Andrew D'Angelo (as),
Chris Cheek (ts),
Chris Lightcap (b),
Craig Taborn (p),
Gerald Cleaver (d),
Tony Malaby (ts),
Wytwórnia: Clean Feed
Rok wydania: 2010
Zarówno nastawione na awangardę rankingi europejskich blogerów jak i zupełnie mainstreamowe amerykańskie zestawienia Village Voice czy AllAboutJazz uznały, że miniony rok należał w dużej mierze do artystów związanych z wytwórnią Clean Feed. Albumy ze znakiem tego portugalskiego wydawnictwa, choć prawie nad Wisłą niedostępne, mają u nas coraz większe grono miłośników, by nie powiedzieć "wyznawców". Długo zastanawiałem się który tytuł z ich katalogu wybrać (na początek) na naszą płytę tygodnia. Fenomenalny koncert grupy Angles pt. "Epileptical West" czy też wielokrotnie oklaskiwany dwupłytowy album Adam Lane's Full Throttle Orchestra pt. "Ashcan Rantings". W końcu zdecydowałem się na papierek lakmusowy nowej amerykańskiej sceny jazzowej: Chris Lightcap's Bigmouth i album "Deluxe".
Dlaczego papierek lakmusowy?
Choć może nazwisko leadera - kontrabasisty Chrisa Lightcapa - nie budzi jeszcze zbyt wielu skojarzeń, to jego koledzy - Craig Taborn i Gerald Cleaver już powoli powinni. Pierwszy jest za oceanem nowym, choć już nie takim bardzo młodym, talentem jazzowego fortepianu (tradycyjnego a częściej elektrycznego). Miarą jego potencjału mogą być chociażby wspólne płyty z Roscoe Mitchellem (na ostatniej, "Far side", grał na klawiszach obok Vijay'a Iyera). W tym roku nakładem ECMu ukaże się jego pierwsza płyta solo.W międzyczasie pracuje z Tomaszem Stańko i jego nowym, arcyciekawym zespołem (jeden Fender-Rhodes Taborn, drugi Dominik Wania, Sławomir Kurkiewicz na kontrabasie, Joey Baron na perkusji i Stańko.. na trąbce). Gerald Cleaver to częsty towarzysz Taborna za zestawem perkusyjnym, ogromnie lubiany przez muzycznych cudownych szaleńców takich jak Marilyn Crispell, David Torn, Henry Threadgil czy William Parker. .
Skład Bigomuth dominują jednak saksofony: dwa tenorowe - Chris'a Cheeka i Tony'ego Malaby'ego oraz alt Andrew D'Angelo. Pierwszy z nich pojawił się na przeszło 60 albumach, m.in. Paula Motiana czy Charlie Haden Liberation Music Orchestra. Wydał także trzy autorskie albumy dla Fresh Sound. Malaby to doświadczony muzyk, jedna z gwiazd Clean Feed, w minionym roku wydał studyjny i koncertowy album swojego trio Tamarindo z Williamem Parkerem na kontrabasie i Nasheetem Waitsem na bębnach (tym samym, z którym Maciej Obara nagrał album "Four").
Sam Lightcap grywał wcześniej z muzykami od Reginy Carter po Marca Ribota i Anthony Colemana.
Panowie w tym składzie wydali wcześniej album pod tytułem "Bigmouth" w ekstraklasie juniorów, czyli serii wydawniczej Fresh Sound New Talent (tej samej, w której dwa lata temu ukazał się krążek "Children's Episode" tria Piotra Wyleżoła). Obecnie jego zespół można usłyszeć w klubie "The Stone" Johna Zorna.
Zagęszczenie nazwisk, tytułów płyt i wydawnictw na jeden akapit jest oczywiście absurdalnie duże, z drugiej jednak strony kolejne odsłony wydawnicze Clean Feed zdają się zachęcać do googlowania i szukania wzajemnych muzycznych powiązań artystów. Portugalczycy przedstawiają fascynujący świat brzmień, absolutnie poza obiegiem głównego nurtu, odsłaniający prawdziwe muzyczne życie Nowego Jorku, USA, Europy i reszty świata...
Co znajdziemy na "Deluxe"?
Przede wszystkim melodie, bogate brzmienie i energię. Fantastycznie współbrzmi ze sobą sekcja rytmiczna wraz z organami Taborna wespół z trzema, raz przeplatającymi się, raz przekrzykującymi, a raz grającymi jak orkiestra saksofonami. Właściwie każdy utwór jest świetny - od otwierającego płytę elektrycznego, nu-jazzowego "Platform", przez kapitalną balladę "Silvertone", której ostatnia część to pierwszorzędny koncert na trzy saksofony, melodyjny "Ting", nastrojowy, oszczędny "Year of the Rooster" czy w zupełnie inny sposób nostaligiczny "The Clutch" lub improwizowany, krzykliwy "Fuzz".
Trudno jasno uznać kto nadaje ton tej małej orkiestrze, tak świetnie uzupełniają się ze sobą muzycy: czy to otwierający groovowym pochodem Lightcup z Cleaverem, czy elektryzujący Taborn, czy fenomenalni saksofoniści. Płyta jest z jednej strony bardzo łagodna, miła i przyjemna, z drugiej na każdym rogu czai się porządny jazzowy pazur. Album z charakterem.
Kajetan Prochyra
http://klimatumiarkowanycieply.blogspot.com/
wtorek, 18 stycznia 2011
poniedziałek, 17 stycznia 2011
Angles "Epileptical West: Live in Coimbra", Clean Feed, 2010
Mattias Ståhl – vibraphone
Magnuss Broo – trumpet
Mats Äleklint – trombone
Martin Küchen – alto saxophone
Kjell Nordeson – drums
Johan Berthling – double bass
Wytwórnia: Clean Feed
Rok wydania: 2010
Angles. Łatwo pomylić się w pisowni tej nazwy. Tym bardziej, że słuchając tak wyśmienitej muzyki pokusa przemianowania ich na anioły jest trudna do odparcia. Zawarte na „Epileptical West” dźwięki są jednak nie tyle niebiańskie, co mocno zakorzenione w często bolesnej rzeczywistości. We wkładce do albumu, Martin Küchen przywołuje świadectwa z terenów ogarniętych wojną, przypominające o ogromie ludzkiego cierpienia na świecie. Sama muzyka również posiada siłę i intensywność płynące tylko z autentycznego zaangażowania w bieżące wydarzenia. Saksofon lidera na przemian ciska gniewnie gromy lub refleksyjnie pogrąża się w zadumie; słuchając jego gry w duchu myślę sobie: on naprawdę się przejmuje…
Küchen należy przy tym do najbardziej aktywnych muzyków obecnych czasów, co roku wydając po kilka płyt, zarówno w tradycji jazzowej (Exploding Customer, Trespass Trio), jak i w ramach nurtu free-improv (solo oraz w rozmaitych kolaboracjach). Nie wszystkie soniczne eksploracje w jego wykonaniu jestem w stanie przyswoić, ale dokonania jazzowe bez wyjątku uwielbiam. W szczególności właśnie Angles, które – z trzema dęciakami na przedzie oraz sekcją rytmiczną wzbogaconą o wibrafon – osiąga niesamowity poziom energii i mocy. Drugi album formacji, nagrany podczas trzech koncertów w ramach festiwalu Jazz ao Centro w Portugalii, doskonale to ilustruje. Całości brak może trochę zwartości i skupienia znanych z pierwszego krążka, ale spontaniczny charakter występów pozwala zaprezentować się grupie w bardziej zróżnicowanym repertuarze niż na studyjnym debiucie. Zaczynają od długiego i niezwykle transowego kawałka zatytułowanego „Present Absentees/Pygmi”, by następnie przejść do przejmującego „Today is better than tomorrow”. To jeden z najmocniejszych numerów na płycie. Muzycy przechwytują od siebie grane frazy i przedłużają je, potęgując napięcie i emocjonalną intensywność utworu niemal do granic wytrzymałości! Po tym smutnym, ale nader pięknym momencie muzyka nabiera większej lekkości, momentami stając się wręcz zabawowa: w „Epileptical West” niespodziewanie przeskakuje pomiędzy gwałtownym atakiem dźwięków a wyluzowanym groove, natomiast w „En Svensk Brownie” prosty temat staje się punktem wyjścia do budowanych wokół niego wariancji. Dynamiczny utwór tytułowy z poprzedniej płyty, w rozbudowanej wersji koncertowej robi potężne wrażenie, całość kończy zaś epicki „Let’s tear the threads of trust”, stanowiący godne zwieńczenie tego wyśmienitego albumu.
W ubiegłym roku wyszło sporo bardzo dobrych płyt, ale „Epileptical West” jest dla mnie poza wszelką konkurencją. Nad całością unosi się rebeliancki duch lat 60., kolejne utwory zarażają swą energią, pasją, politycznym gniewem, ale również melodyką, liryzmem, wrażliwością. Küchen posiada zdolność pisania świetnych i wpadających w ucho tematów, natomiast doborowy skład muzyków jest gwarancją wysokiego poziomu interakcji i improwizacji. Muzyka zaangażowana i angażująca – to właśnie w jazzie cenię najbardziej.
Artur Szarecki
Ishmael Wadada Leo Smith "Abbey Road Quartet", Treader, 2009
Ishmael Wadada Leo Smith – trumpet
John Coxon – electric guitar
Pat Thomas – piano, synthesizer
Mark Sanders – drums
Wytwórnia: Treader
Rok wydania: 2009
Wadada Leo Smith należy do grona tych muzyków, których płyty warto śledzić ze szczególną uwagą. Mimo, że w ciągu roku potrafi ich wydać kilka, praktycznie każda utrzymana jest na zaskakująco wysokim poziomie. Nie inaczej jest z „Abbey Road Quartet”, która nie zdobyła co prawda takiego rozgłosu, jak również pochodzące z 2009 roku „Spiritual Dimensions” i „America”, ale chyba tylko dlatego, że opatrzona jest logiem mniej znanej wytwórni niż Cuneiform czy Tzadik. Muzycznie bowiem jest to materiał najwyższej próby.
Nagraną w słynnym londyńskim studio płytę wyróżnia nie tylko krystalicznie czyste, ale także silnie zelektryfikowane brzmienie. Zarówno klawiszowiec Pat Thomas, jak i gitarzysta John Coxon, generują za pomocą swoich instrumentów mnóstwo zgrzytów, trzasków, szmerów i innego rodzaju krańcowo przetworzonych dźwięków, które w dużym stopniu określają specyfikę tego wydawnictwa. Skojarzenia z Supersilent nasuwają się same, jednakże wyłącznie w zakresie spektrum wykorzystanych brzmień, bowiem organizacja materiału znacznie bliższa jest tradycji jazzowej. Nie bez przyczyny całość została wydana pod nazwiskiem Wadady Leo Smitha. Zresztą zasiadający za bębnami Mark Sanders również dwoi się i troi by zachować żywy, nieustannie fluktuujący przepływ dźwięków. Być może więc lepszym punktem odniesienia byłaby pierwsza płyta Crimetime Orchestra, gdzie obydwa żywioły – elektroniczny i jazzowy – złączone są w podobny sposób, choć zaaranżowane na nieco większy skład.
