poniedziałek, 23 września 2013

Wyrockowany cz. 1

Jednak uległem i wróciłem do płyty Jacka Bruce'a "Songs for a Tailor". Słyszałem ją już naturalnie wcześniej, ale jej nie kupiłem. Wydała mi się nierówna i piosenkowo w przeważającej części do pięt nie dorównująca hitom Cream. Podzieliłem się swoją opinią z J.D., który, co dla niego typowe, z precyzją chirurga uderzył dokładnie w tę strunę, której rezonans musiał mnie zmotywować do ponownego odsłuchu. "To bardzo dobre piosenki" - powiedział krótko i jakby mimowolnie, lecz jednocześnie z takim przekonaniem, że natychmiast zwątpiłem w swój pierwotny osąd tej płyty. J.D. to absolutny mistrz manipulacji. Wiedział, że gdyby zaczął coś o solówkach i jazzrockowym drive'ie, natychmiast parsknąłbym śmiechem i na jego oczach, z sadystyczną frajdą wcisnąłbym shift+delete - enter, ale dobre piosenki? Musiałem wrócić.
Zdarzało się już, że odszczekiwałem, więc nie boję się tego zrobić i teraz. Płyta jest bardzo dobra i gdyby nie dwa bluesjazzrockowe gnioty "Never Tell Your Mother She's Out of Tune" (który rozpoczyna płytę i psuje na dzień dobry świetną aranżację bluesowym zawodzeniem) i "The Ministry of Bag"- kwalifikowałaby się do miana wybitnej. Utwory takie jak "Theme from an Imaginary Western", "Weird in Hermiston", czy najszlachetniejsze ze wszystkich "Rope Ladder To the Moon" wwiercają się w pamięć i każą do siebie wracać. To bardzo rzadkie.



Tak zacząłem swoją wycieczkę po świecie rocka. Jak się okazało, drogą nie tyle wyboistą, co górzystą, wiodącą po szczytach mego sentymentu i dolinach skrajnej indolencji, zakręcającej czasem w zakamarki cudownej niszy.

Po pierwsze ruszyłem tropem Chrisa Speddinga. Słuchając "Songs for a Tailor" nie sposób nie zwrócić uwagi na gitarę. To ona przy kolejnych odsłuchach mnie szczególnie pobudzała, zwłaszcza, że brzmiała znajomo. Speddinga jednak od razu nie skojarzyłem, dopiero gdy sprawdziłem skład płyty wyszło coś, co mocno mnie zaskoczyło. Jak to możliwe, że będąc absolutnym, odwiecznym fanem dwóch pierwszych płyt Nucleusa "We'll talk about it later" i "Elastic Rock", płyt na których to właśnie wyjątkowa gitara Speddinga odpowiada za niesamowity feeling i charyzmę tych unikalnych jazzrockowych albumów, nigdy nie zainteresowałem się co ten gitarzysta zdziałał poza Nucleusem.



Jak się okazało, robił bardzo dużo, ale po dość dogłębnym zbadaniu jego dorobku, szczerze zarekomendowałbym raptem jeden album wydany pod jego nazwiskiem. Na płycie pojawiło się doborowe towarzystwo Paula Rutheforda na puzonie i Johna Marschalla na bębnach. Skład uzupełniają pianista John Mitchell i basista Butch Potter. Nosi ona tytuł "Songs without words" i została nagrana w 1970 najprawdopodobniej gdzieś w tak zwanym międzyczasie działań Speddinga w ramach Nucleusa.
Jeśli mnie intuicja nie myli, w połowie przypadnie ona do gustu wszystkim fanom płyt "Islands" i "Lizard" King Crimson, w drugiej połowie fanom Nucleusa. Ponieważ zazwyczaj to ci sami ludzie, nie obawiam się jakichkolwiek reklamacji. Sposób w jaki Mitchell gra na fortepianie w pierwszym utworze, do złudzenia przypomina momentami to miał zwyczaj wyrabiać w tamtym czasie Tippett, a i Potter w wielu miejscach "Station Song" i "Plain Song" swoim basowym stylem, przypomina późniejsze, doskonałe "Formentera Lady" w wykonaniu Harry'ego Millera. Utwory "Song of the Deep", "New Song of Experience" i "I Thought I Heard Robert Johnson Say" to już ukłon w kierunku swoich kolegów z Nucleusa. Podtrzymują tradycję fenomenalnego feelingu, lekkości w transie i swobody wyrazu.



