niedziela, 30 września 2012

Małe Instrumenty "Chemia i Fizyka", Obuh, 2012


MAŁE INSTRUMENTY
Paweł Romańczuk, Marcin Ożóg, Tomasz Orszulak, Jędrek Kuziela, Maciek Bączyk
+ Andrzej Załęski

Wytwórnia: Obuh
Rok wydania: 2012





Na dwóch wcześniejszych płytach Małe Instrumenty korzystały z dorobku Juliana Antonisza i Fryderyka Chopina. „Chemia i Fizyka” to pierwszy zarejestrowany i opublikowany, w pełni autorski, materiał Pawła Romańczuka. Tym samym zespół dotarł do punktu krytycznego, swego rodzaju sprawdzianu. Czy udało się udźwignąć poziom oczekiwań wywindowany wcześniejszymi aranżacjami? Nie będę owijał w bawełnę. Dla mnie ta płyta to najlepszy album tego roku.

piątek, 28 września 2012

MAQ oraz Power Of The Horns w CK Agora 9.09.2012, czyli bardzo spóźniona relacja.


Pierwszego wzięła grypa, drugi wymigał się ładną pogodą i działkowym high lifem. Trzeci, choć stwierdził, że nie przyjedzie, pozwolił sobie zasugerować, że jeśli nie pójdę, nawet sam, tom frajer.
- Widziałem ich na Jazzarcie – mówi – pachniało mocno Parkerem, ludzie byli zachwyceni.
- Ale Wy wyszliście przecież – przypomniałem. – Ktoś tam ponoć nawet zasnął.
- Zmęczony był, a wyjść wcześniej musieliśmy, nie to że chcieliśmy. Idź i sam się przekonaj! Taki duży skład, nasz polski, do tego za darmo!
- Ech, Ty i ten Twój kulturalny patriotyzm. Dobra, pójdę. Traktuj to jednak jako test naszej znajomości. Srogo odpokutujesz, jeśli się wynudzę.
- Nie obawiam się. Zwróć uwagę na Damasiewicza i Wanię! – dodał na koniec.

Wbrew jego pewności siebie, zająłem bezpieczne, bliskie wyjścia miejsce. - Chyba osiągam apogeum zblazowania – pomyślałem, rozsiadając się wygodniej. 
Sala prawie się zapełniła, a na scenie pojawił się człowiek z ForTune Records – kolejnego wydawnictwa i agencji koncertowej, która będzie się parać jazzem i muzyką improwizowaną w naszym kraju. Koncertem tym postanowili się wypromować, a przy okazji (choć może w odwrotnej kolejności) nagrać materiał na płyty. Facet, po krótkiej, zapoznawczej gadce - szmatce zapowiedział występ zespołu MAQ. Przekląłem pod nosem, bo przyszedłem na Damasiewicza, a obiecałem, że o dziewiątej będę w domu. Nie miałem czasu na supporty. Tym bardziej, gdy niewiele o nich wiedziałem.

Potrzeba było raptem dwóch minut, bym zrzucił z siebie boleśnie uczepiony, niczym kleszcz, sceptycyzm i z rosnącym zainteresowaniem wsłuchał się w ofertę młodzieży polskiego jazzu. A oferta nie opierała się na, tak modnej ostatnio, wolnej improwizacji, tylko na nutach. MAQ zaproponowało kompozycje mieszczące się w szufladce, którą można nazwać progresywnym mainstreamem. Ci dwudziestolatkowie postanowili zbudować dość złożone utwory, oparte na trudnych figurach rytmicznych, podpartych częstą zmiennością. Zapis nutowy wyłaniał nie tylko określonych solistów, lecz także duety i innego rodzaju ustawienia, w ramach których dochodziło do stylistycznego i dynamicznego, wewnątrzzespołowego kontrastowania. Taki pomysł wiąże się z dość niepopularną wśród „kreatywnych młodych jazzmanów” koniecznością żmudnego doszlifowywania na próbach swojego materiału do momentu, aż muzycy poczują się w jego ramach na tyle swobodnie, by móc z lekkością wzbogacać go improwizacją w skali mikro - improwizacją na temat, która przejawia się w ozdobnikach, detalach, akcentach. Oczywiście były też klasycznie rozumiane solówki, które zdradzały całkiem sporą sprawność instrumentalną, stanowiły one jednak bardzo przyjemny dodatek do kompozycji, a nie odwrotnie - jak to ostatnio najczęściej bywa.
Postawa MAQ to kolejny dowód, że realna praca artystyczna, czyli komponowanie, następnie przygotowywanie – wyćwiczenie materiału, owocujące wyzwoleniem się od niego i w konsekwencji umożliwiające improwizowane zdobienie go, to dużo lepsza droga dla estetycznego wzbogacania muzycznego świata, niż opieranie swojej twórczości na, zazwyczaj błędnym, przekonaniu co do możliwości własnej intuicji, która w procesie wolnej improwizacji (będącej przecież niczym innym, jak indywidualnym przetwarzaniem posiadanych danych w konkretnej interakcji) obnaża muzyczną nieświadomość oraz instrumentalne nawyki, jakie składają się na określony wachlarz powtarzanych i najczęściej wtórnych zagrywek.
Żeby nie doszło jednak do przesady, należy zwrócić także uwagę na parę mankamentów w grze MAQ, które w mojej ocenie wynikają przede wszystkim z braku doświadczenia. Przejawiały się one głównie w miejscowej nieumiejętności okiełznania młodzieńczej brawury oraz w okazjonalnym, zbytnim krygowaniu się w punktach wymagających uderzenia, czytaj: niektórym solówkom brakowało mocy, za to momentami dochodziło do drobnej przesady w zdobieniu partii zespołowych. Całościowo jednak koncert bardzo mnie ucieszył, pobudził i ustawił wysoką poprzeczkę Damasiewiczowi.