Niezależnie jednak od skojarzeń, na „Abbey Road Quartet” mamy do czynienia z absorbującą organiczną muzyką opartą w równej mierze na kompozycji, jak i improwizacji. Całość oscyluje pomiędzy wyciszonymi partiami quasi-jazzowej kameralistyki a skomasowanymi atakami elektronicznie przetworzonego hałasu. Muszę przyznać, że charakterystyczny, oszczędny styl gry Smitha idealnie współbrzmi z tego typu estetyką i na tej płycie często słucha się go z jeszcze większą przyjemnością niż zwykle (o ile to w ogóle możliwe). Gdy tylko czysty i chłodny ton trąbki przebija się przez gęstwiny szorstkich, industrialnych dźwięków lub gdy maluje impresjonistyczne frazy na tle przestrzennych ambientowych podkładów, z pozoru nieprzyjazna muzyka nabiera zupełnie odmiennego charakteru. Mimo że jestem zdecydowanym zwolennikiem jazzu akustycznego, ta płyta niezmiernie mi się podoba. Muzycy naprzemiennie budują intymny nastrój i operują kontrastem, przy czym całość jest bardzo wyważona, udanie łącząc ze sobą dwie często mało kompatybilne estetyki.
Artur Szarecki
PORTER RECORDS - PREMIERY
JESSICA PAVONE ARMY OF STRANGERS Pete Fitzpatrick, guitar; Jonti Siman, bass guitar; Harris Eisenstadt, drums Jessica Pavone, viola/violin | |
ODEAN POPE UNIVERSAL SOUNDS Odean Pope - ts Marshall Allen on alto saxophone and EWI, Lee Smith - bass Craig McIver - dr, Jim Hamilton - dr Warren Smith - dr |
Jessica Pavone "Cast of Characters" by Porter Records
Jessica Pavone "Tired Soul" by Porter Records
Odean Pope "CUSTODY OF THE AMERICAN SPIRIT" by Porter Records
CLEAN FEED - PREMIERY
TIM BERNE INSOMNIA Baikida Carroll (t), Chris Speed (cl), Dominique Pifarély (v), Erik Friedlander (cel), Jim Black (d), Marc Ducret (g), Michael Formanek (b), Tim Berne (as), | |
MOSTLY OTHER PEOPLE DO THE KILLING THE COIMBRA CONCERT Jon Irabagon (ts), Kevin Shea (d), Moppa Elliott (b), Peter Evans (t), | |
SCOTT FIELDS / MATTHIAS SCHUBERT MINARET MINUETS Matthias Schubert (ts), Scott Fields (g), | |
DANIEL LEVIN QUARTET ORGANIC MODERNISM Daniel Levin (cel), Matt Moran (vib), Nate Wooley (t), Peter Bitenc (b), | |
ANGELICA SANCHEZ A LITTLE HOUSE Angelica Sanchez (p) |
środa, 12 stycznia 2011
Free Fall (Ken Vandermark / Ingebright Haker-Flaten / Havard Wiik) "Grey Scale", Smalltown Superjazz 2010
Ken Vandermark - cla
Ingebrigt Haker-Flaten - b
Havard Wiik - p
Wytwórnia: Smalltown Superjazz
Rok wydania: 2010
Jeśli spojrzeć na jakąś ciecz pod mikroskopem, okaże się, że cząsteczki wody przemieszczają się w niej z ogromną prędkością we wszystkich kierunkach. Gwałtowność tych ruchów wyznacza temperatura danej cieczy, im ona wyższa tym szybszy ruch cząstek. Tę aktywność nazywa się „ruchami Browna” i mam wrażenie, że Ken Vandermark, amerykański saksofonista free jazzowy, jest właśnie takim czynnikiem podnoszącym poziom entropii w jazzowym światku. Po zetknięciu z niemal każdą jego płytą, wyobraźnia słuchaczy nabiera dodatkowej energii niczym cząstki elementarne w podgenewskim zderzaczu hadronów, i wraz z nim odkrywa nowe muzyczne światy i tajemnice.
Tak przynajmniej było w moim przypadku, bo chociaż Vandermark kojarzy się głównie z muskularnym, asertywnym i nieokiełznanym improwizowaniem na saksofonie (najczęściej tenorowym), to tym razem zabiera on nas w podróż w zupełnie innym kierunku. Cofamy się do roku 1962 i płyty „Free Fall” innego trio w składzie Jimmy Giuffre (klarnet), Paul Bley (fortepian) i Steve Swallow (kontrabas). Co jest w tym albumie na tyle wyjątkowego, że tak wybitni muzycy jak Ken Vandermark (klarnet, klarnet basowy), Havard Vikk (fortepian) i Ingebrit Haken Flaken (kontrabas) postanowili nadać stworzonemu przez siebie w roku 2001 zespołowi nazwę zaczerpniętą z jego tytułu?
Żeby w pełni docenić „Free Fall” Giuffrego warto sięgnąć do wcześniejszej o rok, wydanej dla ECM płyty „1961”. Większa jest przepaść między tymi wydanymi rok po roku albumami niż między „Free Fall” nagranym w 1962 a „Gray Scale” w 2010. Jeśli chcecie na własne uszy usłyszeć, jak elegancki i dyskretny cool jazz zrzucał skórę, by stać się free jazzem, nie ma lepszego sposobu niż wysłuchać tych płyt, jedna po drugiej. Na „1961” Giuffre, Bley, Swallow raczą nas muzyką elegancką i wytworną jak kieliszek schłodzonego Martini serwowany pośrodku rozbuchanej gorącem Sahary. A na „Free Fall” muzycy rozwiązują sobie ręce, odpinają liny zabezpieczające i kontynuują marsz na jazzowy Everest tylko z przypiętymi do ramion skrzydłami. Ich improwizacje są lekkie jak płatki śniegu, tak samo chłodne i tak samo niepowtarzalne. Jedyny mankament tej płyty był taki, że jej doskonałość nie zostawiała wiele miejsca dla naśladowców, zatem wyznaczony przez nią kierunek niewielu miał kontynuatorów.
Tym większa wdzięczność dla Vandermarka oraz jego kolegów, którzy kolejnymi płytami trio Free Fall („Furnace” nagrana w 2002, „Amsterdam Funk” w 2004 i „The Point in a Line” w 2006) kierują naszą uwagę ku tej cennej, a nieco pominiętej tradycji rozkwitającego free jazzu. Zresztą podróż w głąb nie kończy się bynajmniej na samym Giuffrem. Jeśli chcemy ją kontynuować po to, by odkryć europejskie korzenie awangardy, to możemy, a może i powinniśmy po wyżej wspomnianych płytach sięgnąć po utwory na klarnet autorstwa Schoenberga i Weberna.
Zacząłem od ruchów Browna, rosnącej temperatury i chaosu. Jednak po przesłuchaniu wyżej wymienionych płyt ogarnia mnie poczucie wielkiej harmonii, towarzyszącej zwykle obcowaniu z dziełami najwyższej jakości. Tekst zbliża się do swojej puenty i nie muszę się już wysilać, by rozumieć i oceniać, poddaję się grawitacji, uspokajam oddech, patrzę w dal. Muzyka wywołuje skojarzenia związane ze swobodnym lotem, szybowaniem, nieważkością i wyobrażam sobie, że jestem astronautą zagubionym w ciszy na odległej okołoziemskiej orbicie (mam nadzieję, że pamiętacie wspaniały utwór E.S.T. zatytułowany ”From Gagarin Points of View”). Z tamtej perspektywy wszystkie doczesne hałasy i zmartwienia układają się we wzór tyleż nieuporządkowany, co piękny jak ta muzyka…
Maciej Nowotny
kochamjazz.blox.pl
kochamjazz.blogspot.com
POGUS RECORDS - PREMIERY
ALVIN LUCIER
ALMOST NEW YORK
Charles Curtis, cello
Joseph Kubera, piano
Robert Dick, flutes
Danny Tunick, vibraphone
Robin Hayward, tuba
ALMOST NEW YORK
Charles Curtis, cello
Joseph Kubera, piano
Robert Dick, flutes
Danny Tunick, vibraphone
Robin Hayward, tuba
2CD
Jason Stein's Locksmith Isidore "Three Kinds of Happiness", Not Two, 2010
Jason Stein - bass clarinet
Jason Roebke - bass
Mike Pride - drums
Wytwórnia: Not Two
Rok wydania: 2010
Jasona Steina pamiętam z koncertu Bridge 61 (Vandermark/Stein/McBride/Daisy) w Poznaniu. Pamiętam, bo - ten jeszcze zupełnie nieznany mi muzyk - zrobił na mnie spore wrażenie jako doskonały partner dla Vandermarka. Minęło pięć lat, a ja w tym czasie nie sięgnąłem po żadną płytę tego pana. Bynajmniej nie dlatego, że nie chciałem. Chyba po prostu się nie złożyło. Tym bardziej ucieszyłem się na widok premier płytowych 2010, wśród których Stein zadebiutował na łamach naszego rodzimego wydawnictwa. Radość tym większa, że format tercetu z dęciakiem, basem i perkusją, który wybrał dla tej płyty, należy do moich ulubionych zestawień instrumentalnych.
Jazzowe tria dzielę na te, gdzie instrument melodyczny prowadzi utwór, a sekcja próbuje za nim nadążać, oraz te, w których występuje absolutnie równouprawnienie mocno osadzone w zdrowym podziale ról, wynikającym często z samej kompozycji lub może przede wszystkim z mentalności muzyków. W obu wariantach dęciak jest na pierwszym planie, ale zasadnicza różnica pojawia się w ilości miejsca, które pozostawia on pozostałym instrumentom. Chodzi o przestrzeń, o narzucone tempo, dzięki którym zarówno basista, jak i perkusista, mogą się wykazać nie tylko na polu wynikającym ze swojej podstawowej - rytmicznej roli, ale także w mikroświecie każdego pojedynczego dźwięku.
Zarówno Pride jak i Roebke idealnie wpasowali się w wysublimowany wariant uważnego wielogłosu i to bez względu na to, czy dialog toczył się według względnie sztywnego scenariusza, czy też przypominał swego rodzaju burzę mózgów. Przyznać jednak należy, że zdecydowanie więcej znajduje się na tej płycie uporządkowanych form.