Jeśli chodzi o gitarę Spedding osiągnął tu chyba absolutne maksimum swoich możliwości, oscylując gdzieś między tkliwą perfekcją uderzeń, oraz brudem i szorstkością bliską Barretta, czy Keitha Rowe. Szkoda, że zarówno ten epizod, jak i swój udział w Nucleusie, w swojej biografii podsumował, jako porażkę, a wybujały gitarowy styl, jako dziwactwa, o które nie chodzi w muzyce. Widział się bardziej na piedestale gwiazd grających prosto i wysoko opłacanych, a nie tłukących dziwne figury za browara w pomniejszych spelunach dla przyćpanej hipsterki. Na sukces nie musiał wcale aż tak długo czekać. Jak widać gdy się czegoś bardzo chce i wytrwale się do tego dąży, można to osiągnąć. Utwór "Motor Bikin'" z 1975 znalazł się na szczytach top list przebojów. Gratulacje.

Spedding jako muzyk sesyjny wystąpił na niebywałej liczbie mniej lub bardziej kasowych produkcji. Na liście znajdują się John Cale, Roy Harper, Roxy Music a nawet ostatnio tak przecież kochany, a przez to kasowy po latach, Rodriguez. Z listy najbogatszych pracodawców moją uwagę zwrócił jednak jeden - zupełnie mi wcześniej nieznany z nazwiska Harry Nilsson. Ten Amerykaniec nagrał jedną z najlepszych, znanych mi płyt piosenkowych - "Nilsson Schmilsson". Wyobrażam sobie, co wtedy, czyli w 1971 roku, biedny Chris, wynajęty do zamiatania wiosłem u boku prawdziwej gwiazdy, musiał sobie myśleć. Zostawmy jednak na chwilę Speddinga. "Nilsson Schmilsson" to zbiór zupełnie przedziwnych pomysłów, które w nieprawdopodobny sposób sklejają się w bardzo składny album. Czuć lekką hipisówkę, ale opatrzono ją taką produkcją, aranżacjami, orkiestracjami, chórkami i innymi bajerami, że powstało coś, co należałoby ustawiać gdzieś między Białym Albumem Beatlesów, a najlepszymi dokonaniami Donovana.


(po tym utworze następuje doskonale Wam znane z wykonania Mariah Carrey "Without You", a następnie genialne i równie znane "Coconut". Co za miszmasz!)

Kończąc wątek Speddinga - na jego fali powróciłem do płyty, którą znałem doskonale, ale bladego pojęcia nie miałem o jego uczestnictwie. Nick Mason Fictitious Sports. Kojarzycie? Nie? Tak to ten Mason z Pink Floyd. Jego znacie, ale album? Ha! Jest rok 1979. Cholera wie, dlaczego Carla Bley zgadza się, żeby jej kompozycje opakować w pudełeczko z podpisem Nick Mason. Podejrzewam, że Masona było na to po prostu stać, a Carli nie było stać na to, żeby odmówić. Śmiem twierdzić, że jest to jedna z lepszych rzeczy, jaką Carla wypuściła na świat. Ironia losu? Jaki jest jednak motyw Masona? Słyszałem o plotce (bo choć uwielbiam Floydów, nie jestem floydologiem), że stary poczciwy Nick dawał ciała podczas nagrywania utworu "Mother" na "The Wall", więc trzeba było go wymienić tymczasowo na kogoś bardziej kompetentnego - najlepiej sesyjnego fachowca Jeffa Porcaro. Może Nick nie poradził sobie z tym zdarzeniem? Nie powinien mieć problemu, bo tylko wybitna wyobraźnia mogłaby go uczynić wybitnym bębniarzem. Zakładając jednak, że takową posiadał, tyci, tyci podmianka do jakiej doszło, mogła zachwiać jego dobrym samopoczuciem i zadziałać jak potwarz, prawda?  Gdzie się zatem schować? Najlepiej za wybitną płytą. I chwała mu za jego kompleksy i niekompetencję. "Fictitious Sports" to album wyjątkowy, bardzo awangardowy, choć przy tym absolutnie komunikatywny. Bogaty brzmieniowo i aranżacyjnie, a do tego, co chyba najważniejsze - piosenkowy!
Na marginesie dodam, że album został wydany dopiero w 1981 roku - pewnie niełatwo było przekonać kolesi z branży, że to się sprzeda podobnie do płyt Floydów?



cdn.
Marcin Kiciński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz