. Zaczynam z wysokiego 'C', ale taka jest prawda. Latka mijają i z biegiem czasu wielu faworytów, których obdarzałem silnym sentymentem, wykruszyło się z  mojej top-listy, przegrywając z coraz silniejszą konkurencją poznawanych na bieżąco nowości. Do Volapuka wracam wielokrotnie i zawsze czuję to samo - absolutny zachwyt.
Już debiut zespołu "Le Feu Du Tigre" jest doskonałym przykładem wyjątkowego talentu kompozycyjnego, wykorzystującego niebywały warsztat instrumentalny całego tria, do realizowania niespotykanych, fantazyjnych pomysłów, operujących na każdym z muzycznych pól - nietuzinkowej rytmiki, oryginalnych brzmień i zaskakujących zwrotów akcji - pozostawiających jeszcze, żeby tego wszystkiego było mało, odrobinę miejsca dla genialnych, oszczędnych, lecz jakże intensywnych popisów solowych. Na "Slang!" muzycy doprawili całość jeszcze jednym składnikiem - zdrowym pierdolnięciem (za przeproszeniem), dzięki czemu większość utworów na płycie wywołuje u mnie ciarki na plechach.
Skoro ktoś sympatyczny podziela moje wrażenia na tyle, by wrzucić niektóre utwory na Youtube'a, pozwolę sobie odpuścić dalszą gadaninę na rzecz prezentacji. Oto dwa utwory, z tej nadzwyczajnie równej, acz jednocześnie różnorodnej płyty.







MARC RIBOT "SHOE STRING SYMPHONETTES"

Wytwórnia: Tzadik Records
Rok wydania: 1997






Celowo nie podaję składu, bo gra tu większość z topowych nazwisk ówczesnego Tzadika i kolegów Ribota z Jazz Passengers. Pierwsze kilka lat działalności Tzadika to czas, kiedy to była naprawdę dobra wytwórnia. Doskonałe, innowacyjne płyty pojawiały się regularnie w każdej serii. "Shoe String Symphonettes", jako jedna - z tych moim zdaniem - najlepszych, ukazała się w inspirowanej filmami serii "Film Music", ale doskonale radzi sobie jako osobna, wyzbyta wizualnego kontekstu, całość. Czternaście utworów i czternaście zupełnie różnych pomysłów kompozycyjnych i aranżacyjnych, które mimo stylistycznego rozstrzelenia, konsekwentnie podtrzymują swoją nietuzinkową, lekko tajemniczą atmosferę. Czuć tu różne historie, które muzycznymi środkami próbuje nam opowiedzieć Ribot, wciągając nas w wir przebogatego świata faktur, barw i z najwyższą starannością dobranych brzmień. Idealny balans przystępnych melodii i abstrakcyjnych zabiegów jest tu strzałem w dziesiątkę i pomaga nieprzygotowanemu słuchaczowi (jak ja w czasie poznawania tego albumu) okrzepnąć w może i trudniejszym i bardziej wymagającym, lecz jednocześnie jakże pasjonującym świecie wolnej, otwartej i odważnej muzycznej wyobraźni. Tak jak w jazzie mamy trzeci nurt, tak te symfonietki reprezentują gatunek łączący faktycznie prężną w tamtych czasach awangardę nowojorską z muzyką współczesną przez duże "W". Fuzja ta następuje jednak bez nadęcia, za to z poczuciem humoru i zaraźliwą lekkością. 
Kilkanaście lat temu słuchałem tej płyty wielokrotnie, później gdzieś straciłem ją z oczu - wracając do niej teraz obawiałem się, że płyta wzbudzi we mnie wrażenie infantylnej, może nawet pretensjonalnej. Nic z tego. Właściwie to muszę się przyznać, że jej nie poznałem i z przyjemnością na nowo odkrywam jej cudowną różnorodność.
Na Youtube znalazłem mało reprezentatywny dla tej płyty (bo jedyny), za to bardzo reprezentatywny dla Ribota kawałek latynoski.




ŚCIANKA "BIAŁE WAKACJE"

Andrzej Koczan - Bass
Arkady Kowalczyk - Drums
Maciej Cieślak - Guitar, Vocals
Jacek Lachowicz - Keyboards, Vocals

Wytwórnia: Sissy Records
Rok wydania: 2002



Kiedy po hałaśliwym "Statku kosmicznym" i mocno awangardowych "Dniach wiatru" posłuchałem w 2002 roku "Białych wakacji", zupełnie mi się nie spodobały. Pachniały mi przystępnością, sprzedawaniem się, próbą zaistnienia w mediach... Radykalny byłem. I głupi też byłem. Teraz po czasie ta właśnie płyta jest moim zdaniem nie tylko najlepszą w dorobku Ścianki, ale także jedną z najlepszych płyt tak zwanej polskiej muzyki alternatywnej. Ma wszystko to, czego nie miały poprzedniczki - dojrzałość, czyli nienarwane i nierozedrgane podejście do własnych pomysłów, dopracowanie detali, ładne brzmienie i fajnie wymyśloną dramaturgię utworów oraz to, czego zabrakło następczyniom, czyli surrealistyczną miękkość, bogatą przestrzenność i interesującą melodyjność.



Marcin Kiciński

6 komentarzy:

  1. Cześć,
    dzięki za ten wpis, kiedyś czytałem o Volapuk ale jakoś umknęło i poszło w niepamięć.Tym razem nie odpuściłem, zdobyłem >Slang!< i jeszcze >Polyglot< (2000). Świetne płyty, doskonała muzyka ze szczególnym wskazaniem na tą pierwszą!
    p.s. Ne The Edge byłem w Krakowie, nie wiem czy piwo pomogło, czy to kwestia dłuższej nieobecności na koncertach, czy może innego repertuaru, ale odczucia nawet dość pozytywne. Pozdrawiam! Michał z Krakowa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Skoro spodobało Ci się "Slang!", zachęcam do zapoznania się z debiutem Volapuka czyli "Le Feu du Tigre"! Późniejsze albumy i mnie już tak nie porywają, choć słucha się ich bardzo dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki! Poszukam tego. MM.

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetnie, że napisałeś o Volapuk. Podobnie jak Ty uważam Slang za jedną z najlepszych płyt w kolekcji. Ponadto do dziś pamiętam ich fantastyczny koncert w bydgoskim Mózgu w czerwcu 1998 roku.

    OdpowiedzUsuń
  5. A ja sobie nigdy nie wybaczę, że przegapiłem wrocławski koncert. Trochę mnie tłumaczy, że młody strasznie wtedy byłem i na zadupiu mieszkałem. No i z informacją to nie było tak jak teraz. Ech...

    OdpowiedzUsuń
  6. Jak to mówią, kto się spóźnił, ten nie zdążył. Z wielkim żalem w ubiegłym roku przyjęłam informację o tym, że zakończyli współpracę.

    OdpowiedzUsuń