Stein postawił na melodie osadzone w tradycji, blues i niesamowity feeling, który na prawdę rzadko są w stanie zaserwować nam biali jazzmani. Momentami muzyka przypomina holenderskie podejście do free, o którym pisałem przy okazji recenzji trio BraamDeJoodeVatcher, czasem przebija się bardziej chicagowska stylistyka spod znaku Dragons 1976. Zdecydowana większość utworów nie przekracza granicy komunikatywności, która tak często dzieli poprawnych wyznawców żelaznego mainstreamu i chorobliwych maniaków świata muzyki improwizowanej. Moim zdaniem jest to jedna z tych płyt, która znalazła swój przyczółek dokładnie w strefie granicznej, co z jednej strony może jej przysporzyć rzeszy fanów z obu skłóconych obozów, z drugiej może skazać na obustronną wrogość i wieczne zapomnienie.
Ja zdecydowanie rzucam się w wir poszukiwań kolejnych albumów Jasona Steina, a jak się okazało, sam projekt Locksmith Isidore wydał wcześniej już dwa.
Marcin Kiciński
Veronique Dubois / Francois Carrier "Beeing with", Leo Records, 2010
Veronique Dubois - głos
Francois Carrier - saksofon
Wytwórnia: Leo Records
Rok wydania: 2010
"Being with” to kolejny duet wokalno-instrumentalny zrealizowany dla Leo Records w 2010 roku. Tym razem wokaliza współpracuje głównie z saksofonami altowym i sopranowym oraz z tak zwanymi obiektami – efekt niezmiernie interesujący. O pani Weronice do tej pory nie wiedziałem nic – teraz wiem, że to niezwykle utalentowana, dowcipna i kreatywna wokalistka obdarzona pięknym, momentami groźnym brzmieniem głosu. Obrazowo rzecz ujmując: ustawmy Namtchylak z jednej, P. Mintona z drugiej strony a w środku, po uporczywym wpatrywaniu się, zobaczymy ( usłyszymy ) Veronique Dubois – towarzystwo pierwsza klasa. Saksofonista Francois Carrier to postać znana ze współpracy z takimi muzykami jak Paul Bley, Gary Peacock, Mat Maneri, Jean-Jacques Avenel, Dewey Redman… - by wymienić tylko tych szerzej znanych. Brzmienie jego saksofonów, bardzo liryczne, niejako otula swym ciepłem wokalizę od czasu do czasu wchodząc z nią w pełne wrażliwości dialogi. Wiele tu poetyckiego snucia się, mnóstwo powietrza, przestrzeni, momentami tylko muzyka nabiera zadziornej chropowatości, mocniejszych akcentów, delikatnych przedęć itp. Na płytę składa się trzynaście całkowicie improwizowanych utworów autorstwa duetu. Słucha się tego wybornie, oczywiście pod warunkiem, że tego rodzaju eksperymenty leżą w orbicie naszych zainteresowań – ja, po kilkukrotnym wysłuchaniu tego materiału wciąż jestem zauroczony. Serdecznie polecam.
Andrzej Podgórski
poniedziałek, 10 stycznia 2011
Rekomendacje z roku 2010 od Jazzowego Alchemika
Rok 2010 należy uznać muzycznie za bardzo udany, na blogu (jazzalchemist.blogspot.com) pojawi się w najbliższym czasie również lista innego rodzaju, bardziej szczegółowa (z podziałem na kategorie instrumentalne, płyta, zespół, kompozytor itd.) gdzie, o zgrozo, (lista pisana na zaproszenie portalu El Intruso) musiałem ograniczyć się do trzech wpisów przy każdej pozycji. Tu chciałem zacząć od Top 10, potem stwierdziłem, że to za mało, zacząłem dopisywać top 15 ale nie chcąc zrezygnować z żadnej pozycji wyszło mi top 17 i tak już zostało (bo na siłę nie ma co dopisywać, choć pozycji jeszcze nad wyraz udanych by się kilka znalazło), kolejność przypadkowa poza, subiektywnym bardzo, pogrupowaniem:
Po-Prostu-Jazz : Soczysty, żywiołowy, dynamiczny, z kapitalnymi tematami i aranżami, energicznymi solówkami (wyjątkiem, w kwestii tematów i aranży, improwizowane i w mniejszym składzie „Searching For Amado”). I jeszcze jedna uwaga – fantastycznie grające sekcje na tych płytach.
Angles - "Epileptical West - Live in Coimbra" (Clean Feed)
Adam Lane Full Throttle Orchestra - "Aschan Rantings" (Clean Feed)
Rodrigo Amado "Searching For Adam" (Not Two
Atomic - "Theater Tilters vol. 1 & 2" (Jazzland)
Pięknie i lirycznie
Augusti Fernandez / Barry Guy / Ramon Lopez - "Morning Glory" (Maya)
Pięknie i drapieżnie i z pełnymi kontrastów kompozycjami
Satoko Fujii Ma-Do Quartet - "Desert Ship" (Not Two)
Magia duetów:
Jeden lekki i pełen gracji (ach jak ta Afryka gra u Blackwella!), drugi pełen energii i przytupu. Oba powalające.
Wadada Leo Smith / Ed Blackwell - "The Blue Mountain's Sun Drummer" (Kaballa)
Ken Vandermark / Paal Nilssen-Love - "Milwaukee Volume"; "Chicago Volume" (Smalltown)
Dwa kapitalne projekty i dwie wyśmienite płyty, budzący podziw zamysł kompozycyjny i porywające wykonania pod wodzą Wacława Zimpla
Hera - "Hera" (Multikulti)
Undivided - "Passion" (Multikulti)
Nowe dźwięki na nowe dziesięciolecie, od Wonderland po Japonie
Vijay Anderson - "Hardboiled Wonderland" (Not Two)
Oirtrio - "Kanata" (Not Two)
Harris Eisenstadt "Woodblock Prints"
Kirk Knuffke - "Amnesia Brown"
Oto co się dzieje gdy dwa tria, legendy swojego gatunku zapraszają w swoje szeregi młodych. Niech żyje międzypokoleniowy dyskurs!
Joe McPhee / Mikolaj Trzaska / Dominic Duval / Jay Rosen - "Magic” (Not Two)
Evan Parker / Barry Guy / Paul Lytton + Peter Evans - "Scenes in the House of Music" (Clean Feed)
Zjawiskowe brzmienie i rozwinięcie koncepji
Exploding Star Orchestra - "Stars Have Shapes" (Delmark)
Reedycje roku
Muntu, Commitments, Amalgam (NoBusiness)
Boksy "complete remastered recordings" Henry'ego Threadgilla i Billa Dixona (Soul Note i Black Saint)
Wytwórnie roku 2010
Not Two
Clean Feed
NoBusiness
Wydarzenie koncertowe
tygodniowy cykl koncertów Barry Guy w Krakowie w ramach Krakowskiej Jesieni Jazzowej (w ramach „przeżyjmy to jeszcze raz” linki do pierwszych postów bloga)
Dzień 1 (http://jazzalchemist.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-day-1-small.html) (http://impropozycja.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-w-krakowskiej.html)
Dzień 2 (http://jazzalchemist.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-day-2-small.html)
Dzień 3 (http://jazzalchemist.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-day-3-small.html)
Dzień 4 (http://jazzalchemist.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-day-4-small.html)
Dzień 5 ostatni (http://jazzalchemist.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-day-5-final.html)
Podsumowanie 1: (http://impropozycja.blogspot.com/2010/11/bary-guy-new-orchestra-czyli-wiele.html)
Podsumowanie 2: (http://impropozycja.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-krakow-2010.html)
Bartosz Adamczak
Autor tradycyjnie zaprasza na blog anglojęzyczny jazzalchemist.blogspot.com.
Po-Prostu-Jazz : Soczysty, żywiołowy, dynamiczny, z kapitalnymi tematami i aranżami, energicznymi solówkami (wyjątkiem, w kwestii tematów i aranży, improwizowane i w mniejszym składzie „Searching For Amado”). I jeszcze jedna uwaga – fantastycznie grające sekcje na tych płytach.
Angles - "Epileptical West - Live in Coimbra" (Clean Feed)
Adam Lane Full Throttle Orchestra - "Aschan Rantings" (Clean Feed)
Rodrigo Amado "Searching For Adam" (Not Two
Atomic - "Theater Tilters vol. 1 & 2" (Jazzland)
Pięknie i lirycznie
Augusti Fernandez / Barry Guy / Ramon Lopez - "Morning Glory" (Maya)
Pięknie i drapieżnie i z pełnymi kontrastów kompozycjami
Satoko Fujii Ma-Do Quartet - "Desert Ship" (Not Two)
Magia duetów:
Jeden lekki i pełen gracji (ach jak ta Afryka gra u Blackwella!), drugi pełen energii i przytupu. Oba powalające.
Wadada Leo Smith / Ed Blackwell - "The Blue Mountain's Sun Drummer" (Kaballa)
Ken Vandermark / Paal Nilssen-Love - "Milwaukee Volume"; "Chicago Volume" (Smalltown)
Dwa kapitalne projekty i dwie wyśmienite płyty, budzący podziw zamysł kompozycyjny i porywające wykonania pod wodzą Wacława Zimpla
Hera - "Hera" (Multikulti)
Undivided - "Passion" (Multikulti)
Nowe dźwięki na nowe dziesięciolecie, od Wonderland po Japonie
Vijay Anderson - "Hardboiled Wonderland" (Not Two)
Oirtrio - "Kanata" (Not Two)
Harris Eisenstadt "Woodblock Prints"
Kirk Knuffke - "Amnesia Brown"
Oto co się dzieje gdy dwa tria, legendy swojego gatunku zapraszają w swoje szeregi młodych. Niech żyje międzypokoleniowy dyskurs!
Joe McPhee / Mikolaj Trzaska / Dominic Duval / Jay Rosen - "Magic” (Not Two)
Evan Parker / Barry Guy / Paul Lytton + Peter Evans - "Scenes in the House of Music" (Clean Feed)
Zjawiskowe brzmienie i rozwinięcie koncepji
Exploding Star Orchestra - "Stars Have Shapes" (Delmark)
Reedycje roku
Muntu, Commitments, Amalgam (NoBusiness)
Boksy "complete remastered recordings" Henry'ego Threadgilla i Billa Dixona (Soul Note i Black Saint)
Wytwórnie roku 2010
Not Two
Clean Feed
NoBusiness
Wydarzenie koncertowe
tygodniowy cykl koncertów Barry Guy w Krakowie w ramach Krakowskiej Jesieni Jazzowej (w ramach „przeżyjmy to jeszcze raz” linki do pierwszych postów bloga)
Dzień 1 (http://jazzalchemist.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-day-1-small.html) (http://impropozycja.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-w-krakowskiej.html)
Dzień 2 (http://jazzalchemist.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-day-2-small.html)
Dzień 3 (http://jazzalchemist.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-day-3-small.html)
Dzień 4 (http://jazzalchemist.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-day-4-small.html)
Dzień 5 ostatni (http://jazzalchemist.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-day-5-final.html)
Podsumowanie 1: (http://impropozycja.blogspot.com/2010/11/bary-guy-new-orchestra-czyli-wiele.html)
Podsumowanie 2: (http://impropozycja.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-krakow-2010.html)
Bartosz Adamczak
Autor tradycyjnie zaprasza na blog anglojęzyczny jazzalchemist.blogspot.com.
