niedziela, 4 lipca 2010

Falstart czyli Mike Patton "Mondo Cane"


Z płytami Mike'a Pattona wiąże się u mnie niepokojący syndrom swoistego falstartu w ocenie. Po pierwszym rozczarowaniu, z czasem dokonuję korekty in plus, by nierzadko w finale osiągnąć zachwyt. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że czasem na wyzwolenie z pierwszego wrażenia musiałem czekać aż trzy lata. Tak było np. w przypadku "Suspended Animation" Fantomasa, podobny los spotkał pierwszą płytę "Tomahawk". Na szczęście oddziałuje na mnie także drugi - równie silny- syndrom, mianowicie sprzeciw wobec zbyt brutalnego potraktowania mojego idola przez recenzentów. Obie siły pięknie się równoważą i w rezultacie wymuszają na mnie wzmożone kontakty z danym materiałem, a to w finale zazwyczaj szybko weryfikuje początkowy sceptycyzm i pozwala wrócić na właściwe tory absolutnego uwielbienia. Tak właśnie było z Mondo Cane.
Napisał w swojej świetnej recenzji w "Dzienniku" Jacek Skolimowski , że o ile Mike potrafi wiele i serwowanie swoistego muzycznego frutti di mare przychodzi mu z łatwością i zazwyczaj z sukcesem, o tyle Mondo Cane jest projektem, w którym z jednej strony poszedł za daleko, bawiąc się estetyką włoskiej kiczowatej muzyki festiwalowej, a z drugiej, co gorsze, w ramach tej estetyki najzwyczajniej poległ. Skolimowski zapytał: "Ciągle jednak wydaje się, że w tle słychać jego złowrogi i diabelski chichot, którym tryumfalnie obwieszcza: Patrzcie, mogę wszystko! Mike – wierzymy ci na słowo – tylko po co?". Tkwiąca w tym pytaniu brawura i pewność siebie mnie zirytowała, paradoksalnie ratując "Mondo Cane".

Bardzo szybko zorientowałem się, że jest pewien błąd w założeniu od jakiego wyszedł Skolimowski. Patton wcale nie wchodzi w żadną rolę, on się nareszcie swobodnie eksponuje. Mieliśmy już przecież wielokrotnie przykłady jego narcystycznego podejścia, kiedy to sięgał po stylistykę piosenki pop. Nieśmiertelne "Easy", hity Peeping Toma, czy Mr Bungle z płyty "California", stanowią bazę dowodów, na to, że nasz lider w białym garniturze od zawsze miał słabość do igraszek z tandetną piosenką, a to, że tym razem jest to piosenka włoska, też nie powinno nas zadziwiać, zważywszy, że ten język również niejednokrotnie pobrzmiewał na różnych płytach wokalisty.
Ma Skolimowski rację pisząc, że Mondo Cane na pewno oferuje stylistykę kojarzącą się w polskiemu słuchaczowi raczej źle. Tylko czy stylistyka "Easy" w wydaniu Lionela Ritchie jest dużo bardziej przystępna dla słuchacza Faith no More, Fantomasa czy Mr Bungle? W tym chyba właśnie tkwi siła naszej gwiazdy. To jest ta magia, diabelski chichot, który przejawia się, gdy stracone hity czy stylistyki potrafią zabrzmieć z nową energią.
Aby dotrzeć do tej szarlatanerii na Mondo Cane, trzeba przyzwyczaić się do orkiestrowego brzmienia, chórków i dość przystępnej jak na Pattona formy. Kiedy jednak już staniemy twardo na włoskiej ziemi, okaże się, że już w samych aranżacjach czuć tę samą wirtuozerię, która pobrzmiewa w głosie Mike'a. Dużo detalu rodem z Mr Bungle i dużo przyjemnego kiczu powoduje, że oswajanie się z tą muzyką, to nie tylko stopniowe przytupywanie, ale także cała seria zaskoczeń w bogactwie brzmień.
A sam Patton? Bawi się, ale jakby w ramach pewnej niepisanej umowy. Upust wszystkim swoim szatańskim sztuczkom daje raptem w dwóch utworach, by przeważnie skupić się na bardziej wyrafinowanej formie czarowania słuchacza już samym tembrem języka włoskiego, cudownie wybrzmiewającego w różnych barwach jego głosu. Czuć, że ta muzyka była w Pattonie od zawsze, czuć łatwość poruszania się w tej stylistyce, czuć wokalną radość i to już niekoniecznie tylko tę diabelską, może nawet sentymentalną? Pobrzmiewa też duma, bo sam przecież w wywiadach przyznaje, że nie lada wyzwaniem była zarówno kilkudziesięcioosobowa orkiestra, aranżacje jak i przecież publiczność, która w odróżnieniu od Polaków wiele z tych hitów ma prawo znać, co automatycznie poprzeczkę podnosi.

Skąd zatem moje falstarty? Dlaczego odrzucam jego płyty by po chwili uznać je za wspaniałe dzieła? Zgubna jest chyba pozornie przystępna forma, a także ulubione chwyty, których spodziewam się za każdym razem, a tego nie otrzymuję. Tak było z cudowną (jak się po czasie okazało) płytą "Romances" nagraną z Johnem Kaadą. Tak było z "Suspended Animation" Fantomasa. I w końcu temu samemu zjawisku uległem w przypadku Mondo Cane: pójściu na łatwiznę i skłonności do oceniania zaraz po pierwszym otarciu się o powierzchnię muzyki. Gdzieś brakuje cierpliwości by wejść głębiej. Pytanie ile płyt odrzuciłem, bo zabrakło kogoś, kto na przekór mi i w zgodzie ze mną je zrugał.

Marcin Kiciński

1 komentarz:

  1. Mnie również recenzje nie zniechęciły )wręcz przeciwnie). Stylistyka nie wywołuje u mnie złych skojarzeń bo tego włoskiego "kiczu" dużo słuchałem będąc dzieckiem (mój Tata miał sporo tego na kasetach). Jeśli chodzi o wpływ recenzentów to owszem działa on raczej na polu na którym nie czuję się pewnie (jazz) i tutaj chętnie sięgam po przewodnika
    Ale jeśli chodzi o piosenkę, którą uwielbiam od lat prawie 40-tu to tutaj wyznaję żelazną zasadę "najlepsza muzyka to ta, której ja słucham". A a płytka jest świetna i basta.

    OdpowiedzUsuń