Musiałbym być durny, żeby wyskoczyć z taką tezą w sensie
ogólnym. Ale już na płaszczyźnie jednostkowej, osobistej chyba mogę sobie
pozwolić na drastyczne sądy?
Olśnienie pojawiło się wczoraj rano, gdy w skrzynce mailowej
znalazłem poniższego maila od mojego przyjaciela J.D.:
„Zadecydowałem. Sprzedaję swoje płyty i sprzęt, aby
rozpocząć życie od nowa. Zamówiłem już najnowszy model iRivera do odtwarzania
plików i zaczynam tworzenie wirtualnej kolekcji od początku. Tym razem jednak
żadnej nekrofilii - koniec z jazzem, rockiem, bluesem, soulem i całą resztą
cmentarzyska historii muzyki.
Panowie, tego już nikt nie słucha, a ja mam dosyć uchodzenia
za jakąś skamielinę, która słucha albo staroci, albo pojebanych dźwięków. Chcę,
idąc na imprezę, móc włączyć swoją muzykę, być zrozumianym i móc pogadać o
nowych odkryciach. Dziś prawie nikogo nie interesują dźwięki grane przez żywych
muzyków na przedpotopowych instrumentach. I dobrze, bo gdyby świat miał stać w
miejscu, to wszyscy słuchalibyśmy oper albo, co gorzej,
jakiegoś wiejskiego rzępolenia.
Dość stania w miejscu i udawania, że "kiedyś to się
grało". Powiedzmy sobie szczerze - cała ta XX-wieczna muzyka dziś trąci
myszką, o współczesnych epigonach i niestrudzonych emerytach nie wspominając.
Dzisiejsza epoka otwiera przed muzykami możliwości, których kiedyś nie było i
nowi, nieobciążeni przeszłością twórcy potrafią już z nich korzystać. Zamiast
na nowo uczyć się miętolić przez długie lata te same instrumenty w celu
produkcji tych samych dźwięków, twórczo wykorzystują nieprzebrane pokłady
muzycznego kompostu zarejestrowane podczas kilkudziesięciu lat znojnej pracy
dawnych muzycznych rzemieślników.
Tak Panowie, każdy możliwy dźwięk i każdy możliwy rytm
zostały już zagrane i nagrane w nieprzebranej ilości kombinacji. Nie potrzebujemy
więcej. To, czego nam potrzeba, to zdolnych operatorów, twórczych kompilatorów,
genialnych inżynierów dźwięku, którzy otworzą przed nami nowe wrota percepcji.
Tacy artyści już są wśród nas, komponują nową, świeżą muzykę, łącząc i
nakładając na siebie nowo zaprogramowane dźwięki z tymi z nieprzebranego zbioru archiwalnych nagrań.
Ilość potencjalnych kombinacji jest oszałamiająca i nieograniczona
ślamazarnymi, wytrenowanymi interakcjami pomiędzy spoconymi muzykami. To jest
przyszłość muzyki, nadciągające królestwo Free(dom)-Music!
Nazwiska? Proszę
bardzo: Ariel Pink, William Basinski, Oneohtrix Point Never, Danger Mouse,
Gonjasufi, James Kirby, Girl Talk, Quasimoto albo Focus Group. A to
tylko wierzchołek góry lodowej!
Jestem u progu nowej wspanialej muzycznej przygody! A Wy,
retro-maniacy, czy starczy Wam odwagi na odcięcie kotwicy?”
Abstrahując od entuzjazmu, z jakim kolega J.D. podchodzi do
wynalazków przyszłości, którego ja zupełnie nie podzielam, oraz tego, że nie
znam ani jednego z wymienionych powyżej nazwisk, ostatnie pytanie, które zadał,
kazało mi - paradoksalnie - zastanowić się nad jego odwrotnością. Czy skoro to,
co tu i teraz, ciągle jakoś mi kuleje, prorokowane programowanie emocji jakoś
mi nie w smak, a ich kompletny brak też jest trudny do zaakceptowania, czy jestem
w stanie odciąć się od tego, co nowe i skupić głównie na tym, co było?
Prawda jest taka, że im intensywniej śledzę to, co dzieje
się aktualnie w muzyce jazzowej, tym częściej i mocniej przeżywam to, co
znajduję, grzebiąc w historii tego gatunku. Dziś, jadąc samochodem, słuchałem kolejnej
nowości - Cartel Carnage „Incorporated”. „Zaczęło się dobrze” – pomyślałem. „Fajnie
nawiązują do Doctor Nerve” – przeszło mi przez myśl, „o! a to brzmi trochę jak Lost
Tribe” - skojarzyłem… Po około dwudziestu minutach mój kciuk
zupełnie bezwiednie znalazł się na gałce sterującej odtwarzacza. „Następny
folder” – przełączyłem. I oto Dizzy Reese „Asia Minor”: „Kurwa, co za ulga” – odetchnąłem.
