niedziela, 5 sierpnia 2012

The Beatles "White Album", 1968


John Lennon – śpiew, gitara prowadząca i rytmiczna, gitara basowa cztero- i sześciostrunowa, fortepian, fortepian elektryczny, organy Hammonda, fisharmonia, melotron, instrumenty perkusyjne (bębenek baskijski, marakasy, uderzanie w tylną ściankę gitary akustycznej, klaskanie, perkusja wokalna), harmonijka ustna, saksofon, gwizdanie, sample, efekty dźwiękowe
Paul McCartney – śpiew, gitara prowadząca i rytmiczna, gitara basowa cztero- i sześciostrunowa, fortepian, fortepian elektryczny, organy Hammonda, perkusja w "Back in the U.S.S.R." i "Dear Prudence", kotły i inne instrumenty perkusyjne (bębenek baskijski, klaskanie, perkusja wokalna), flet prosty, skrzydłówka, efekty dźwiękowe
George Harrison – śpiew, gitara prowadząca i rytmiczna, gitara basowa cztero- i sześciostrunowa, organy Hammonda, różne instrumenty perkusyjne (bębenek baskijski, dzwonek, klaskanie, perkusja wokalna), efekty dźwiękowe
Ringo Starr – perkusja i inne instrumenty perkusyjne (tamburyn, bongosy, talerze, marakasy, perkusja wokalna), śpiew w "Don't Pass Me By", fortepian elektryczny w "Don't Pass Me By", dzwonek w "Don't Pass Me By", podkład wokalny w "The Continuing Story of Bungalow Bill"

Rok wydania: 1968

Za wikipedią:
* W 1997 roku album The Beatles został uznany za dziesiątą najlepszą płytę w dziejach muzyki w konkursie "Music of Millennium"
* W 1998 roku Q Magazine umieścił go na 17 miejscu, a TV Network w 2003 umieściła go na 11 miejscu w analogicznych konkursach do poprzedniego.
* W 2003 został sklasyfikowany jako 10 z 500 najlepszych albumów muzycznych w konkursie organizowanym przez pismo Rolling Stone[1]
* Album zdobył 19 platynowych płyt w USA.

Zwariowałem? Chyba nie! Po prostu mam wrażenie, że w środowisku osób zainteresowanych muzyką artystyczną Beatlesi to bardziej królowie popu, zjawisko ultrakomercyjne i kojarzą się częściej z "Gib mir Deine Hand" i "She loves you, yeah yeah yeah" niż z tymi kilkoma płytami z końca drugiej połowy lat sześćdziesiątych, które w mojej ocenie stanowią o ich niebywałej wielkości artystycznej i, uwaga, uwaga, awangardowej.
Do niedawna "White Album" dla mnie raczej nie istniał. Regularnie sięgałem po "Revolver", "Abbey Road", czy "Magical Mystery Tour", ale białasa omijałem i pewnie gdyby nie dzieci, nic by się w tej materii nie zmieniło. Utkwił on bowiem w mojej głowie jako lekkie, finezyjne melodie, dla mnie zbyt oczywiste, jednocześnie stanowiące idealne tło muzyczne dla moich dzieci. Częściowo owszem, sprawdziło się, ale momentami oczy moich niemowlaków z dziwnym niepokojem reagowały na zmiany serwowane im przez czwórkę Brytyjczyków. Moje oczy natomiast, w miarę upływających minut nagrania, otwierały się szerzej i szerzej, by ostatecznie skłonić mnie do wielokrotnych odsłuchów i w finale postawienia autorytarnej, raczej nieodosobnionej, acz chyba z lekka zapomnianej diagnozy: "White Album" jest genialny.

Odbiło mi? Może. Ale czy kiedykolwiek przebiliście się przez warstwę wierzchnią beatlesowskich (będących już samymi w sobie unikatowymi) melodii i wgryźliście się w to, co ta niesamowita czwórka serwowała w środku i jeszcze głębiej? Warstwa kompozycyjna w sposób niepodważalny rzutowała na późniejszy rozwój muzyki rozrywkowej, ale już jeśli chodzi o rozwiązania aranżacyjne i przede wszystkim brzmieniowe, mało kto poszedł w ich ślady. Czemu? Czy to ci paskudni, podli producenci, tak różni od niezastąpionego George’a Martina, szukając złotego środka między kosztem produkcji i efektem akceptowalnym dla tłumów, wymuszali rezygnację z takich zabiegów jak angażowanie do realizacji piosenek smyczków, klawesynu, tuby, puzonu, waltorni, oboju i innych? Aktualne brzmienia radiowych hitów wskazują, że mogło tak być, z drugiej jednak strony, może innym artystom i ich producentom/aranżerom zabrakło po prostu wyobraźni?

Nie na darmo skopiowałem za Wikipedią całą masę instrumentów wykorzystaną przez skład podstawowy The Beatles. Jak wielką fantazję trzeba mieć, żeby trafnie umiejscowić w swoich aranżacjach tę potęgę instrumentalno-brzmieniową? W ich rękach mnóstwo gitar nie stanowi wyłącznie wdzięcznego dodatku w aranżacji wnętrza. Tu słychać, jak co chwilę wykorzystywany jest inny instrument, co utwór gitara ma inne struny, inny efekt i co chwila inna ręka z inną dynamiką w nie uderza.