Po krótkiej przerwie na scenie ponownie pojawił się znajomy gość z ForTune i zapowiedział dwugodzinny koncert, jego zdaniem, najlepszego działającego bandu w Polsce, a może i na świecie. Zmroziło mnie, więc chyba w międzyczasie kleszcz powrócił na swoje miejsce.
Koncert Power Of The Horns rozpoczął sam lider długimi dźwiękami trąbki. Solo było krótkie i niespecjalnie intensywne, ale wprowadziło nas w nastrój i przygotowało do stopniowego startu machiny 11-osobowego bandu (mam wrażenie, że brakowało zapowiedzianego w mediach Thomasa Sanchezja). Damasiewicz swój utwór zbudował w oparciu o: inspirowany patentem Williama Parkera na powtarzalny motyw kontrabasów, dwie perkusje - zupełnie różne stylistycznie i komplementarne, gęsto tkające rytmikę, zgrabnie pasującą do zaproponowanego tematu oraz fajnie zaaranżowaną, a także melodyjną frazę licznych dęciaków. Tyle, jeśli chodzi o część aranżowaną. Resztę stanowiła swobodna realizacja pewnego planu, którego celem było wymieszanie wszelkich koncepcji i stylistyk reprezentowanych przez improwizujące big bandy, zarówno z jednej, jak i drugiej strony Atlantyku. Było więc sporo miejsca dla solistów, duetów, trio, kwartetów. Zespół dzielił się symetrycznie i asymetrycznie, muzycy mieli przy tym dużo zabawy, co zresztą beztrosko demonstrowali na scenie. Widać było, że jednym z nadrzędnych założeń była bezkompromisowa i wyzbyta wszelkich kompleksów gra na maksa. Chłopaki, zgodnie z wolą lidera, mieli napierdalać i niczym się nie stresować.
Było wiele fajnych momentów, kilka osób zaprezentowało się ze świetnej strony (Paweł Niewiadomski, Maciej Obara i Dominik Wania), ogólnie pierwszego utworu słuchało się nieźle. Zdarzyło się jednak też kilka epizodów, które mnie poirytowały. Jedną z pierwszych agresywniejszych wymian w mniejszej konfiguracji, która wyłoniła się zaraz na początku koncertu, był pojedynek tenorów Gerarda Lebika i Marka Pospieszalskiego. Mocno zastanawia mnie intencja takiego zestawienia, ponieważ po raz kolejny, tym razem już w pełni empirycznie, bo na zasadzie bezpośredniego porównania, dane mi było potwierdzić, iż Gerard Lebik nie ma dostatecznej siły do grania free. Jego zderzenie z płucnie, a może po prostu technicznie uprawnionym do solidnego uderzenia Pospieszalskim uczyniło go niesłyszalnym. Patrzyłem jak gnie się na podobieństwo swego instrumentu, jak puchnie na twarzy, jak szybko poruszają się jego palce, ale niestety efekt był jak w niemym kinie. Zamiast adekwatnych dźwięków, dobiegało mnie bezceremonialne porykiwanie Pospieszalskiego, który skupił się wzorem europejskich improwizatorów na wykrzywianiu dźwięków przedęciami i innymi sonorystycznymi sztuczkami. Nie sądzę, by robił Lebikowi na złość, a może?
Druga sprawa, która zakłócała mój spokój, to Gabriel Ferrandini, który bez skrępowania, w świetle reflektorów i przy aplauzie pozostałej części muzyków oraz publiczności, powielał przez cały koncert styl gry Paala Nilssena-Love. Pewnie bym o tym nie wspomniał, ale ponieważ to już kolejny mój kontakt z tym muzykiem, utwierdziłem się w przekonaniu, że mam do czynienia z plagiatem. W tym, nie aż tak wielkim, środowisku występuje określona grupa osób improwizujących (i chwała im za to), którym udało się stworzyć swój bardzo indywidualny, oryginalny język muzycznej wypowiedzi. Oczywiście, trudno zabronić, by poszczególne patenty, składające się na ich rozpoznawalny styl, nie padały łupem młodych, szukających inspiracji muzyków, ale stanowczo sprzeciwiam się zagarnięciu kompleksowej maniery artystycznej.
Trzecia, chyba najważniejsza rzecz, to jak zwykle problem z intencją. Oglądając i słuchając Power Of The Horns, miałem wrażenie, że cały pomysł Damasiewicza skupia się na efekciarstwie. Że ani na moment nie włożył on wysiłku w próbę stworzenia czegoś realnie „od siebie”, zamiast tego skoncentrował się na wyłowieniu różnych atrakcyjnych patentów z dostępnego, bigbandowego materiału i wdrożeniu ich w swój projekt.
Wyszedłem kwadrans od rozpoczęcia się drugiego utworu, w trakcie bardzo kiepskiego solo lidera. Może nie była to do końca jego wina, ponieważ właściwie wszystko zaczęło się już w międzyczasie rozjeżdżać. Pomysł na kontrastowanie postbopowego free z free europejskim w oparciu o dwie adekwatne i następujące po sobie sekcje rytmiczne, oraz swego rodzaju bopowy motyw urywany i ginący gdzieś w narastającym chaosie improwizacji był może i fajny, ale niestety zespół temu nie podołał. Chłopcy zaczęli się gubić, pojawił się problem z dynamiką. Chaos wyrwał się spod kontroli. Lokal opuszczałem bez żalu.

- Halo?
- MAQ uratowało naszą znajomość, kolego!

Marcin Kiciński