Wtedy to do mnie dotarło. Od dłuższego czasu toczę wewnętrzną walkę z
„utylitarnym” (bo chyba głównie na potrzeby tego bloga) poznawaniem muzyki
aktualnej, bo odbywa się ono kosztem dźwięków,
które faktycznie mnie cieszą. Ostatnio łza mi się zakręciła przy „Nokturnach”
Chopina, dlaczego zatem tak mało słucham muzyki klasycznej? W ten weekend, po wybornej
whiskey, trzepałem łbem przy dźwiękach starego, dobrego Deep Purple. „No No
No!” - śpiewałem. Sentyment podgrzewał mi łepetynę, aż się dymiło. Dlaczego
zatem tak rzadko odgrzewam tego kotleta, który, jak widać, ciągle mi smakuje?
Mam wrażenie, że moment w percepcji muzyki, który charakteryzuje się tym, że
więcej znajduję wartościowych („dla mnie” - należy dodać) rzeczy w przeszłości
niż w teraźniejszości, przy jednoczesnym olbrzymim sceptycyzmie, co do rozwoju
nowych form wyrazu, można określić osiągnięciem granicy muzyki – dotarciem do
jej końca (albo może raczej mojego w niej końca). Cóż jednak z tego, jeśli
jednocześnie spojrzenie wstecz jest niczym poszukiwanie punktu, w którym kończy
się widnokrąg? Nawet jeśli wydaje nam się, że to tam, tam za tą ostatnią górą,
wiadomo przecież, że za nią ciągle jest jeszcze niesamowita i zróżnicowana
przestrzeń.
W opublikowanym na łamach Jazzpressu wywiadzie Maćka
Nowotnego z Wacławem Zimplem znalazłem taką oto wypowiedź tego muzyka, którą
mnie w pełni przekonuje:
„Myślę, że pierwiastek intelektualny zawładnął w dużej
mierze sztuką, nadając wartość głównie rzeczom nowym. Muszę przyznać, że
nowości najmniej mnie interesują. Zgadzam się z Lutosławskim, który powiedział,
że to, co w sztuce nowe, jest tym, co się najszybciej starzeje. Pojęcie
awangardy nastręcza dużo problemów i często odciąga od meritum. Myślę, że
zachwiała się proporcja pomiędzy wyrażaniem treści w sztuce, a nowymi środkami
wyrazu. Mam wrażenie, że w większości środowisk twórczych właśnie nowe środki
wyrazu stają się istotą, a nie treść.”
Problem jednak w tym, że to nasze współdzielone przekonanie
każe mi odwrócić od tego, co ma mi do zaoferowania W.Z. i na spokojnie,
ponownie przesłuchać to wszystko, co niedostatecznie poznałem w wydaniu J.C.,
O.C., D.C., D.G., C.P., A.H., A.A., J.M., C.M., D.E., B.M., M.D., J.G., J.H.,
L.M., M.R., A.B., R.K., Y.L., … Można wymieniać i wymieniać, a to przecież tylko
jazz…
Bardzo dobra decyzja.
OdpowiedzUsuńPrzemko z boiska
Ciekawe. Trochę zazdroszczę, bo te setki "obowiązkowych" płyt czekających na przesłuchanie i kilka wieków muzyki partyturowej tyleż cieszy, co jakoś jednak obciąża.
OdpowiedzUsuńNa podobny Koledze entuzjazm trafiłem niedawno w tym tekście:
http://earthexit.blogspot.com/2011/11/its-seems-that-there-is-still-lot-of.html
Częścią problemu jest też to, że muzycy tworzący współczesną muzykę nie aktualizują tego co najlepsze w tradycji. Bywa, że po prostu nie znają jej albo podchodzą do niej przedmiotowo. Ostatnio wymieniamy sobie uwagi z Pawłem Baranowskim na ten temat i chociaż dyskusja trwa taki oto nasuwa mi się wniosek: zdolność muzyki do zmian umożliwiających lepsze odzwierciedlenie rzeczywistości, w której jest zanurzona jest niezbędnym warunkiem jej żywotności. W tym kontekście nowatorstwo nie jest jedynym możliwym kierunkiem tych zmian. Liczy się sama zmiana jako stosunek do ewoluujacej rzeczywistości. Przykład takiej "nienowatorskiej" zmiany? Ruch grania na instrumentach z epoki w muzyce klasycznej... a w jazzie? W tym wywiadzie z W.Z. wspomina on o incjatywach Maseckiego czy Rogińskiego i można je interpretować przez taki właśnie pryzmat. Nie inaczej można przecież patrzeć na Herę czy Pasję... Czy nie dlatego to właśnie uznajemy za najciekawsze rzeczy w polskim "jazzie"... być może to tylko mój bełkot... a być może coś w tym jest...
OdpowiedzUsuń