Pamiętam, że psioczono na Ringo Starra, że - jak na perkusistę przystało - z werwą wypełnia niechlubny obowiązek bycia najgorszym ogniwem zespołu. Nic bardziej durnego! Efekciarstwo Starra jest trudniejsze do zarejestrowania dla gawiedzi przyzwyczajonej do jak najszybszego i najgęstszego walenia w bębny. Od wrażliwego słuchacza, a od krytyka już w szczególności oczekuję trochę więcej. Patent Starra tkwił bowiem w oszczędności przy jednoczesnej dbałości o detal i perfekcję wykonania. Prostą rytmikę wynagradza jednak świetnym akcentowaniem i przede wszystkim, tak jak w przypadku pozostałych członków zespołu, idealnym doborem brzmień.

To właśnie dzięki temu ta muzyka nigdy się nie nudzi. Bogactwo rozwiązań melodycznych, połączonych z miszmaszem brzmień, jest trudne do ogarnięcia. W najprostszych piosenkach melodia rzadko jest statyczna, ciągle się zmienia, biegnie nielinearnie, a geniusz tkwi w uzyskanym wrażeniu absolutnej spójności. Ta łatwość przechodzenia między stylistykami to coś, z czym niewielu sobie poradziło w taki sposób, by być akceptowanym przez tłumy.

Jest rok 1968. Wiele się wydarzyło przez ostatnie kilka lat, mamy hipisówę, mamy barrettowskie Pink Floyd, mamy Led Zeppelin. Naturalnie, można więc spojrzeć na Beatlesów inaczej - jak na cwanych hochsztaplerów, którzy bacznie obserwując zachodzące wokół muzyczne zmiany, sprawnie asymilowali pojawiające się tendencje, włączając je w swój genialny marketingowo produkt. Nawet jeśli tak było, mi to nie przeszkadza, bo w mojej ocenie produkt ten przerasta większość potencjalnych inspiratorów. Grzeszę? Nie sądzę. Ani na moment Beatlesi nie przestali być Beatlesami rozpoznawalnymi od pierwszych 5 sekund, za to w ich wydaniu otrzymujemy 30 utworów różnorodnych i poprzeplatanych pomysłami z tak odległych muzycznych rejonów, że żadna z wzorcowych płyt rodzących się gatunków muzyki około-rockowej tamtego czasu nie zmierzyła się z zamiarem zaoferowania dzieła tak różnorodnego, zachowując jednocześnie taką spójność. Owszem, "White Album" może być kompilacją tego wszystkiego, co działo się w tamtym czasie, ale jednocześnie zawiera coś, co w wielu momentach zwiastowało dopiero nadchodzące gatunki (posłuchajcie linii basu w "Helter Skelter" - czy nie kojarzy Wam się z Joy Division?).

Weźmy jednak pod uwagę, że Beatlesi w '68 to były opływające w bogactwo gwiazdy, które spokojnie mogły się wywrócić na plecy w swoich hamakach i paląc dobrego skręta, raz do roku przerabiać kilka starych, dobrych, sprawdzonych patentów. Obecnie, słuchając w radiu takiego Red Hot Chilli Peppers mam pewność, że nawet nie będąc Beatlesami, po uzyskaniu stabilnej pozycji w showbiznesie, trudno wypaść z obiegu, nawet jeśli odgrzewa się w nieskończoność tego samego kotleta od lat.

Po co więc Beatlesi wsadzili tyle trudu w te przebogate, niesamowite kompozycje, po co Martin z jego aranżacjami i orkiestracjami, po co ta otwartość na rodzące się wokół innowacje, po co ta, potencjalnie odstraszająca statystycznego Kowalskiego, Smitha i Muellera 8-minutowa zabawa z taśmami w przedostatnim utworze?

W mojej ocenie czwórka z Liverpoolu, będąc w pełni świadomą swojej wielkości i wpływowości pragnęła pchnąć muzykę rozrywkową w zupełnie nowym kierunku. Beatlesi chcieli wzbogacić ten, już wtedy degenerujący się powoli, pop. Chcieli uwrażliwić szeregowego słuchacza i jednocześnie zawiesić dużo wyżej poprzeczkę innym artystom muzyki rozrywkowej. Przede wszystkim starali się jednak utrzymać ciągłość między popem a europejską myślą muzyczną, zawalczyli o naturalną hierarchię wielkiej tradycji intelektualnej nad muzyką intuicyjną i rytualną, która swą biologicznie wręcz transową repetycją urzekała tłumy. Naturalnie te nowinki z (Afro) Ameryki są jak najbardziej uwzględnione, ale Beatlesi patrzą na nie z góry i traktują w pełni przedmiotowo, włączając je po swojemu w aranżacje, w większości tchnące tradycją starego kontynentu i muzyki komponowanej.

Czy się udało? Oczywiście nie, ale plan był niezły i wart docenienia. Teraz już tylko ważne jest, by ludzie, którzy faktycznie posiadają tę pożądaną wrażliwość, potrafili docenić ich dzieło, a nie kojarzyli ich wyłącznie z "Gib mir deine Hand"!.

Marcin Kiciński

1 komentarz:

  1. Techniki studyjne zastosowane przez Beatlesów były stosowane już wcześniej przez Zappę czy The Beach Boys. Niestety Beatlesi przypominani są ciągle, co niekoniecznie ma związek z prawdziwą wartoscią ich dokonań...

    OdpowiedzUsuń