środa, 5 stycznia 2011
Fight the Big Bull "All is Gladness in the Kingdom", Clean Feed 2010
J.C. Kuhl (ts), Bob Miller (t), Brian Jones (perc), Bryan Hooten (tb), Cameron Ralston (b), Matt White (g), Pinson Chanselle (Trap Kit)
+ Steven Bernstein (tp)
Wytwórnia: Clean Feed
Rok wydania: 2010
Nieco już się do tego przyzwyczaiłem, ale pewnie jeszcze z dwadzieścia lat temu, gdybym słuchał takiej płyty nie mógłbym wyjść z podziwu. Otóż od kilku ładnych już lat stosunkowo mniejsze zespoły osiągnęły intensywność brzmienia niegdysiejszych big bandów. W czasach świetności Ellingtona, czy Basiego, by grać muzykę tak pełnym brzmieniem trzeba było sięgnąć po cały arsenał muzyków. Potem - ponoć głównie z przyczyn ekonomicznych wielkie zespoły przestały być już popularne. Potem jeszcze były lata, kiedy to orkiestry jazzowe służyły eksperymentom. Tak, czy inaczej osiągnąć wrażenie, że gra zespół o wiele większy niż w rzeczywistości udaje się - myślę - od mniej więcej połowy lat 90, kiedy to zmieniło się podejście niektórych muzyków do kompozycji i aranżacji jazzowej.
W przypadku Fight the Big Bull wrażenie mam dokładnie właśnie takie. Inna sprawa, że zespół jest tu całkiem spory. Trudno jednak powiedzieć, by był to big band. A brzmi!
No właśnie. Pierwsze, co po którymś już przecież przesłuchaniu w dalszym ciągu mnie w tej muzyce absorbuje, to brzmienie. Olbrzymia kapela, potężne brzmienia dęciaków, osadzone na rytmicznej maszynie. No, fakt - trudno zapomnieć, że pojawia się tu jeszcze gitara lidera. Potężne, wielkie brzmienie, jakie towarzyszyło moim najmłodszym latom, kiedy - chcąc, nie chcąc - słuchałem właśnie wspomnianych wcześniej orkiestr swingowych.
Dopiero dziś przyszła druga refleksja. Ta muzyka nie tylko potęgą brzmienia nawiązuje do tamtych wielkich orkiestr. W tamtej muzyce była też wielka witalność i olbrzymia komunikatywność. Fakt, przecież była to - jeśli już w późniejszym okresie nie wprost - to na pewno u swego początku muzyka taneczna. Musiała porywać i serca i dusze i przede wszystkim nogi. Te, w rytm połamańców Krupy, czy Bellsona musiały się po prostu do tańca rwać. W zalewie różnych intelektualnych łamigłówek serwowanych nam z wielu miejsc, muzyka Fight the Big Bull jest właśnie bardzo komunikatywna. Trudno mi byłoby jednak twierdzić, że jest ona na wzór swingowych big bandów muzyką taneczną. Tak daleko nie idę w swych sądach. Na stronie Clean Feed, która tę płytę (podobnie zresztą jak poprzednią) wydała pojawia się odniesienie do "The Black Saint and the Sinner Lady" Mingusa. Osobiście w większym stopniu, być może z uwagi na brzmienie trąbki Bernsteina, nagrania te przywołują w mej pamięci to, co przez wiele lat ów trębacz wraz z Johnem Lurie czynili w The Lounge Lizards. Być może po wycofaniu się tego ostatniego z grania muzyki, pojawiła się właśnie grupa, w której koncepcje The Lounge Lizards jednak odżyją? Piszę to z pewną nadzieją, bowiem - według mnie - brakuje współczesnych zespołów, grających jazz, który byłby z jednej strony niebanalny, z drugiej zaś na tyle witalny, komunikatywny, że przyciągnąć by do siebie mógł znaczną ilość słuchaczy.
Świetna, witalna muzyka, skrząca się pomysłami, z masą trąbek, dowcipnych solówek, mocno oparta rytmicznie. Dla wszystkich, którzy w jazzie nie tylko szukają ekspresji i intelektualnej podniety, ale i dla tych, którzy chcą po prostu posłuchać muzyki dającej wiele przyjemności dla niej samej.
Cóż... karnawał czas zacząć!
Paweł Baranowski
pavbaranov.blogspot.com
MULTIKULTI - PREMIERY
EFG TRIO KOPROS LITHOS Peter Evans: trumpet Agustí Fernández: piano Mats Gustafsson: baritone sax and alto fluteophone | |
KEN VANDERMARK / PREDELLA GROUP STRADE DE'ACQUA / ROADS OF WATER / LES ROUTES D'EAU Jeb Bishop: trombone Jaimie Branch: trumpet Tim Daisy: drums, percussion Fred Lonberg-Holm: cello Nate McBride: bass Jeff Parker: guitar Ken Vandermark: reeds |
wtorek, 4 stycznia 2011
Andrzeja Nowaka podsumowanie 2010
TOP TEN
Peter Evans/ Agusti Fernandez/ Mats Gustafsson - Kopros Lithos (Multikulti)
Evan Parker/ Barry Guy/ Paul Lytton + Peter Evans - Scenes in The House Of Music (Clean Feed)
AMM (with John Butcher) - Sounding Music (Matchless)
Evan Parker - House Full Of Floors (Tzadik)
KANATA (Frank Gratkowski /Sebastian Gramss/Tatsuya Nakatani) - OirTrio (Not Two)
Trzaska/Szwelnik - Don't Leave Us Home Alone (Kilogram)
Evan Parker/ Barry Guy/ Paul Lytton - Nightwork (Marge)
Roscoe Mitchell and The Note Factory - Far Side (ECM)
Schlippenbach trio - Bauhaus Dessau (Intakt)
Joe McPhee/ Ingebrigt Haker Flaten - Blue Chicago Blues (Not Two)
REEDYCJA ROKU
Bill Dixon - THE COMPLETE REMASTERED RECORDINGS ON BLACK SAINT & SOUL NOTE
KONCERT ROKU
Barry Guy New Orchestra - Kraków 16-20.11
(http://impropozycja.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-w-krakowskiej.html)
(http://impropozycja.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-krakow-2010.html)
(http://impropozycja.blogspot.com/2010/11/bary-guy-new-orchestra-czyli-wiele.html)
Peter Evans/ Agusti Fernandez/ Mats Gustafsson - Kopros Lithos (Multikulti)
Evan Parker/ Barry Guy/ Paul Lytton + Peter Evans - Scenes in The House Of Music (Clean Feed)
AMM (with John Butcher) - Sounding Music (Matchless)
Evan Parker - House Full Of Floors (Tzadik)
KANATA (Frank Gratkowski /Sebastian Gramss/Tatsuya Nakatani) - OirTrio (Not Two)
Trzaska/Szwelnik - Don't Leave Us Home Alone (Kilogram)
Evan Parker/ Barry Guy/ Paul Lytton - Nightwork (Marge)
Roscoe Mitchell and The Note Factory - Far Side (ECM)
Schlippenbach trio - Bauhaus Dessau (Intakt)
Joe McPhee/ Ingebrigt Haker Flaten - Blue Chicago Blues (Not Two)
REEDYCJA ROKU
Bill Dixon - THE COMPLETE REMASTERED RECORDINGS ON BLACK SAINT & SOUL NOTE
KONCERT ROKU
Barry Guy New Orchestra - Kraków 16-20.11
(http://impropozycja.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-w-krakowskiej.html)
(http://impropozycja.blogspot.com/2010/11/barry-guy-new-orchestra-krakow-2010.html)
(http://impropozycja.blogspot.com/2010/11/bary-guy-new-orchestra-czyli-wiele.html)
poniedziałek, 3 stycznia 2011
Medeski, Martin & Wood "The Stone: Issue 4", Tzadik 2010
Billy Martin: Drums, Percussion
John Medeski: Piano, Melodica
Chris Wood: Bass
Wytwórnia: Tzadik
Rok wydania: 2010
Masz ochotę na naprawdę świetną, akustyczną, energetyczną płytę? Chcesz odkryć mniej znane oblicze panów Medeskiego, Martina i Wooda i jednocześnie rozpocząć nowy rok od dobrego uczynku? Albo przynajmniej odrobinę polansować się wśród współ-jazz-fanów? Natychmiast zamawiaj The Stone Issue 4!
John Zorn nie jest chyba pierwszym nazwiskiem, które kojarzy się z dotychczasowym dorobkiem tria Medeski Martin and Wood. John - tak, ale Scofield! To z nim nagrali swoje, chyba najsłynniejsze płyty - "A go go" i "Out Lauder". Prawdziwi fani MMW przypomną jednak ich tzadikową płytę "Zaebos" - XI księgę Aniołów, lub koncerowy album "Tonic" nagrany w słynnym, nieistniejącym już nowojorskim klubie Zorna. Zornolodzy natomiast wyliczą co najmniej kilkanaście albumów ze znaczkiem tsade, na których czy to John Medeski na instrumentach klawiszowych, Chris Wood na kontrabasie czy Billy Martin na bębnach wspierali najróżniejsze tuzy nowojorskiej awangardy, głównie pod szyldem Radical Jewish Culture. The Stone: Issue 4 to jednak nieco inna historia.
The Stone nie jest klubem. Nie ma tam piwa, nie można palić, nie sprzedajemy tam niczego - oprócz muzyki. 100% pieniędzy z biletów idzie do artystów, którzy grają danego wieczoru. 100%. Z czego więc płacimy czynsz? Raz w miesiącu gramy koncert - rent-party. Dochód z tego jednego koncertu idzie na opłaty i czynsz. To stary zwyczaj z East Village, jeszcze z lat 40tych. Dzięki takiej przejrzystości finansowej artyści mogą pozwolić sobie na pełną swobodę.Istotną cechą The Stone jest też tryb kuratorski: jeden artysta zostaje kuratorem miesiąca i to on zaprasza muzyków, decyduje kto co i kiedy zagra.Ten model będzie działał wszędzie tam, gdzie jest wspólnota - gdzie są ludzie, którzy chcą słuchać muzyki. John Zorn, Festiwal Kody, Lublin 2010. The Stone jest więc miejscem czy wręcz ideą nietuzinkową. Kuratorami miesiąca są tam zarówno międzynarodowe gwiazdy - Wayne Horvitz, Joey Baron, Lou Reed i Laurie Anderson (luty 2011) czy mniej znane a intrygujące osobowości sceny nowojorskiej i nie tylko. Oprócz rent-party, dla pozyskania środków finansowych na utrzymanie tego ośrodka twórczego, wydawane są płyty. Poprzednia "Issue 3" była dziełem tria John Zorn, Laurie Anderson i Lou Reed. Wcześniejszą nagrali razem Fred Frith i Chris Cutler. Na wydawniczy debiut The Stone sam zaprosił Zorn swoich wieloletnich muzycznych towarzyszy: Dave'a Douglasa, Mike'a Pattona, Billa Laswella, Roba Burgera i Bena Perowsky'ego. Dochód ze sprzedaży albumów w całości zasila konto The Stone.
