Pierwsze dźwięki nie pozostawiły złudzeń, że czarny scenariusz się sprawdza. Oto Ken Vandermark, amerykański saksofonista z niebywałym talentem do wymyślania ładnych jazzowych melodii, odbija się od ciężkiej bryły improwizowanej materii, wytwarzanej przez dwóch leciwych weteranów surowej sceny londyńskiej. Amerykańska miękkość versus podwójna dawka chłodu Wysp Brytyjskich.
Lytton skupiony, przygarbiony, gra gęsto jak w trio z Parkerem i Guyem, Wachsmann abstrakcyjny, chropowaty, ale i stonowany. Z tym duetem tenor Kena nie zagra - myślałem sobie. Nie minęło jednak dziesięć minut, żebym wypluł swe słowa i oddał honor projektowi CINC, bodaj jednemu z najlepszych Kena Vandermarka.
Właśnie takie koncerty pozwalają mi wierzyć w magię free improvu. Pozornie nie przystający muzycy stają naprzeciw siebie i nagle okazuje się, że dzięki wspaniałemu warsztatowi, elastycznej osobowości muzycznej i dużej wrażliwości można wyjść poza własny schemat, zanegować przyzwyczajenia i stanąć do poszukiwania wspólnych dźwięków najwłaściwszych w tej jednej chwili, wolnych od zależności historycznych i personalnych. Kontekstem staje się bieżąca sugestia płynąca od pozostałych muzyków, dlatego głównym zadaniem jest słuchanie się nawzajem. Sprawność instrumentalna, przekładająca się na celność reakcji podsuniętych przez wyobraźnię oraz łatwość wdrażania własnych koncepcji - nie są warunkiem koniecznym, ale na pewno im lepszymi, warsztatowo, muzykami są dane postacie, tym wydarzenie staje się pełniejsze. Dochodzi bowiem ta wartość, którą wyklucza przypadkowość muzycznych interakcji, czyli przekładająca się na magiczność atmosfery, podświadoma wręcz komunikacja. To tak, jakby muzycy przechodzili w inny, duchowy wymiar, zabierając nas - słuchaczy w podróż w głąb swoich wyobraźni.
Paul Lytton jest perkusistą o natychmiastowo rozpoznawalnym, zupełnie unikatowym stylu gry. Gęsta siatka uderzeń, tak charakterystycznych, ponieważ wyjętych z jakichkolwiek tradycyjnych podziałów, jednocześnie cechuje się jakimś genialnym, wewnętrznym uporządkowaniem. Zazwyczaj jego partie uciekają od rytmiczności rozumianej w klasyczny sposób, a perkusja pod jego pałkami pełni zdecydowanie bardziej sonorystyczną rolę. Lytton w CINC wielokrotnie rezygnował z bardzo intensywnych i zagęszczonych konstrukcji na rzecz wysublimowanych, celnych uderzeń, będących w rezultacie czymś na kształt rytmicznego tła. Pierwszy raz widziałem go w takiej roli.
Wachsmann ciążył zdecydowanie ku współczesnej kameralistyce. W jego grze, oprócz absolutnej wirtuozerii, przejawiającej się nie tyle w długich solach, co w krótkich, stanowczych i pełnych ozdobników frazach, dominowały różnego rodzaju sonorystyczne wtręty: "fałszywe" pociągnięcia smyczkiem, glissanda, pizzicato. Ponadto, w pewnym momencie, zaczął stosować różnego rodzaju nakładki elektroniczne, co umożliwiło mu konstruowanie plam dźwiękowych, a także wdrożenie zabaw z echem, a nas przybliżyło ku elektroakustycznej improwizacji, do której przyzwyczaił nas w projekcie Evana Parkera.
Ken, ze swoim tanecznym saksofonem i lirycznym klarnetem musiał solidnie uważać. Melodyczna beztroska mogłaby zabrzmieć z tym akompaniamentem fatalnie, z drugiej strony melodia jest częścią osobowości Vandermarka i nie jestem sobie w stanie wyobrazić jego występu w zupełnie abstrakcyjnej formie. Na tym chyba polega jednak dojrzałość muzyka, że potrafi wyeksponować siebie w sposób nienachalny, nie forsując pewnych koncepcji, tylko je sugerując. Tym trudniejsze to zadanie, jeśli jest się liderem dość młodym, a prowadzi się projekt z tuzami europejskiego sceny improwizowanej. Vandermark zupełnie bez kompleksów podszedł do swojego zadania, starając się wypośrodkować gdzieś balans między zastanym chłodnym kontekstem surowych dźwięków, a własną, zbudowaną na dużo gorętszych rytmach, wrażliwością. Bez najmniejszego problemu wdawał się w bezemocjonalne dialogi z oboma Brytyjczykami, by po chwili z sukcesem zarazić ich lirycznymi motywami, lub wymusić ich improwizację wokół sztandarowej już dla niego repetytywnej, rytmicznej partii saksofonu.
I tak na styku melodii i szmeru, na granicy jazzu i europejskiego free improv powstała muzyka wybitna. Bo choć mogła być wymuszona, wyszła głęboka i porywająca, stanowiąc kolejny przykład na to, że muzyka improwizowana jest ponad wszelkimi podziałami: gatunkowymi, wiekowymi, autorytatywnymi, a nawet kontynentalnymi.
tekst: Marcin Kiciński
fotografie: Kazimierz Ździebło
A jak wyglądała frekwencja, reakcja publiczności? Śledzę poczynania Vandermarka od jakiegoś czasu, a podwójna płyta dla Not Two to dla mnie płyta ubiegłego roku - chyba. Na żadnym koncercie Kena jednak jeszcze nie byłem :(
OdpowiedzUsuńmad
Frekwencja nie najgorsza, choć po Wrocławiu, raczej konsekwentnie pomijanym przez ciekawych artystów, można by się spodziewać kompletu.
OdpowiedzUsuńByła to muzyka raczej do słuchania w skupieniu, więc może to i lepiej, że eksplozji aplauzu nie było. Widać było jednak zadowolenie publiczności.