Numer 4 to krok w stronę łagodniej usposobionych fanów jazzu. Medeski, Martin i Wood serwują nam akustyczną, improwizowaną muzykę, która nierzadko porywa do tańca. Nagrania - fenomenalnie zrealizowanego - dokonano na koncercie w Japonii. Słychać tu doskonale, że jest to spotkanie muzyków z publicznością a nie tylko utwory zakończone oklaskami. Na krążek złożyło się 5 kompozycji, wśród których nie zabrakło hitów "Amber gris" czy "We are all conected" a nawet standardu Buda Powella "Buster Rides Again".Muzycznie... Komplementować czy tym bardziej krytykować trio Medeski Martin i Wood to tak jak recenzować płyty Jarretta, Shortera czy innych wielkich muzyki. Są w kapitalnej formie a ich muzyczne pomysły, ścieżki wspólnych muzycznych poszukiwań i zabaw są nadal świetne i świeże. Wielką frajdą jest słuchanie ich na żywo i bez prądu: komputerów, sampli, przetworników - w czystej, stricte jazzowej postaci.
Ne jestem ani miłośnikiem fusion ani funky ani nawet groove zbytnio mnie nie rusza. Na tym krążku jest to wszystko i dużo więcej, a ja nie mogę przestać go słuchać.
RadioJAZZ.FM Poleca!
Kajetan Prochyra
klimatumiarkowanycieply.blogspot.com
Podsumowanie.PL
Epicki tekst Mariusza Hermy podsumowujący rok 2010 w muzyce i prognozujący lepsze jutro, skłonił mnie do tego aby choć spróbować napisać podsumowanie a nie tylko wypunktować najlepsze owoce jazzowego drzewa 2010.
AWANGARDA ZASTĄPIŁA GŁÓWNY NURT
Przyjemnie rozpocząć od połechtania naszej patriotycznej próżności. Polska muzyka improwizowana jest dziś drugą albo i pierwszą siłą jazzową w Europie (rywalizując ze Skandynawią traktowaną en bloc). Artyści spomiędzy Odry i Bugu, szczególnie ci spoza głównego nurtu, nagrywają dla cenionych wytwórni na kontynencie i za oceanem. Nawet nowości ze znakiem rodzimych wydawnictwa takich jak Not Two, Lado ABC czy Multikulti Project stają się obowiązkowymi pozycjami na półkach miłośników nowego jazzu (tfu tfu awangardy) z całego świata. Niezależna scena jazzowa jest nawet, jak pisał Bartek Chaciński w "Polityce", naszym głównym muzycznym towarem eksportowym. Pytanie jednak nasuwa się następujące: czy to nasz jazz jest taki mocny czy też Wacław Zimpel, Mikrokolektyw czy Levity są muzycznym Adamem Małyszem - rywalizującym w dziwnej konkurencji, zaspokajającym ale i usypiającym nasze ambicje, a ich sukcesy nijak mają się do kondycji gatunku.
Główny nurt wysycha
Nie kryłem się nigdy z sympatią i podziwem do norweskiego jazzu. Oczywiście warto byłoby postawić w tym miejscu gwiazdkę i zaznaczyć jak inaczej finansowana jest kultura w Skandynawii, co i my, dzięki funduszom norweskim, obserwujemy coraz wyraźniej. Chcąc najkrócej wyrazić co tak bardzo podoba mi się w muzyce północy, posłużę się fragmentem koncertu, który już raz na tym blogu publikowałem:
Festiwal jazzowy w Oslo - impreza porównywalna z obecnym Jazz Jamboree. Koncert poświęcony legendarnej w Norwegii, raczej mało znanej gdzie indziej, wspaniałej, niestety przedwcześnie zmarłej wokalistce - Radce Toneff. Na jednej scenie grają: ojcowie norweskiego jazzu: Jon Christensen, Arild Andersen czy współautor sukcesu Radki - Steve Dobrogosz - obok nich pop/jazzowa wokalistka Solveig Slettahjell i kojarzony z awangardą trębacz Arve Henriksen. A do tego jeszcze pół tuzina innych artystów pomiędzy. Efekt - jak widać na filmie... Muzycy z różnych światów, podgatunków, nurtów czerpią i tworzą jednocześnie siłę sceny, głównego nurtu - budują jakość, którą nazywa się norweskim jazzem. Przykład: Przed miesiącem ukazała się w europejskiej dystrybucji nowa płyta wspomnianej Solveig Slettanhjell pt. "Tarpan Seasons". Świetna a zarazem łatwa i przyjemna płyta, która, choć w języku Shakespeare'a, czy raczej McDonalds'a, nie jest kopią stylu Blue Note lub cytatem z innych amerykańskich śpiewników, za to wyraźnie słychać na niej skandynawską estetykę - oszczędność, nowe brzmienia, połączenie elementów czysto akustycznych z elektroniką. A do tego made in Norway są jeszcze przecież Jaga Jazzist, Atomic, Nils Peter Molvaer, flota artystów ECM'owych od Garbarka przez Torda Gustavsena po Trygve Seima, guru freejazzowej perkusji Paal Nilssen-Love, folkpopowa wokalistka Mari Boine czy kultowe wytwórnie Rune Grammofon, Smalltown Superjazzz czy Jazzland.
W Polsce w podobnym do "Til Radka" przedsięwzięciu miałem przyjemność uczestniczyć przed miesiącem: W Dniu Szakala - charytatywnym koncercie dla Tomasza Szukalskiego - wzięli udział praktycznie wszyscy polscy "mejdżersi" - od Stańki, Możdżera, Agi Zaryan przez Michała Urbaniaka, Ewę Bem, Urszulę Dudziak po Adama Makowicza i Wasilewski Trio. Nikt jednak - oprócz Łukasza Żyty, który na perkusji towarzyszył wielu składom - nie wszedł z innymi w dialog. Każdy zagrał swoje - świetnie - i do garderoby. Tam wspominali dobre czasy, wymieniali się dowcipami, ale muzyką, inspiracjami - chyba - już nie.
Odbicie tej sytuacji widać na półce z płytami. Polski jazz (mainstream? - jak kto woli) wydawany jest przez kilkanaście maluteńkich wytwórni - Ars Cameralis nie pokusiło się nawet o stworzenie strony internetowej informującej o ich wydawniczej działalności /płyty Macieja Obary/ a tak, bardzo celnie, opisuje jakość edytorską wydanej przez Fonografikę nowej płyty Piotra Wyleżoła Maciej Nowotny: "Okładka brzydka i kompletnie bez związku z muzyką na płycie, a to niestety nie wszystko: krzywo wydrukowany tekst z tytułami utworów, w tytule Dr Holmes z kropką czyli kłania się znajomość ortografii i wreszcie pomyłka na liście utworów, gdzie bonus track to właśnie rzeczony Dr Holmes, a nie Snake, jak wydrukowano na okładce."
W konsekwencji artyści ambitniejsi przy odrobinie szczęścia i zapału wydają swoją muzykę w firmach zagranicznych, jak np. Adam Pierończyk w berlińskim Jazzwerkstatt czy Leszek Możdżer niemieckim w ACT. Nie miał tyle energii Leszek Kułakowski i jego "Code Numbers", która z pewnością mogłaby zrobić karierę europejską, pozostanie raczej kolekcjonerskim rarytasem.
Nie trzeba mieć zbyt wiele palców, nie wspominając o drugiej ręce, by policzyć poważnych jazzowych producentów muzycznych. Wawrzyniec Mąkinia w Multikulti, Paweł Szamburski/Macio Moretti w LADO ABC... Efekty ich pracy widać od razu - Levity na koncertach i płytach w Japonii, z kontraktem z Universal Music itp, Zimpel z nagrodami, trasami zagranicznymi a polscy awangardziści na naukach u Kena Vandermarka. W większości pozostałych przypadków artyści sami są sobie sterem, żeglarzem, okrętem, wiatrem, inspiracją, doradcą, managerem, producentem a w konsekwencji także słuchaczem. Nie dziwi więc, że niechętnie słuchają oni tego co gra się poza 3-5 klubami jazzowymi w naszym kraju.
Co się nosi na świecie - to nas zupełnie nie obchodzi...
Wyważaniem otwartych już drzwi jest stwierdzenie, że Europa wytworzyła swoją własną odmianę jazzu, coraz mniej związaną z amerykańskimi, bawełnianymi korzeniami - europejską muzykę improwizowaną. Czerpie ona z muzyki klasycznej, współczesnej, ludowej a z drugiej strony z dorobku elektroniki. Można to z jednej strony uznać za modę, z drugiej jednak jest to przecież sposób na opowiadanie o sobie, czy też badanie i interpretację własnej kultury, własnych korzeni - tak jak, na drugim biegunie czyni to, cytowany przez Macieja Obarę w rozmowie z Maciejem Karłowskim, Jason Moran - osoba numer 1 amerykański sceny jazzowej 2010 (autor lub współautor albumów nr 1, 2, 4 i 10 w tegorocznym rankingu krytyków magazynu Village Voice): "Moran przyniósł ze sobą kilka płyt. Zagrał fragmenty każdej, po czym wyłączył sprzęt i powiedział jasno „To jest moja kultura! W otoczeniu takiej muzyki się wychowałem. Taka muzyka jest dla mnie ważna. Jest ona częścią mnie i reprezentuje moim zdaniem to, co dzisiaj jest żywe w muzyce Afroamerykanów”. Z głośników popłynęły natomiast nagrania jego kolegów raperów, którzy przeklinali siarczyście i opowiadali w swoich tekstach bardzo groźne rzeczy. O większości nie słyszałem nigdy i pewnie nigdy więcej nie usłyszę. To było trochę szokujące."
Podobną introspekcję przeprowadza na płycie "Solo" Vijay Iyer - malując swój muzyczny autoportret z pomocą utworów i artystów, którzy uczyli go czym jest granie. Bez nich i ich patentów ("Patterns") nie byłoby dziś Iyera - jednego z najważniejszych kompozytorów, pianistów i nowych narratorów światowego jazzu.
Wśród polskich artystów takie myślenie i poszukiwania obserwuję chyba tylko u Macieja Obary - zaskakująco pomijanego przez wielkonakładowe media - czy, w nieco innej odmianie, u uznanych, wspomnianych już awangardzistów - Zimpla, Rogińskiego czy Mikołaja Trzaski. Poza wyżej wymienionymi jeszcze, będący od lat pod ECMowskimi skrzydłami, Wasilewski Trio wpisuje się w nurt europejskiej muzyki improwizowanej - zarówno gatunkowo, ale i pod względem posłuchu poza granicami RP. Źródeł słabego rozwoju elektroniki w jazzie upatrywałbym natomiast w wysokich cenach komputerów z jabłuszkiem i odpowiedniego do nich oprogramowania, nieproporcjonalnych do zarobków polskich artystów za job.
Komeda...
Rok 2011 poświęcony będzie Marii Skłodowskiej, Czesławowi Miłoszowi a także... Krzysztofowi Komedzie Trzcińskiemu. 27 kwietnia obchodzilibyśmy bowiem jego 80te urodziny. Norwegia nie ma swojego Komedy. Ośmieliłbym się stwierdzić, że Europa nie miała i nie ma do dziś drugiego takiego kompozytora jazzowego jak Komeda. I co z tego?
No właśnie. Na razie pojawiły się dwie, całe szczęście zupełnie udane płyty poświęcone autorowi "Sleep safe and warm" - Adama Pierończyka "Komeda" i Jana Bokszczanina "Komeda Inspirations". Czy potrafimy jednak na naszym podwórku nadbudować coś na Komedzie? Czy czeka nas jednak rok jazzowej Komedii, tak jak zamęczaliśmy Frycka Chopinem na jazzowo AD 2010? Właśnie w roku Komedy przydałby się taki polski John Zorn, który potrafiłby nie tylko skrzyknąć kolegów i stworzyć wydawnictwo, ale także zbudować polski The Stone albo i pójść o krok dalej...
Przydałoby się Laboratorium Improwizacji, na wzór Słobodziankowego Laboratorium Dramatu, Szczygłowo-Tochmanowego Insytut Reportażu, czy Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. W Laboratorium muzycy nie tylko mogliby próbować, grać koncerty, nagrywać płyty, ale także uczyć się na warsztatach czy master classach artsytów i pedagogów pokroju Marilyn Crispell, Ralpha Alessiego, Zorna (czemu nie?), Charles Lloyda, Jasona Morana. Enrico Ravy, Jona Balke czy Jona Christensena. Laboratorium powinno zorganizować konferencje dla producentów: dlaczego we Włoszech może sprawnie działać wydawnictwo EGEA nie wspominając o światowej sławie niemickich ECMu i ACTu, szwajcarskiego HatHut czy wspomnianych norweskich Rune czy Smalltown? Dlaczego ich płyty można znaleźć w sklepach w krajach ojczystych i nie tylko?
A talentów - jak zawsze i w każdej dziedzinie poza piłką nożną - nam nie brakuje.
Ten tekst już jest za długi, więc może powstrzymam się od podsumowań jazzowych dla reszty świata. Wspomnę tylko, że nie rozumiem muzyki najbardziej cenionych amerykańskich artystów 2010 takich jak Henry Threadgill, Steve Lehman czy Rudresh Mahathappa. Może oświecenie przyniesie mi rok 2011.
Na koniec, wracam do początku, czyli do tekstu Mariusza Hermy: "dzisiejsza muzyka jest kiepska? źle szukasz!" Dobrej muzyki w 2011 życzyć więc nie trzeba. Życzę więc chęci i czasu na jej poszukiwania.
Kajetan Prochyra
klimatumiarkowanycieply.blogspot.com
AWANGARDA ZASTĄPIŁA GŁÓWNY NURT
Przyjemnie rozpocząć od połechtania naszej patriotycznej próżności. Polska muzyka improwizowana jest dziś drugą albo i pierwszą siłą jazzową w Europie (rywalizując ze Skandynawią traktowaną en bloc). Artyści spomiędzy Odry i Bugu, szczególnie ci spoza głównego nurtu, nagrywają dla cenionych wytwórni na kontynencie i za oceanem. Nawet nowości ze znakiem rodzimych wydawnictwa takich jak Not Two, Lado ABC czy Multikulti Project stają się obowiązkowymi pozycjami na półkach miłośników nowego jazzu (tfu tfu awangardy) z całego świata. Niezależna scena jazzowa jest nawet, jak pisał Bartek Chaciński w "Polityce", naszym głównym muzycznym towarem eksportowym. Pytanie jednak nasuwa się następujące: czy to nasz jazz jest taki mocny czy też Wacław Zimpel, Mikrokolektyw czy Levity są muzycznym Adamem Małyszem - rywalizującym w dziwnej konkurencji, zaspokajającym ale i usypiającym nasze ambicje, a ich sukcesy nijak mają się do kondycji gatunku.
Główny nurt wysycha
Nie kryłem się nigdy z sympatią i podziwem do norweskiego jazzu. Oczywiście warto byłoby postawić w tym miejscu gwiazdkę i zaznaczyć jak inaczej finansowana jest kultura w Skandynawii, co i my, dzięki funduszom norweskim, obserwujemy coraz wyraźniej. Chcąc najkrócej wyrazić co tak bardzo podoba mi się w muzyce północy, posłużę się fragmentem koncertu, który już raz na tym blogu publikowałem:
Festiwal jazzowy w Oslo - impreza porównywalna z obecnym Jazz Jamboree. Koncert poświęcony legendarnej w Norwegii, raczej mało znanej gdzie indziej, wspaniałej, niestety przedwcześnie zmarłej wokalistce - Radce Toneff. Na jednej scenie grają: ojcowie norweskiego jazzu: Jon Christensen, Arild Andersen czy współautor sukcesu Radki - Steve Dobrogosz - obok nich pop/jazzowa wokalistka Solveig Slettahjell i kojarzony z awangardą trębacz Arve Henriksen. A do tego jeszcze pół tuzina innych artystów pomiędzy. Efekt - jak widać na filmie... Muzycy z różnych światów, podgatunków, nurtów czerpią i tworzą jednocześnie siłę sceny, głównego nurtu - budują jakość, którą nazywa się norweskim jazzem. Przykład: Przed miesiącem ukazała się w europejskiej dystrybucji nowa płyta wspomnianej Solveig Slettanhjell pt. "Tarpan Seasons". Świetna a zarazem łatwa i przyjemna płyta, która, choć w języku Shakespeare'a, czy raczej McDonalds'a, nie jest kopią stylu Blue Note lub cytatem z innych amerykańskich śpiewników, za to wyraźnie słychać na niej skandynawską estetykę - oszczędność, nowe brzmienia, połączenie elementów czysto akustycznych z elektroniką. A do tego made in Norway są jeszcze przecież Jaga Jazzist, Atomic, Nils Peter Molvaer, flota artystów ECM'owych od Garbarka przez Torda Gustavsena po Trygve Seima, guru freejazzowej perkusji Paal Nilssen-Love, folkpopowa wokalistka Mari Boine czy kultowe wytwórnie Rune Grammofon, Smalltown Superjazzz czy Jazzland.
W Polsce w podobnym do "Til Radka" przedsięwzięciu miałem przyjemność uczestniczyć przed miesiącem: W Dniu Szakala - charytatywnym koncercie dla Tomasza Szukalskiego - wzięli udział praktycznie wszyscy polscy "mejdżersi" - od Stańki, Możdżera, Agi Zaryan przez Michała Urbaniaka, Ewę Bem, Urszulę Dudziak po Adama Makowicza i Wasilewski Trio. Nikt jednak - oprócz Łukasza Żyty, który na perkusji towarzyszył wielu składom - nie wszedł z innymi w dialog. Każdy zagrał swoje - świetnie - i do garderoby. Tam wspominali dobre czasy, wymieniali się dowcipami, ale muzyką, inspiracjami - chyba - już nie.
Odbicie tej sytuacji widać na półce z płytami. Polski jazz (mainstream? - jak kto woli) wydawany jest przez kilkanaście maluteńkich wytwórni - Ars Cameralis nie pokusiło się nawet o stworzenie strony internetowej informującej o ich wydawniczej działalności /płyty Macieja Obary/ a tak, bardzo celnie, opisuje jakość edytorską wydanej przez Fonografikę nowej płyty Piotra Wyleżoła Maciej Nowotny: "Okładka brzydka i kompletnie bez związku z muzyką na płycie, a to niestety nie wszystko: krzywo wydrukowany tekst z tytułami utworów, w tytule Dr Holmes z kropką czyli kłania się znajomość ortografii i wreszcie pomyłka na liście utworów, gdzie bonus track to właśnie rzeczony Dr Holmes, a nie Snake, jak wydrukowano na okładce."
W konsekwencji artyści ambitniejsi przy odrobinie szczęścia i zapału wydają swoją muzykę w firmach zagranicznych, jak np. Adam Pierończyk w berlińskim Jazzwerkstatt czy Leszek Możdżer niemieckim w ACT. Nie miał tyle energii Leszek Kułakowski i jego "Code Numbers", która z pewnością mogłaby zrobić karierę europejską, pozostanie raczej kolekcjonerskim rarytasem.
Nie trzeba mieć zbyt wiele palców, nie wspominając o drugiej ręce, by policzyć poważnych jazzowych producentów muzycznych. Wawrzyniec Mąkinia w Multikulti, Paweł Szamburski/Macio Moretti w LADO ABC... Efekty ich pracy widać od razu - Levity na koncertach i płytach w Japonii, z kontraktem z Universal Music itp, Zimpel z nagrodami, trasami zagranicznymi a polscy awangardziści na naukach u Kena Vandermarka. W większości pozostałych przypadków artyści sami są sobie sterem, żeglarzem, okrętem, wiatrem, inspiracją, doradcą, managerem, producentem a w konsekwencji także słuchaczem. Nie dziwi więc, że niechętnie słuchają oni tego co gra się poza 3-5 klubami jazzowymi w naszym kraju.
Co się nosi na świecie - to nas zupełnie nie obchodzi...
Wyważaniem otwartych już drzwi jest stwierdzenie, że Europa wytworzyła swoją własną odmianę jazzu, coraz mniej związaną z amerykańskimi, bawełnianymi korzeniami - europejską muzykę improwizowaną. Czerpie ona z muzyki klasycznej, współczesnej, ludowej a z drugiej strony z dorobku elektroniki. Można to z jednej strony uznać za modę, z drugiej jednak jest to przecież sposób na opowiadanie o sobie, czy też badanie i interpretację własnej kultury, własnych korzeni - tak jak, na drugim biegunie czyni to, cytowany przez Macieja Obarę w rozmowie z Maciejem Karłowskim, Jason Moran - osoba numer 1 amerykański sceny jazzowej 2010 (autor lub współautor albumów nr 1, 2, 4 i 10 w tegorocznym rankingu krytyków magazynu Village Voice): "Moran przyniósł ze sobą kilka płyt. Zagrał fragmenty każdej, po czym wyłączył sprzęt i powiedział jasno „To jest moja kultura! W otoczeniu takiej muzyki się wychowałem. Taka muzyka jest dla mnie ważna. Jest ona częścią mnie i reprezentuje moim zdaniem to, co dzisiaj jest żywe w muzyce Afroamerykanów”. Z głośników popłynęły natomiast nagrania jego kolegów raperów, którzy przeklinali siarczyście i opowiadali w swoich tekstach bardzo groźne rzeczy. O większości nie słyszałem nigdy i pewnie nigdy więcej nie usłyszę. To było trochę szokujące."
Podobną introspekcję przeprowadza na płycie "Solo" Vijay Iyer - malując swój muzyczny autoportret z pomocą utworów i artystów, którzy uczyli go czym jest granie. Bez nich i ich patentów ("Patterns") nie byłoby dziś Iyera - jednego z najważniejszych kompozytorów, pianistów i nowych narratorów światowego jazzu.
Wśród polskich artystów takie myślenie i poszukiwania obserwuję chyba tylko u Macieja Obary - zaskakująco pomijanego przez wielkonakładowe media - czy, w nieco innej odmianie, u uznanych, wspomnianych już awangardzistów - Zimpla, Rogińskiego czy Mikołaja Trzaski. Poza wyżej wymienionymi jeszcze, będący od lat pod ECMowskimi skrzydłami, Wasilewski Trio wpisuje się w nurt europejskiej muzyki improwizowanej - zarówno gatunkowo, ale i pod względem posłuchu poza granicami RP. Źródeł słabego rozwoju elektroniki w jazzie upatrywałbym natomiast w wysokich cenach komputerów z jabłuszkiem i odpowiedniego do nich oprogramowania, nieproporcjonalnych do zarobków polskich artystów za job.
Komeda...
Rok 2011 poświęcony będzie Marii Skłodowskiej, Czesławowi Miłoszowi a także... Krzysztofowi Komedzie Trzcińskiemu. 27 kwietnia obchodzilibyśmy bowiem jego 80te urodziny. Norwegia nie ma swojego Komedy. Ośmieliłbym się stwierdzić, że Europa nie miała i nie ma do dziś drugiego takiego kompozytora jazzowego jak Komeda. I co z tego?
No właśnie. Na razie pojawiły się dwie, całe szczęście zupełnie udane płyty poświęcone autorowi "Sleep safe and warm" - Adama Pierończyka "Komeda" i Jana Bokszczanina "Komeda Inspirations". Czy potrafimy jednak na naszym podwórku nadbudować coś na Komedzie? Czy czeka nas jednak rok jazzowej Komedii, tak jak zamęczaliśmy Frycka Chopinem na jazzowo AD 2010? Właśnie w roku Komedy przydałby się taki polski John Zorn, który potrafiłby nie tylko skrzyknąć kolegów i stworzyć wydawnictwo, ale także zbudować polski The Stone albo i pójść o krok dalej...
Przydałoby się Laboratorium Improwizacji, na wzór Słobodziankowego Laboratorium Dramatu, Szczygłowo-Tochmanowego Insytut Reportażu, czy Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. W Laboratorium muzycy nie tylko mogliby próbować, grać koncerty, nagrywać płyty, ale także uczyć się na warsztatach czy master classach artsytów i pedagogów pokroju Marilyn Crispell, Ralpha Alessiego, Zorna (czemu nie?), Charles Lloyda, Jasona Morana. Enrico Ravy, Jona Balke czy Jona Christensena. Laboratorium powinno zorganizować konferencje dla producentów: dlaczego we Włoszech może sprawnie działać wydawnictwo EGEA nie wspominając o światowej sławie niemickich ECMu i ACTu, szwajcarskiego HatHut czy wspomnianych norweskich Rune czy Smalltown? Dlaczego ich płyty można znaleźć w sklepach w krajach ojczystych i nie tylko?
A talentów - jak zawsze i w każdej dziedzinie poza piłką nożną - nam nie brakuje.
Ten tekst już jest za długi, więc może powstrzymam się od podsumowań jazzowych dla reszty świata. Wspomnę tylko, że nie rozumiem muzyki najbardziej cenionych amerykańskich artystów 2010 takich jak Henry Threadgill, Steve Lehman czy Rudresh Mahathappa. Może oświecenie przyniesie mi rok 2011.
Na koniec, wracam do początku, czyli do tekstu Mariusza Hermy: "dzisiejsza muzyka jest kiepska? źle szukasz!" Dobrej muzyki w 2011 życzyć więc nie trzeba. Życzę więc chęci i czasu na jej poszukiwania.
Kajetan Prochyra
klimatumiarkowanycieply.blogspot.com
Krystyna Stańko "Secretly", Fonografika 2010
Krystyna Stańko – voc; Dominik Bukowski - mallets, kalimba; Piotr Lemańczyk – b; Cezary Konrad - dr; Irek Wojtczak – bcla, fl; Marcin Gawdzis - tp; Mieczysław Szcześniak – voc (8)
Wytwórnia: Fonografika
Rok wydania: 2010
Krystyna Stańko to dla mnie postać zupełnie nieznana i pewnie nie wysłuchałbym jej nowej płyty gdyby nie to, że zamieszczone na niej utwory są autorstwa Petera Gabriela. Ten natomiast jest jednym z moich ulubionych artystów z kręgu szeroko rozumianej muzyki rockowej. Nie mogłem przepuścić takiej okazji i nie posłuchać utworów Gabriela w wykonaniu innego artysty, tym bardziej, że taki tribute w historii muzyki jazzowej jeszcze nie miał miejsca.
Wysłałem więc list do Świętego Mikołaja i znalazłem tę płytę pod choinką. W pierwszej chwili radość, niecierpliwe wkładanie płyty do odtwarzacza, przycisk „play” i …. w dużej mierze rozczarowanie.
Zawodzi:
1. Krystyna Stańko jako wokalistka. Moim zdaniem nie poradziła sobie z tymi, wbrew pozorom, niełatwymi piosenkami i wyszło jakoś tak miałko i przyziemnie. Zresztą, może nie jest to do końca jej wina, bo jakoś dziwnie jest ta płyta wyprodukowana i nie wiem, czy jej głos brzmi tak matowo i bezbarwnie, czy też tak został nagrany.
2. Krystyna Stańko jako interpretatorka Petera Gabriela. Nie czepiam się tego, że jej ‘Gabriel’ brzmi inaczej niż ten prawdziwy, bo uwielbiam jazzowe interpretacje rockowych songów, które brzmią całkiem odmiennie od oryginałów (dam pozytywny przykład z ostatnich dni – świetna interpretacja „Space Oddity” Davida Bowie w wykonaniu Yuri Honinga na płycie „Wired Paradise”), ale bezbarwne i mdłe wykonanie tak energetycznych kawałków jak „Red Rain” bądź „Diggin In The Dirt” czy też kompozycji „The Rhytm Of The Heat”, gdzie tak ważny jest rytm i przejście od szeptu do krzyku – to naprawdę za wiele dla fana Petera Gabriela. Żeby nie być tak do końca na nie, to muszę stwierdzić, że ostatni utwór na płycie „Sky Blue” w wykonaniu Krystyny Stańko brzmi o wiele bardziej przekonująco niż w oryginale, ale jeden kwiatek wiosny nie czyni.
3. Duet z Mieczysławem Szczęśniakiem w jedynym na płycie niegabrielowskim utworze „The Book Of Love”. Takie śpiewanie, z którego nawet wspomnienie nie zostaje. Szkoda słów.
4. Dobór repertuaru. Wiem doskonale, że tworzenie płyty z cudzych kawałków wymaga niełatwych wyborów, a i tak później pojawią się narzekania, że jest na płycie ten utwór, a nie ma innego, który bardziej by się nadawał. Niemniej jednak, dziwny jest wybór utworów Petera Gabriela dokonany przez Krystynę Stańko, bowiem pominięte zostały kompozycje z pierwszych czterech albumów tego artysty i jedynym reprezentantem tego najlepszego okresu w twórczości byłego wokalisty Genesis jest „The Rhytm Of The Heat”.
Nie zawodzi zaś:
1. Zespół utalentowanych muzyków na czele z wibrafonistą Dominikiem Bukowskim. Grają przyzwoicie, a nawet więcej niż przyzwoicie, ale cóż z tego, skoro patrz wyżej pkt 1, 2 i 3.
2. Interpretacja niektórych utworów. Jak już wcześniej pisałem, „Sky Blue” jest lepsze w interpretacji niż w oryginale, za co należy się pochwała. Nie mógłbym również z czystym sumieniem przemilczeć ciekawej interpretacji utworu „I Grieve”. Problem w tym, że te utwory są niezbyt ciekawe i pochodzą z jednej ze słabszych płyt Gabriela -„Up” z 2002 r. Chwała więc Krystynie Stańko i jej zespołowi, że potrafili wykonać te utwory lepiej od ich twórcy, ale nie są to perły w dyskografii Petera Gabriela.
Tak czy owak, wydaje mi się, że warto sięgnąć po tę płytę, chociażby z ciekawości, jak można na jazzowo zagrać i zaśpiewać utwory tak niebanalnego artysty jak Peter Gabriel.
Wydaje mi się, że nikt do tej pory nie pokusił się o nagranie jazzowej płyty z utworami tego twórcy, więc my Polacy jesteśmy pierwsi, co mnie osobiście cieszy.
Robert Żurawski
niedziela, 2 stycznia 2011
Sainkho Namtchylak / Nick Sudnick "Not Quite Songs"; Sainkho Namtchylak / Wolfgang Puschnig / Paul Urbanek "Terra", Leo Records 2010
Sainkho Namtchylak to postać, której - mam nadzieję - przedstawiać nie trzeba. Jej ogromna skala oraz operowanie techniką śpiewu gardłowego i alikwotowego rodem z Tuwy połączona z artystyczną wrażliwością czyni jej śpiew narzędziem nieograniczonej wręcz ekspresji. I to niezależnie od tego, czy dane dzieło przynależy do świata muzyki folkowej, free improvisation (np. nagrania z Evanem Parkerem czy Peterem Kowaldem) czy też flirtuje ze światem indie-popowej elektroniki a’la Bjork (płyta „Stepmother City”). Sainkho potrafi głosem czarować, wybrzmiewać zarówno anielskim liryzmem (melodie w wysokim rejestrze, orientalnie, nosowo brzmiący głos), jak i - jakby dobywanymi z przepastnej otchłani - dźwiękami, których nie powstydziłyby się stworzenia z Gwiezdnych Wojen (z - wybaczcie trywialne skojarzenie - Jabbą na czele). Sainkho snuje swoje szamańskie opowieści krzycząc, piszcząc, skrzecząc, ale też i potrafi głosem kołysać delikatnie do snu. Jej śpiew jest charakterystyczny, jest też najważniejszą wartością jej nagrań, pewną stałą (co oznacza, że jeżeli jej wokalna sztuka nie przekonała was w innych nagraniach, tutaj zaprezentowane raczej tego nie zmienią), to co się zmienia - to kontekst. Bo orientalny, egzotyczny, eteryczny głos Sainkho, zderzając różne muzyczne stylistyki z tuwańskim śpiewem gardłowym, potrafi stworzyć efekty świeże i zaskakujące.
Sainkho Namtchylak – voice
Nick Sudnick - electro-acoustic objects, reeds, accordion, composition
"Not Quite Songs"
Wytwórnia: Leo Records
Rok wydania: 2010
Kontekst to termin kluczowy w przypadku dwóch najnowszych płyt wokalistki, które ukazały się (jak wiele poprzednich nagrań artystki) w Leo Records. „Not Quite Songs” to duet – Sainkho śpiewa (choć to określenie wydaje się jakoś zbyt ubogie w przypadku tego zjawiska), Nick Sudnick operuje instrumentami wszelakimi, zajmuje się konstrukcją elektronicznych pętli, jak i grą na żywych instrumentach. Jak wskazuje tytuł, nie są to na pewno zwykłe piosenki, ale są to jednak piosenki, formy zwarte (od 3 do 6 minut, 15 ponumerowanych „Play”). W wielu z nich pojawiają się transowe rytmy, basowe sekwencje, nieco połamane rytmy, które przywodzą mi na myśl niektóre z dokonań Toma Waitsa, choć skojarzenie to dalekie („Play 6” , „Play 9” ). Inne pełne są powoli wybrzmiewających gongów, dźwięków tak dziwnych i niepokojących, jak enigmatyczny jest opis instrumentarium Nicka na płycie (patrz wyżej). Cała ta dźwiękowa gęsta plątanina dopełniana jest przez Sainkho wokalnym szamanizmem, czasem drapieżnym, czasem lirycznym, często zlewając się w jedną organiczną całość (np. w „Play 5” dźwięki instrumentu smyczkowego i głosu łączą się w sposób tak ścisły, że są niemal nieodróżnialne). Jest plemiennie, hipnotycznie, nowoczesność podkładu nie zmienia jej pierwotnego, rytualnego charakteru (np. mechaniczne, industrialne dźwięki „Play 6” ). To muzyka pełna przedcywilizacyjnego, magicznego porządku, łącząca nowoczesność i pierwotność, medytacyjny bezrytm (np. „Play 12” pełen ambientowych plam dźwiękowych) i transowo-hipnotyczny groove, awangardową elektronikę i instrumenty etniczne, ramy komputerowo generowanych sekwencji i nieprzewidywalność improwizacji, naturę i kulturę. Można by takich dychotomii wypisać jeszcze sporo, więc w skrócie: to propozycja dla każdego lubiącego, tak jak Sainkho, „podróżować między światami”.
Sainkho Namtchylak - voice
Wolfgang Puschnig – reeds
Paul Urbanek - piano
"Terra"
Wytwórnia: Leo Records
Rok wydania: 2010
„Terra” została nagrana w trio: Sainkho, Wolfgang Puschnig, Paul Urbanek (najmniej znany więc przypomnę – fortepian). Projekt ukazuje śpiew Sainkho w konfiguracji zaskakująco mainstreamowej (nie w sensie składu instrumentalnego, ale sposobu grania). Jej orientalne linie melodyczne splatają się uroczo z partiami fortepianu (niestety ograniczających się właściwie do roli akompaniamentu, czasem romantycznego, czasem czerpiącego gdzieś z feelingu klubowego jazzu np. „Terra 4” ). Jestem w stanie przeboleć często prozaiczną sztampowość gry pianisty (bluesowe frazy i klasyczny walking lewej ręki w „Terra 4” zderzone z wokalną ekwilibrystyką Sainkho intrygują, tworząc niecodzienną całość). Psuje ten album jako całość gra Wolfganga. Co prawda flet w pierwszych utworach ładnie dopełnia etniczny klimat („Terra 1”, „Terra 2”), za to jego saksofon, kiedy tylko się pojawia, poczynając od utworu trzeciego (czyli, niespodzianka, „Terra 3” ) psuje całość niemiłosiernie, jest słodki, cukierkowo słodki, smooth, bez ryzyka, bez pazura, taki soul-jazzowy saksofon przepuszczony przez popowe world music.
Choć śpiew Sainkho się broni, to muzyka zbyt często ociera się o kołyszący, melodyjny banał. Początkowo zestawienie etnicznego głosu z tym akompaniamentem (np. kołysankowe „Terra 5” ) wydaje się intrygujące, jednak nie broni się zbyt dobrze: jest ładnie, jest uroczo, melodycznie i sympatycznie, jest też dość nużąco. Płyta nierówna i niestety nieudana – osoby oczekujące miłych dźwięków zrażą co bardziej odważne wokalizy, fanów Sainkho odrzuci słodkość. W tle może lecieć, ale czy naprawdę potrzebujemy więcej muzyki tła?
Płytę „Not Quite Songs” serdecznie polecam, „Terra” odradzam.
Bartek Adamczak
Autor zaprasza na anglojęzyczny blog jazzowyalchemik.blogspot.com
Oraz audycje jazzowy alchemik w SRF (info na blogu)
Tiziano Tononi / William Parker / Emanuele Parrini "Vertical Invaders", Cam Jazz 2010
Tiziano Tononi: drums, percussion, gongs, udu drum
William Parker: double bass, shakuhachi flute, shenai
Emanuele Parrini: violin, viola
Wytwórnia: Cam Jazz
Rok wydania: 2010
W poprzedniej notce pisałem na temat płyty „7”, nagranej przez formację Der Rote Bereich z grającym na perkusji Oliverem Stiedle, dla którego finezji po prostu nie byłem w stanie znaleźć słów. A teraz chciałbym zwrócić Waszą uwagę na kolejną płytę, na której perkusja jest w roli głównej, tylko że tym razem gra na niej Tiziano Tononi. I tu jazz, i tam jazz, free, improwizacja, awangarda z najwyższej półki, ale jakże kompletnie różne podejścia do rytmu! U Stiedla rytmy są postrzępione jak pajęczyny u schyłku babiego lata, u Tononiego ustrukturyzowane, uporządkowane jak w fabryce Forda. A wydawałoby się to zupełnie niezgodne z ich narodowymi charakterami! Co za perkusiści, co za jazz, co za odmienne podejścia do bębnów we free!
Oczywiście to nie wszystko, co czeka Was na tej płycie. Otóż są w jazzie nazwiska, które działają na mnie jak czerwona płachta na byka. Pharoah Sanders, Wadada Leo Smith, David S. Ware, William Parker. Mój Boże! Od wielu już lat atakuję niemal każdą ich płytę w nadziei, że w tych doskonałościach znajdę wreszcie jakąś rysę. Ale nic z tego! Zwykle po kilku przesłuchaniach leżę i kwiczę z podziwu, jak byk przebity srebrną klingą szpady torreadora, ukarany przez Muzy za mą nadmierną pychę. Czy tym razem będzie podobnie, bo przecież wymienionemu przeze mnie wyżej Tiziano Tononiemu i młodemu skrzypkowi włoskiemu Emanuele Parriniemu towarzyszy grający na kontrabasie sam wielki William Parker właśnie?
Jeśli chodzi o muzykę, jaka znajduje się na tej płycie, to punktem wyjścia dla niej jest Leroy Jenkins, dla którego album ten jest rodzajem trybutu. Jenkins to legendarny amerykański skrzypek jazzowy, który działał na awangardowej scenie chicagowskiej, był w AACM, grał z Anthony Braxtonem, założył formację z udziałem Anthony Davisa i Andrew Cyriila, a potem koncertował z Cecilem Taylorem. Szukając inspiracji, skrzypkowie często oglądali się na dominujących w jazzie saksofonistów, a niektórzy, jak chociażby nasz Zbyszek Seifert, łączyli grę na obu instrumentach. Jednak Jenkins, idąc śladem Trane’a, nawiązywał głównie do tego okresu jego twórczości, gdy ten współtworzył free jazz. To właśnie dlatego na płycie tej, obok oczywistych nut bopowych (zwłaszcza w pracy perkusji), pełno jest brzmień coltranowskich z tamtego okresu, muzyki transowej, pełnej niczym nie skrępowanych improwizacji, akcentów folkowych, w tym szczególnie tych z muzyki orientalnej. Ostatnim źródłem inspiracji, które ma niebagatelne znaczenie dla brzmienia muzyki na tej płycie, są włoskie tradycje muzyki improwizowanej, uosabiane tutaj przez takie formacje, jak Nexus i Italian Instabile Orchestra. W ogóle Włosi byli bardzo gościnni wobec amerykańskich jazzmanów, nie tylko tych zajmujących się muzyką improwizowaną, umożliwiając im przetrwanie w trudnych latach 70tych i 80tych, gdy w USA królowała czarna muza spod znaku Motown Records, a potem rapu. Katalogi takich małych, rodzinnych, włoskich wytwórni jazzowych, jak Red, Black Saint, Soul Note, Philology, CAMjazz czy słynny Splas(h), by wymienić tylko kilka najbardziej znanych, kryją prawdziwe perły… amerykańskiego jazzu! Włoska awangarda powstała pod wpływem nagrywających w Italii muzyków zza Oceanu, a płyta ta jest rodzajem hołdu dla trwających wiele już lat związków między jazzem amerykańskim a włoskim. Hołdem najlepszym z możliwych, bo wyrażonym muzycznym językiem dnia dzisiejszego, inspirowanym tradycją, ale spoglądającym w przyszłość.
No to może na zakończenie jeszcze słów kilka o obecności Wiliama Parkera na tej płycie? Cóż, leżąc na boku, w kałuży krwi, na wysypanej białym, morskim piaskiem arenie, słyszę grzmoty oklasków i wiwaty na jego cześć. Od potężnego, zwieńczonego rogami ciała odrywa się moja dusza, mówiąc słowami Hadriana, „animula vagula blandula”, której wznoszeniu się ku Niebu („Ascension”…) oprócz smutku towarzyszy jednak zachwyt, zwłaszcza gdy słucham niezwykłej wersji „Naimy” Coltrane’a, którą znajdziecie ukrytą, jak perłę w muszli, w utworze czwartym na tej godnej uwagi płycie.
Maciej Nowotny
kochamjazz.blogspot.com
kochamjazz.blox.pl
sobota, 1 stycznia 2011
HENCEFORTH - PREMIERY
![]() | ELLIOTT SHARP BINIBON Elliott Sharp - guitars, saxophones, bass, synthesizers, clarinets, percussion, drum and sample programming) |
TOCA LOCA SHED Simon Docking, piano Aiyun Huang, percussion Gregory Oh, piano, conductor + guests: Max Christie, clarinet Mary-Katherine Finch, cello Gabriel Radford, french horn Stephen Tam, flute Fernando Rocha, percussion |

Subskrybuj:
Posty (Atom)